1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Książki
  4. >
  5. Kraina beztroski? O kulisach leczenia w sanatoriach Rabki rozmawiamy z Beatą Chomętowską, autorką książki „Miasto dzieci świata”

Kraina beztroski? O kulisach leczenia w sanatoriach Rabki rozmawiamy z Beatą Chomętowską, autorką książki „Miasto dzieci świata”

Dzieci podczas naświetlania lampami kwarcowymi w sanatorium w Rabce. (1938). (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)
Dzieci podczas naświetlania lampami kwarcowymi w sanatorium w Rabce. (1938). (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)
Tyle pokoleń Polaków leczyło się w tamtejszych sanatoriach, że nawet jeśli osobiście nie ma się takiego doświadczenia z dzieciństwa, wystarczy popytać – rabczańskich pacjentów łatwo znaleźć we własnej rodzinie. Od niemal pół wieku w herbie Rabki są słońce i dziecięca główka, ale w „Mieście dzieci świata” zamiast pięknych utopii znajdziemy historyczne fakty. I to o nich mówi nam autorka tej książki Beata Chomątowska.

„Mrą jak, nie przymierzając, muchy” – mocne zdanie, jak na początek książki o uzdrowiskowej miejscowości. Tym bardziej że dalej wymienia pani imiona i nazwiska dzieci, które umierały z nędzy i głodu na polach, pod karczmą, na schodach domu plebańskiego po nieszporach...
Zaczęłam od tego, ponieważ chciałam pokazać jak najszerszy obraz dziecka w miejscowości, która wiele lat później nazwana została Miastem Dzieci Świata. Kiedy zbierałam materiały do książki, uderzyło mnie to, że w narracjach o Rabce na pierwszy plan wysuwały się dzieci przyjezdne, leczone w sanatoriach czy spędzające tam wakacje z bliskimi. Sporo wiemy też o pańskich potomkach, ale miejscowe dzieci, pochodzące z niższych warstw, co najwyżej pojawiają się z rzadka w formie malowniczych obrazków typu dziewczynka pasąca gęsi. Przeglądając źródła archiwalne, można odnieść wrażenie, że w Rabce była pod tym względem pustka, którą wypełniali mali przybysze z zewnątrz, więc niezwykle ważne było dla mnie pokazanie również perspektywy tej strony, która do tej pory głosu nie miała. Chciałam rzucić trochę światła na to, jak wyglądała sytuacja dzieci w Galicji i Lodomerii, zwanej ze względu na panującą na tych terenach biedę Golicją i Głodomerią.

Jak wyglądało dzieciństwo na galicyjskiej wsi?
Dziecko było tam przede wszystkim kolejną parą rąk do pracy, co widać w kronikach szkolnych, które są zwierciadłem tego, jakie wówczas panowały priorytety. Praca i kontynuacja doli rodziców były ważniejsze niż edukacja. Z licznych kronik, które przeglądałam, wynikało, że gmina nie chciała łożyć na szkoły dla miejscowych dzieci, a nauczycielkom próbującym rozbudzić w nich ciekawość i chęć nauki towarzyszyła nieustanna frustracja. Pracowały w nieremontowanych latami, nieogrzewanych pomieszczeniach, przez co i one same, i dzieci ciągle chorowały. Ale uczniowie opuszczali lekcje także ze względu na prace polowe, uroczystości kościelne, zimą z powodu braku butów. Wszystko to dzieje się w czasach, kiedy najpierw właściciel Rabki Julian Zubrzycki buduje Zdrój, a potem jego następcy, czyli rodzina Kadenów, rozwijają rabczańskie uzdrowiska. A więc Rabka z tego okresu to obraz dwóch zupełnie różnych rzeczywistości, które koegzystują obok siebie w tej samej przestrzeni. W oficjalnej narracji wybijają się jednak wyłącznie: projekt modernizacyjny, higiena, zdrowie, lecznictwo i sukcesy, a ta ciemniejsza strona Rabki stanowi tło, na które przez lata nikt nie zwracał uwagi.

Przedwojenne zdjęcie z Rabki. (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe) Przedwojenne zdjęcie z Rabki. (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Pisze pani: „Odkąd została uzdrowiskiem, służyła zarówno dorosłym, jak i dzieciom. W leczeniu tych drugich wyspecjalizowała się dopiero po wojnie”. W roku 1977 w oficjalnym herbie Rabki pojawiają się słońce i dziecięca główka. Piękny symbol. Trzeba też przyznać, że sama idea stworzenia miasta dzieci w czasach, kiedy wciąż jeszcze pokutowało przekonanie, że „dzieci i ryby głosu nie mają”, wydawała się czymś naprawdę innowacyjnym.
To prawda, ta nazwa brzmiała bardzo korczakowsko, z rajem dziecięcym, krainą wiecznej beztroski i zabawy, gdzie zawsze świeci słońce – umieszczone w herbie Rabki obok dziecięcej buzi. Sama na początku dałam się temu trochę ująć, ale kiedy się zajrzy pod podszewkę, widać, że to jest jednak bardziej miasto dorosłych niż dzieci. Każda utopia jest wspaniała, dopóki znajduje się w sferze wyobrażeń, ale kiedy zderza się z rzeczywistością, czar pryska.

Małe dzieci, które mieszkały w sanatorium w Rabce często rok lub dłużej bez rodziców, traktowano jak zbiorowe ciało, a w tym masowym podejściu było sporo bezduszności. W jednym z podcastów Joanny Wojsiat (dawniej Podgórskiej) zaproszona przez nią psychotraumatolożka Joanna Zapała przyznaje, że doświadczenie pobytu w sanatorium jest klasyfikowane jako jedno ze źródeł traumy dziecięcej. To daje do myślenia, dlatego uważam, że warto choćby spróbować jakoś uhonorować doświadczenia tych ludzi, którzy na forach internetowych i w listach do mnie dzielą się wstrząsającymi wspomnieniami z dzieciństwa w rabczańskich sanatoriach. Ich uczucia i emocje domagają się uznania i uszanowania, tym bardziej że poza zaniedbaniami, wynikającymi z bezduszności systemu, zdarzały się też akty bezpośredniej przemocy, o których wielu ówczesnych dziecięcych kuracjuszy dopiero teraz ma odwagę mówić. Wcześniej bali się, że nikt im nie uwierzy, albo nie chcieli martwić rodziców, którzy tak zabiegali o te pobyty.

Stosowanie kar fizycznych było w Rabce powszechnym zjawiskiem?
Nie tylko tam, Rabka jest po prostu doskonałą soczewką, w której skupia się cała XIX- i XX-wieczna kondycja społeczna, a przede wszystkim ówczesny stosunek do dzieci. Do przemocy dochodziło wszędzie, w wiejskich chatach i w pańskich domach, w sanatoriach i w rodzinach. W tej kwestii panowała pełna demokracja. Jednym z najważniejszych spotkań, jakie odbyłam, zbierając materiały do książki, była rozmowa z ponad 80-letnią Elżbietą Kaden, córką jednego z przedwojennych właścicieli Rabki, która pokazała mi ten świat oczami ówczesnej dziewczynki. Myślę, że to było obopólne mocne przeżycie, bo opowiadała mi o różnych rzeczach, o których się z reguły nie mówi, jak chłód matki, obojętność otoczenia na jej potrzeby czy właśnie akty przemocy. W czasie pisania książki uświadomiłam sobie, jak długo w Polsce – niezależnie od klasy społecznej – dominował „zimny wychów”, jak niewiele było bezpośredniej bliskości. Oczywiście zdarzały się osobliwości niepasujące do tego świata, dlatego Elżbieta Kaden tak idealizuje we wspomnieniach ojca, kompletnie niedojrzałego Piotrusia Pana. Miał on jednak wyjątkowe podejście do dzieci, był jedyną osobą, która ją tuliła i traktowała z empatią. Opowiada także o „garbusku”, który prowadził sklep z zabawkami, mówiąc: „On wiedział, jak traktować dzieci, dlatego kochałam go bardzo”. W rozmowie ze mną przyznała, że ten człowiek wciąż jej się czasami śni.

Pewnej osobie udało się jednak urzeczywistnić utopijną wizję. Nawet teraz, kiedy tyle wiemy już o rozwoju i psychologii dzieci, trudno znaleźć taką szkołę, jaką było założone w 1924 roku Prywatne Gimnazjum Sanatoryjne Męskie Dra Jana Wieczorkowskiego w Rabce.
Tak, ta szkoła to rzeczywiście fenomen, coś, czym Rabka może się chwalić. Nie tylko dlatego, że była to jedna z dwóch pierwszych w Polsce placówek sanatoryjnych, które dostały uprawnienia szkół państwowych, ale przede wszystkim ze względu na poziom i innowacyjne podejście do nauczania. Zajęcia odbywały się tam na zewnątrz aż do listopada, chłopcy uczyli się wielu przedmiotów nie tylko z książek, ale i poprzez doświadczanie, w praktyce. We wspólnych ławkach siedzieli Polacy i Żydzi, zarówno dzieci ziemian, arystokracji, ludzi wolnych zawodów, mieszczan, jak i prostych górali. Choć z założenia była to szkoła prywatna dla zamożnych uczniów, panował w niej w dużej mierze egalitaryzm, a Wieczorkowski, jak wspominają uczniowie, zwalczał jakiekolwiek przejawy dyskryminacji czy antysemityzmu. Była to równościowa, demokratyczna enklawa, niezważająca na tytuły, rangi i przynależności.

Myślę, że fenomen tego miejsca polegał na tym, że jego twórca, czyli Wieczorkowski, wżenił się w rodzinę Kadenów, ale sam nie wywodził się z ziemiaństwa. Do Rabki przyjechał jako świeżo upieczony absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego z dyplomem z filozofii, by objąć posadę prywatnego nauczyciela dzieci właścicieli uzdrowiska. I nigdy nie zapomniał, skąd pochodzi, dlatego wysokość czesnego zależała od zasobów rodziny ucznia. Bogatsi płacili najwięcej, dzięki czemu ambitne dzieci z najbiedniejszych rodzin mogły uczyć się za darmo. Wieczorkowski dbał o zatrudnienie odpowiedniej kadry, poszukiwał pełnych zapału do pracy absolwentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy tak jak on byli pierwszym pokoleniem inteligencji. W szkole panowała dyscyplina, ale chłopcy mogli swobodnie eksplorować świat. Absolwenci gimnazjum Wieczorkowskiego określają to miejsce jako jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne, wspaniałe. Mimo to ta historia ma dramatyczny finał, ponieważ po wojnie osamotniony, zaszczuty, pozbawiony majątku i szkoły Jan popełnił samobójstwo. Nikt nie chciał mu pomóc, a później ratować jego dziedzictwa, choć stworzona przez niego szkoła istnieje nadal, tylko w innej formie, a w jej nazwie nie ma już nazwiska Wieczorkowskiego. Teraz to liceum ogólnokształcące im. Eugeniusza Romera.

Nie upamiętniono także Stanisławy Rączko, która pracowała jako kierowniczka pedagogiczna oraz kierowniczka szkoły w tamtejszym zespole sanatoriów przeciwgruźliczych od 1948 roku i zwróciła uwagę na to, że w sanatorium potrzebny jest pedagog, psycholog, że z dziećmi trzeba rozmawiać, dopytywać, jak się czują nie tylko fizycznie, ale również psychicznie. To ona wpadła na fantastyczny pomysł, by stworzyć teatrzyk lalkowy Rabcio dla unieruchomionych w sanatoriach malców. Teatr ten zresztą podróżował później po całej Polsce, ale przez pół wieku nie doczekał się wsparcia ani stałej siedziby od miasta, a sama Rączko wyjechała z Rabki mocno rozżalona. Podobnie jak ksiądz Mieczysław Maliński, którego dzieci uwielbiały, a dorośli mieli za dziwaka. Wszystkie te historie prowadzą do smutnego wniosku, że paradoksalnie osoby, które rzeczywiście były zainteresowane dziećmi, niekoniecznie zyskały sobie szacunek dorosłej społeczności miasta dzieci.

Badania lekarskie dzieci tramwajarzy krakowskich przed wyjazdem na kolonie letnie do Rabki (1929). (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe) Badania lekarskie dzieci tramwajarzy krakowskich przed wyjazdem na kolonie letnie do Rabki (1929). (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Jak pani książka została przyjęta w samej Rabce?
Ci, którzy wypowiadają się na temat mojej książki, dzielą się na dwie grupy: tych, którzy ją czytali, i tych, którzy coś słyszeli albo zapoznali się z jakimś przytoczonym w mediach fragmentem. W tej pierwszej grupie odbiór jest raczej pozytywny, a nawet jeżeli czytelnicy mają inne zdanie w jakiejś kwestii, to znając materiał, o którym rozmawiamy, możemy merytorycznie dyskutować. Natomiast przedstawiciele tej drugiej grupy po ukazaniu się mojej książki nawoływali na Facebooku wręcz do obrony dobrego imienia Rabki. Nie wiem jednak, jak bardzo jest to reprezentatywna dla całego miasta społeczność, bo zazwyczaj ludzi, którzy krzyczą, po prostu bardziej widać. W pewnym sensie nawet rozumiem te reakcje obronne, bo ze względu na nie najlepszą obecnie sytuację uzdrowiska, mieszkańcy Rabki są bardzo uwrażliwieni na to, co się o ich mieście mówi. Ale z drugiej strony wydaje mi się, że akurat dyskusja o wątku sanatoryjnym zrobiłaby wiele dobrego dla wizerunku Rabki, bo rzeczywiście istnieje problem, skoro tak dużo dorosłych obecnie ludzi ma przykre wspomnienia z pobytu w tych ośrodkach. Może dobrze byłoby spróbować odczarować i dla nich to miejsce? Na przykład zaprosić dawnych kuracjuszy, psychologów, pedagogów i porozmawiać o lecznictwie sanatoryjnym dzieci w czasach PRL, które było mocno zanonimizowane, nastawione przede wszystkim na wydajność.

W książce jest ogrom faktów, ale niewiele pani osobistych wspomnień, a przecież jako dziecko spędzała pani w Rabce u dziadków sporo czasu. Co pani zapamiętała z tego okresu?
Gdyby zebrać wszystkie moje pobyty, to myślę, że co najmniej dwa lata dzieciństwa spędziłam w Rabce. Nie znam jednak tamtejszego życia od strony sanatorium, większość czasu byłam w domu dziadków. Dlatego też to miejsce odbierałam dość ambiwalentnie i długo nie wiedziałam, jak połączyć pozytywne z negatywnym. Z jednej strony Rabka była niezwykle atrakcyjna, zwłaszcza dla dziecka z Krakowa. Pamiętam bujną, taką wręcz schulzowską przyrodę, ogromny ogród, widoki górskie i zakazane książki, bo ciocia miała dużą bibliotekę, z której wykradałam nieadekwatne do wieku powieści. A z drugiej strony ta dojmująca samotność. Byłam odcięta zarówno od dzieci miejscowych, jak i siłą rzeczy tych sanatoryjnych. Na to wszystko nakładała się praca mojej cioci, która była lekarką w uzdrowisku, skąd przynosiła opowieści o chorych dzieciach. A mały człowiek jest doskonałym radarem, nawet jak nie do końca rozumie, o czym mowa, to często wyczuwa. Infekowałam się więc tą atmosferą i cały czas towarzyszyło mi poczucie, że zaraz sama zachoruję i umrę. Były też lęki bardziej uogólnione.

Nawet kiedy jako nastolatka wybierałam się już na własną rękę na spacery po Rabce, zawsze szerokim łukiem omijałam budynek „Tereski”, wiedziałam, a raczej bardziej czułam, że to złe miejsce, choć nikt mi wprost nie powiedział, dlaczego. Może wyłapywałam strzępy rozmów, chłonęłam atmosferę grozy, melancholię, jakąś ciemność? O tym, że brutalnie mordowano tam Żydów, dowiedziałam się dopiero w 2008 roku, gdy ukazała się książka „Mroczne sekrety willi Tereska”.

Przymus jeżdżenia do Rabki i specyfika tych wakacyjnych pobytów spowodowały, że gdy dorosłam i już nic nie musiałam, przez 20 lat nie odwiedziłam tej miejscowości, choć jej doświadczenie cały czas gdzieś tam we mnie tkwiło. Podświadomie chciałam więc chyba zmierzyć się z tym tematem. Pierwszym krokiem była próba zebrania wrażeń innych osób, które też jeździły do Rabki jako dzieci, byłam ciekawa, jak one ją zapamiętały i jak się tam czuły. I zaskoczyła mnie ta zbieżność w odbiorze. U większości osób, które jako pierwsze odpowiedziały na moją prośbę, pojawiał się motyw zamknięcia, osamotnienia, strachu, ambiwalencji. Zgłębianie tej rabczańskiej historii okazało się więc dla mnie przy okazji niezwykle oczyszczającym doświadczeniem. Teraz mam do Rabki zupełnie inny stosunek, odkryłam ją na nowo, moje dziecięce odczucia się rozpierzchły. Pozbyłam się poutykanych w podświadomości strachów i patrzę na Rabkę z ciekawością. 

Beata Chomątowska pisarka, dziennikarka. Autorka m.in. takich książek, jak: „Stacja Muranów” czy „Pałac. Biografia intymna”. Właśnie ukazała się najnowsza – „Miasto Dzieci Świata” (Fot. materiały prasowe) Beata Chomątowska pisarka, dziennikarka. Autorka m.in. takich książek, jak: „Stacja Muranów” czy „Pałac. Biografia intymna”. Właśnie ukazała się najnowsza – „Miasto Dzieci Świata” (Fot. materiały prasowe)

Beata Chomątowska pisarka, dziennikarka. Autorka m.in. takich książek, jak: „Stacja Muranów” czy „Pałac. Biografia intymna”. Właśnie ukazała się najnowsza – „Miasto Dzieci Świata”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze