1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „Moja życiowa misja? Chciałabym, aby ludzie stali się spokojniejsi”. Rozmowa z dr Asią Wojsiat (dawniej Podgórską)

„Moja życiowa misja? Chciałabym, aby ludzie stali się spokojniejsi”. Rozmowa z dr Asią Wojsiat (dawniej Podgórską)

dr Asia Wojsiat (Fot. Aleksandra Modrzejewska/MGMT IVY)
dr Asia Wojsiat (Fot. Aleksandra Modrzejewska/MGMT IVY)
Jest żywym dowodem na to, że kiedy wiedza przekłada się na praktykę, możemy naprawdę zmieniać nie tylko siebie, ale i świat dookoła. Neurobiolożka i biochemiczka dr Asia Wojsiat robi wiele, by żyć w zgodzie z tym, o czym edukuje nas od lat. Choć, jak przyznaje, ostatecznie udaje jej się to w stosunku 80/20.

Podobno mózg lubi zmiany, więc zacznijmy od zmian u ciebie. Dr Asia Wojsiat, już nie Podgórska?
Zmiana nazwiska wynika ze zmiany stanu cywilnego. Rozstaliśmy się z mężem. Było to dla mnie wydarzenie bardzo trudne, ale też transformujące i wiele uczące na temat akceptacji życia i rzeczy takimi, jakie są. Mamy to szczęście, że pozostajemy w dobrych relacjach. No regrets, only memories.

Wiem, że moja decyzja o zmianie nazwiska będzie miała też konsekwencje w kontekście mojej… nie chcę mówić: kariery, wolę: dotychczasowej rozpoznawalności jako popularyzatorki nauki. Większość tego, co pisałam i mówiłam, docierało do ludzi jednak pod nazwiskiem Podgórska. Książka, podcasty, w tym mój autorski „Podgórska ogólnie” na antenie Newonce Radio… A z drugiej strony cała część mojej pracy naukowej, kiedy jeszcze byłam doktorantką w Instytucie im. Nenckiego i publikowałam różne artykuły, odbywała się pod nazwiskiem Wojsiat. Ostatecznie uznałam, że jakaś część mojego życia się skończyła. Wracam do nazwiska panieńskiego i od dzisiaj, także od tego wywiadu, funkcjonuję jako dr Asia Wojsiat. Wiem, że dla wielu osób brzmi to infantylnie, ale ja zawsze myślałam o sobie jako o Asi, nie o Joannie.

A ja myślę, że możemy być, jakie chcemy. Także infantylne.
Właśnie, kto nam zabroni? [śmiech] Ważne, żebyśmy to my się z tym dobrze czuły. Kiedy ukaże się ten numer „Zwierciadła”, będę też obchodziła swoje urodziny, 37., więc będzie to jakoś podwójnie symboliczne.

Niczym ponowne narodziny. Masz poczucie, że w jakiś sposób zaczynasz od punktu zero?
Ja na życie patrzę raczej cyrkularnie niż linearnie. Nie, nie wyzerowuję licznika, nie otwieram białej niezapisanej kartki. Wszystko, co się zdarzyło, było i jest częścią mnie. Nie chcę się oglądać za siebie, ale absolutnie uważam, że wszystko, co nas spotyka, w znacznym stopniu nas kształtuje: i to zarówno te dobre, jak i złe zdarzenia.

Przypomniałam sobie niedawno odcinek podcastu z Asią Gutral, z którą rozmawiałyśmy o tym, że dopóki człowiek nie znajdzie się w dupie, to tak naprawdę nie czuje życia i nie docenia momentów, kiedy w tej dupie nie jest. Zmiany ostatecznie robią nam dobrze, także te, które spadają jak grom z jasnego nieba. Staram się akceptować to, co przynosi los, nawet jeśli nie mam na to wpływu, nie użalam się nad sobą, po prostu idę dalej.

Zaczynam więc nowy etap, a jednocześnie na poziomie działania zawodowego, marzeń, myśli i aspiracji – nic się u mnie nie zmienia. Może z wyjątkiem jednej rzeczy – że coraz bliżej mi do ucieczki z miasta. Niedawno wyprowadziłam się z Warszawy, do której nadal mam wielki sentyment, mieszkałam tu w końcu 13 lat, tu kończyłam moje studia doktoranckie i tu poszłam do pierwszej pracy. Ale też tu nagrywam swój podcast, tu mam swoich przyjaciół i sanghę buddyjską – będę więc często przyjeżdżać. Generalnie jednak wróciłam do korzeni, przeprowadziłam się na Dolny Śląsk, do Wrocławia.

Pochodzę ze Zgorzelca, urodziłam się w Bolesławcu, bo w wyniku jakiegoś niefartu zgorzelecki szpital był wtedy w remoncie, ale to we Wrocławiu studiowałam biologię i tu w zasadzie narodziła się moja zajawka na naukę. Natomiast docelowo – i jest to moja największa afirmacja – chciałabym mieć kawałek ziemi i domek na łonie natury. Wszystkie myśli kieruję teraz w tę stronę. Mam więc jasne punkty, w które patrzę i wciąż jestem sobą, co prawda pod panieńskim nazwiskiem.

„Panieńskie nazwisko” brzmi jak „dziewczyńskie marzenie”.
A wiesz, że coś w tym jest… Moje nazwisko ma korzenie litewskie, z miejscowości Wojsiaty pochodzą rodzice mojego taty i także sam tata. Kiedyś ta wieś leżała na terytorium Polski, dziś jest na Litwie, byłam tam nawet jakiś czas temu. Wojsiat to nazwisko rodowe, więc wszyscy, którzy je noszą, są moimi bliższymi lub dalszymi krewnymi. Co zabawne, w szkole nikt nie mówił na mnie „Asia”, byłam Wojsiatem lub Wojsiatką. Czyli, jak widzisz, powroty, powroty, powroty…

Nie bez przyczyny zaczęłam od tego, że mózg lubi zmiany. A tak się składa, że dzięki tobie w ostatnich latach zakochaliśmy się w mózgu. Uwierzyliśmy, że mamy wpływ na jego kondycję, a tym samym – na nasze życie.
Ludzie chyba rzeczywiście trochę zakochali się w neuronauce. Ja jestem zaledwie orędowniczką tej nowiny. Sama się ciągle uczę od innych wspaniałych naukowców i badaczek. Profesor Jerzy Vetulani, już nieżyjący, o którym tak często wspominam, był dla mnie absolutnym wzorem, a nawet benchmarkiem, jeśli tak można powiedzieć o naukowcu. Ale też doktor Wojciech Glac, którego gościłam w swoim podcaście, profesor Małgorzata Kossut z Instytutu Biologii Doświadczalnej im. Nenckiego czy inni badacze, profesor Urszula Wojda, profesor Ewa Sikora – to zawsze byli ludzie, na których patrzyłam z szeroko otwartą buzią, nie wierząc, że można w tak fantastyczny sposób mówić o nauce.

A wracając do tego, co powiedziałaś, to doprecyzuję, że mając wpływ na mózg, mamy wpływ na nasz umysł, czyli na nasze myśli, odczucia i reakcje, ale też – co jest równie wspaniałe – mając wpływ na nasz umysł, mamy wpływ na nasz mózg. Wiemy już, że osoby, które lepiej radzą sobie z regulacją emocjonalną i łagodniej wychodzą z kryzysów, mają mniej stanów zapalnych w organizmie. Na przykład depresja jest chorobą o podłożu zapalnym. Możemy się uczyć o ptakach i bezkręgowcach – sama to uwielbiałam w szkole – ale gdzieś tam myślimy sobie, że to nie ma realnego wpływu na nasze życie, a w wypadku zagłębiania się w neurobiologię, mamy poczucie, że to jednak wiele zmienia.

Nie zliczę, ile osób powiedziało mi, że po przeczytaniu w twojej książce „Tak działa mózg” o tym, dlaczego papierosy i alkohol nam nie służą, postanowiło z nimi skończyć.
Na spotkaniach autorskich co chwila słyszę, że ludzie pod wpływem lektury wprowadzili do swojego życia zmiany i na przykład znacznie poprawiło się ich samopoczucie albo leczenie przeciwdepresyjne przebiega o wiele lepiej. Za każdym razem wzruszam się, jak tego słucham. Do dziś nie mogę uwierzyć, że idę sobie dworcem głównym w Warszawie i widzę w witrynie moją książkę jako jedną z polecanych. Tym bardziej że to nie jest powieść, to nie jest nawet poradnik, dla jednych będzie za trudna w odbiorze, dla innych – za mało wnikliwa, a jednak sprzedało się jej już ponad 100 tysięcy egzemplarzy. Oczywiście cieszę się, że to ja ją napisałam – głaszczę się wtedy po ramieniu, bo wciąż mam problem z tym, by mówić sobie dobre rzeczy – ale najbardziej cieszy mnie to, że ludzie czytają książki popularnonaukowe i że te książki coś w nich zmieniają.

Ty wyjątkowo inspirujesz ludzi. Może chodzi o sposób, w jaki opowiadasz o mózgu, może o to, jak wyglądasz – że masz tatuaże, piercing i ubierasz się na luzie, a może po prostu byliśmy gotowi na taką wiedzę?
Mam poczucie, że w jakiś sposób obróciłam w dobrą monetę coś, co kiedyś było dla mnie trudne. Od zawsze byłam dość niekonwencjonalną doktorantką, wprawdzie zrezygnowałam już z kolczyka w nosie, ale rzeczywiście mam sporo tatuaży, do tego zwykle plecak i rower. Na konferencjach, różnych wymianach doktoranckich czy jako prowadząca zajęcia zdecydowanie się wyróżniałam – klasyczny naukowiec raczej tak nie wygląda. Miałam czasem poczucie, że w związku z tym nie jestem traktowana poważnie. Dlatego bardzo dziękuję mojemu bliskiemu ziomkowi, Mihowi Michalskiemu, założycielowi radia Newonce, który jako pierwszy dał mi szansę wypowiedzenia się szerzej na antenie i poprowadzenia podcastu. To było ponad dwa lata temu, dobrze pamiętam moje zaskoczenie, ale i przerażenie jego propozycją. Ostatecznie – jak sądzę – udało się nam stworzyć coś, czego ludzie lubią słuchać. Bardzo ważne jest dla mnie, że to medium dla młodych ludzi, więc mogę mówić do nich o papierosach, alkoholu, przebodźcowaniu i zwiększaniu świadomości. A naprawdę najwspanialsze dla mnie jest to, że zgłaszają się do mnie tak fantastyczni naukowcy z uniwersytetów, z tak dobrych uczelni... bo chcą być moimi gośćmi i też do nich trafiać.

Masz w sobie tyle entuzjazmu i z takim zaangażowaniem mówisz o nawet najbardziej skomplikowanych reakcjach chemicznych, że nie sposób się tym nie zarazić. No i jako obserwatorka twojego konta na Instagramie mogę potwierdzić, że praktykujesz to, do czego zachęcasz. Nie używki, ale kombucha, do tego spacery, książki i biwaki na łonie natury.
Ci, którzy mnie znają, i ci, którzy obserwują mój profil, wiedzą, że zdarza mi się też miewać gorsze dni, jak każdemu. Zawsze podkreślam, że za żadne skarby nie chciałabym być niczyim guru czy idolką, ja po prostu chcę żyć w zgodzie z tym, czego uczę, ale ostatecznie udaje mi się to w stosunku 80/20.

Otwarcie opowiadam o tym, że zmagałam się z depresją, że jestem po PTSD, że mam tendencję do samobiczowania. Kiedy wrzucam post o tym, że idę o piątej rano na trening, to nie po to, by połechtać swoje ego, tylko dlatego, że – wnioskując z liczby wiadomości, rozmów na spotkaniach autorskich – dziś już wiem, że to ludzi motywuje. Widzą, że można uregulować swój rytm dobowy, że można nie pić i nie palić, i cieszyć się życiem. Wczoraj byłam na imprezie, bo kocham techno, wróciłam nad ranem i bawiłam się świetnie – bez używek, narkotyków, bez alkoholu. Ale to też nie jest tak, że piętnuję alkohol czy ludzi go pijących, podchodzę do niego jak do cukru. Jeden i drugi nam nie służą, ale każdy z nas czasem może mieć ochotę na lampkę dobrego wina czy kawałek pysznego ciasta. Ja po prostu częściej wybieram kombuchę, rower i książkę. Testowałam już wiele sposobów na regulację siebie – w tym bardzo obciążający sport, restrykcyjną dietę czy pracę ponad siły. Zdarzało się, że szłam w duże skrajności, ale doszłam do momentu równowagi. Dziś wiem, że w moim życiu musi być czas na pracę, ale i na pójście do lasu.

Dla mnie definicja poczucia wewnętrznej harmonii, dobrostanu i spokoju to życie według własnych zasad. Nawet jeśli ktoś się będzie krzywił: „Pani doktor jest taka artmodowa, bo mówi o buddyzmie zen, jodze i mindfulness”, nie ma to dla mnie znaczenia. Nikt mi za to nie płaci, nie podążam też za żadną modą, po prostu dobrze mi to robi. Moim zdaniem prawdziwą miarą sukcesu życiowego jest uspokojony układ nerwowy. Może mogłabym zarabiać nawet 40 razy tyle, ile teraz, ale jeżeli miałabym się budzić rano z dygotem serca, lękiem przed otworzeniem skrzynki mailowej i brakiem czasu na wypicie kawy, to wolę mniej, skromniej, ale z poczuciem, że mogę wziąć oddech. W dodatku ja z moim chaotycznym umysłem nie wytrzymałabym długo bez wracania do uważności, łapania się na moich automatyzmach, bez jogi, bez lasu, bez roweru i bez medytacji. Jeśli mogę o tym opowiedzieć innym i sprawić, by też stali się trochę bardziej spokojni – robię to. Nazwijmy to moją życiową misją.

Podoba mi się taka misja – sprawiać, by inni byli bardziej spokojni.
Jestem pod ogromnym wrażeniem książki Ryszarda Kulika „Wystarczająco dobre życie”, polecam ją każdemu, z kim rozmawiam. To tytułowe wystarczająco dobre życie wcale nie jest życiem zawsze szczęśliwym, ale zrównoważonym, pełnym zgody na to, co wokół nas. Ryszard zauważa, że tak dużo się mówi dzisiaj o ponownym połączeniu z naturą, tymczasem to połączenie już istnieje – z naturą, z innymi ludźmi. My oddziałujemy na innych już poprzez to, że z nimi przebywamy, a oni tak samo oddziałują na nas. Są badania potwierdzające, że ludzie, którzy więcej czasu spędzają na łonie natury, zaczynają o tę naturę bardziej dbać. Oddajemy to, co dostajemy.

Przypomniał mi się film „Perfect Days” Wima Wendersa. Jego bohater wchodzi w kontakt z każdym elementem świata wokół niego – także z drzewem czy małą roślinką.
Uwielbiam ten film! A Wima Wendersa darzę miłością od lat, polecam także jego „Sól ziemi” i „Niebo nad Berlinem”, ale wracając do „Perfect Days” – niektórzy mówią, że Wenders zrobił prosty, trochę utopijny film, bo mówiący o tym, że można czuć radość życia niezależnie od okoliczności. Tymczasem według mnie on jest o tym, że poprzez zmianę percepcji możesz uczynić swoje życie lepszym, pełniejszym. I napiszmy też, że podobnie jak bohater filmu uwielbiam myć kibelki. Jak jestem na odosobnieniach buddyjskich, w ramach tak zwanej pracy zen zwykle dostaję do umycia właśnie łazienkę. To mnie nauczyło tego, że każde zajęcie może nas spełniać. Do dziś, jak nie chce mi się posprzątać w domu czy umyć okien, włączam sobie tryb „praca zen”, czyli zaczynam praktykować medytację w ruchu. Wszystko może być witalne i żywe, niezależnie od tego, co robisz, i niezależnie od tego, ile posiadasz.

W świecie pośpiechu i przebodźcowania wszyscy zmierzamy w tym kierunku, co ty. Dlatego tak dobrze nam się za tobą podąża.
Nie chciałabym tu występować w roli kogoś, kto przeszedł już jakąś drogę i teraz prowadzi nią innych – uwierz mi, jestem najwyżej w jej połowie albo nawet na początku, bo co rano zaczynam od nowa.

Dobrze, zgodzę się na połowę, ale od tej połowy możemy iść razem z tobą. À propos, zdanie, które najbardziej mi utkwiło w głowie po przeczytaniu twojej książki, to: „Człowiek: maszyna do poruszania się”. Piszesz, że w toku ewolucji nasz mózg rozwijał się właśnie po to, byśmy mogli być nieustannie w ruchu.
Dlatego moje motto to „Ruszam się, więc jestem”, nie: „Myślę, więc jestem”. To, jak się zmienialiśmy jako istoty dwunożne, nie tylko jeśli chodzi o budowę mózgu, ale też o budowę stopy, pokazuje, że ruch był zawsze mocno zakonserwowany w stylu naszego życia. Musieliśmy przemieszczać się, by znaleźć pożywienie, schronienie, partnera do prokreacji… Jest mnóstwo książek, jak choćby „Filozofia chodzenia” czy „Mimochodem o chodzeniu”, które pokazują, co dzieje się z naszym ciałem i umysłem, kiedy przestajemy się ruszać i przestawiamy się na siedzący tryb życia.

Dlatego tak ważny jest dla mnie film dokumentalny „Jak ruchem zmieniać umysł”. Zrobiłam go wspólnie z przyjaciółmi z Mojo Movies i Fundacją Veritas, występuję tam w roli reżyserki merytorycznej. To projekt robiony całkowicie pro bono, dostępny bezpłatnie na YouTubie Fundacji Veritas. Chcemy nim pokazać, że ruch jest absolutną podstawą profilaktyki i zapobiegania chorobom cywilizacyjnym, bo pozwala zachować zdrowie psychiczne oraz rezerwę poznawczą, a także wspomaga leczenie. Co więcej, ten pozytywny wpływ możemy zaobserwować praktycznie od razu: zwiększa się przepływ krwi i limfy, dochodzi do korzystnych zmian w naszej neurochemii, zmniejsza się stan zapalny organizmu, poprawiają się nasze samopoczucie i koncentracja. Ale jest też efekt follow-up, czyli to wszystko, co dzieje się później.

Im więcej aktywności w naszym życiu, w dodatku regularnej, tym lepiej. Oczywiście, jak we wszystkim, trzeba i tu zachować zdrowy balans i się nie przetrenować. Ale gwarantuję, że nie ma treningu, którego byśmy żałowali (pod warunkiem oczywiście, że się nie skontuzjujemy), podobnie jak nie ma spaceru, którego byśmy żałowali. Chodzenie to najlepszy rodzaj ruchu, bo spontaniczny. Niczego nie potrzebujemy, no może jedynie butów, i to nie zawsze, bo kiedy chodzimy boso po lesie czy łące, też dzieje się magia. I to nie tylko w naszym ciele, ale i w naszym mózgu, który przecież jest ucieleśniony: następuje stymulacja półkul, uaktywnia się myślenie dywergencyjne, czyli rozproszone, out of the box.

Mam ostatnio taką przypadłość, że jak się z kimś spotykam w kawiarni, to biorę kawę na wynos i idziemy na spacer. Chodzi właśnie o takie drobne zmiany w codziennym życiu. Czyli parkuję furę kilka ulic przed miejscem docelowym, wysiadam z autobusu dwa przystanki wcześniej, tańczę spontanicznie w domu… Wcale nie musimy wrzucać w kalendarz jeszcze jednego treningu, dorzucać sobie kolejnego działania – już ich mamy po kokardę!

Czasem na spotkaniach autorskich zdarza się, że ktoś mówi: „Boże, pani to chyba żyje pod kloszem. Kładzie się spać o 18, je tylko borówki i popija wodą”.

To prawda, borówki są ważnym bohaterem twojej książki…
No pewnie, że są, bo są pyszne i bogate w polifenole, ale ja żyję całkowicie normalnie, tylko postanowiłam wybierać to, co mi służy, a eliminować to, co jest dla mnie niekorzystne. Był taki moment w moim życiu, kiedy brałam antydepresanty. Bardzo mi pomogły, ale to, że mogłam skończyć leczenie i wrócić do równowagi psychicznej, nie wydarzyłoby się bez, po pierwsze, ruchu – wtedy głównie roweru szosowego, spacerów i treningów siłowych. Po drugie, bez pilnowania diety – w moim przypadku to dieta low carb, co znaczy, że unikam cukru, ale nie, że nie jem go w ogóle. A po trzecie, kontakt z naturą i medytacja.

To nieprawda, że zdrowa dieta dużo kosztuje. Najpierw musisz zabrać z niej to, co ci szkodzi, a wtedy robi się miejsce na włożenie tego, co jest zdrowe. Podobnie z ruchem – ja zaczynałam biegać w butach z Lidla, ale i z lasem – nie masz go w pobliżu, idź do parku. Cudownie o tym mówi i pisze Katarzyna Simonienko. Lasoterapia nie musi być chodzeniem po 10 kilometrów w idealnie wzorcowym zagajniku – to może być postanie wśród drzew przez pięć minut. Stoisz i chłoniesz wszystko dookoła, wąchasz, dotykasz, patrzysz. I podobnie jest z medytacją, co cudownie pokazał Wim Wenders w swoim filmie – twoją medytacją może być mycie garów czy kibelka. My włożyliśmy te praktyki do jednego wora – „dla joginów i buddystów”. Dlatego ludzie się tego obawiają. A przecież nie tylko sportowe freaki mogą uprawiać sport. Widzę to po moim tacie, który kupił sobie opaskę liczącą kroki i spaceruje, kiedy tylko może, a kiedy pada, to ogląda swój ulubiony program w telewizji i chodzi w kółko po salonie.

Drugie zdanie, jakie zapamiętałam z twojej książki: „Nigdy nie jest za późno, by zmienić swój styl życia na bardziej aktywny, ponieważ zawsze przyniesie nam to korzyści”. Tylko dlaczego tak trudno zrezygnować z tego, co nam nie służy?
To jest już raczej pytanie do psychoterapeutów, na przykład mojej przyjaciółki Marty Niedźwieckiej. Natomiast zauważyłam, że przychodzi w naszym życiu taki moment, kiedy nie do końca jeszcze wiemy, czego chcemy, ale dokładnie już wiemy, czego nie chcemy.

Brzmi jak frazes albo „coehlizm”, ale myślę, że czytelniczki będą wiedziały, o co mi chodzi. Nagle coś cię odpycha, jakieś relacje czy działanie, po prostu wiesz, że to już nie jest twoje. Owszem, to przychodzi z wiekiem, do mnie przyszło właśnie teraz, między trzydziestką a czterdziestką. Poczułam wreszcie: this is it, wiem, w którą stronę chcę iść. Ale też zobaczyłam, jak wiele rzeczy do tej pory robiłam bez łaskawości i czułości wobec siebie. Oczywiście tworzenie zdrowych nawyków nie jest tylko samą przyjemnością, ale ostatecznie robisz to dla siebie. Poza tym nawet układając zdrową dietę, możesz wybrać produkty, które lubisz. Nikt cię nie zmusi do jedzenia czegoś, co ci nie smakuje. Tak samo jest z ruchem – jeśli nie cierpisz biegać, nie biegaj. Wybierz jazdę na rowerze albo taniec… Dlatego tak lubię mówić o różnicy między dopaminą a serotoniną – czyli o tym, że chcenie to nie jest to samo, co lubienie.

Wróćmy jeszcze do tego, od czego zaczęłyśmy – mózg lubi ruch, mózg lubi zmiany. Pomyślałam sobie, że wojna, katastrofa klimatyczna czy kryzys uchodźczy także zmuszają nas do ruszania się i do ruszenia głową, czyli wymyślenia nowych sposobów na to, jak sobie z nimi poradzić.
Zawsze tak było. Świat nie zaczął się przed chwilą. Owszem, pewne zmiany będą się działy bez naszego udziału, ale na wiele z nich mamy wpływ, jak choćby na kwestie przyrody.

Mózg lubi zmiany, ale też w granicach rozsądku. Nie chodzi o to, by co chwila zmieniać pracę czy partnera i latać w kółko jak dzika osa. Jako ludzie potrzebujemy też stałości i powtarzalności, choćby powolnego budowania zaufania, zakorzeniania się, rytuałów. Ja sama kocham swoją codzienną rutynę. Tu raczej chodzi o stały przepływ, coś, co nas ożywia. Są badania, które mówią, że osoby starsze, u których neurodegeneracja następuje wolniej, częściej podróżują. Bo podróże uczą nas wielu rzeczy, pokazują inne perspektywy, dostarczają nowych bodźców. Nasz mózg chce się czuć nam potrzebny i dopóki tak jest, będzie nam dobrze służył. Profesor Małgorzata Kossut pięknie to nazywa – „pocałunkiem dla synapsy”.

Niedawno miałam wykład na temat długowieczności i zaczęłam go od zdania, że wszyscy się zestarzejemy, pomarszczymy i umrzemy, że świat będzie już bez nas – na tym w końcu polega obieg materii w przyrodzie – ale możemy to robić zdrowiej i mądrzej. Dlatego tak podoba mi się hasło, którym jest reklamowany serial „Fallout”: „Świat zasługuje na lepszy koniec”. Wszyscy wiemy, jak to wszystko się skończy, mam na myśli też nasze życie, ale ten koniec może być naprawdę dobry.

Czego do tego potrzebujemy?
Wystarczy, że będziemy mieć w sobie otwartość na zmiany i ciekawość dziecka. Porównaj sobie, jak szybko leci czas, kiedy codzienność jest automatyczna, a jak powoli, kiedy starasz się każdego dnia robić choćby jedną rzecz uważniej albo inaczej. Na przykład w ten poniedziałek planuję spanie w namiocie na działce.

Biwak w tygodniu? Dobry pomysł! Zdecydowanie za rzadko to robimy. Wymawiamy się brakiem czasu.
Ale przecież często masz ten czas. Zamiast włączać kolejny serial na platformie, rozbij namiot w ogródku, zrób sobie małe święto. Jako dzieci to potrafimy, czemu przestajemy to robić jako dorośli? Zabawa to jest bardzo poważna sprawa. To z niej bierze się stan flow, który osiągasz, kiedy robisz to, co kochasz i co potrafisz, nie myśląc o efekcie ani o ocenie, ale jednocześnie delikatnie podnosząc sobie poprzeczkę, co sprawia, że jesteś bardziej skupiona i masz poczucie, że korzystasz ze swoich umiejętności.

Czyli mówisz, że potrzebujemy zabawy…
…spontanu… Spontaniczność daje nam poczucie szczęścia i zadowolenia. No i potrzebujemy dotyku. Dosłownie przed chwilą przeczytałam o najnowszych badaniach, które potwierdzają, jak bardzo zbawienny jest dla naszego dobrostanu. Gdybyśmy częściej dotykali siebie nawzajem choćby podczas witania się – przez podanie ręki czy przytulenie – bylibyśmy zdrowsi i spokojniejsi. Dlatego przytul się do mamy, nawet jak masz 60 lat, pogłaszcz psa czy kota, potrzymaj za rękę przyjaciółkę. Dotykiem pomagamy sobie i innym.

I o tym właśnie opowiadam, kiedy pytają mnie, jak możemy wspierać pracę mózgu. Otóż właśnie tak: przebywając z bliskimi, idąc do lasu, „odpinając wrotki” i robiąc coś tylko dla zabawy, ale też medytując, śpiąc, ruszając się czy zdrowo jedząc.

Ja bym powiedziała, że to odmładza nas też fizycznie.
Wiek metaboliczny wyszedł mi ostatnio 21 lat. Zatem będę się wciąż trzymać tych rutyn.

Dla mnie jesteś osobą bez wieku – widzę w tobie zarówno pełne entuzjazmu dziecko, młodą, tryskającą zdrowiem dziewczynę, jak i dojrzałą, samoświadomą kobietę.
Na pewno mam świadomość, że czas umyka, mój też jest policzony. Nie chciałabym dożyć czasów sztucznego wydłużania życia, ale mam ogromną ciekawość tego, jak będę wyglądała i czuła się za kilkadziesiąt lat. Boli mnie, kiedy widzę, że dziewczyny i kobiety nie mogą się pogodzić z upływającym czasem i inwestują naprawdę dużo energii i pieniędzy w to, by starać się go cofać. Dziewczęcość, młodość jest w nas, nie w naszym wyglądzie. To jest tylko nasza powłoka, dobrze się z nią zaprzyjaźnić, ale też nie przywiązywać do niej aż tak wielkiej wagi. 

Asia Wojsiat (dawniej Podgórska) ​​doktorka nauk biologicznych w dyscyplinie biochemia, konsultantka naukowa. Gospodyni audycji i podcastu „Wojsiat ogólnie” na antenie Newonce Radio, autorka książki „Tak działa mózg. Jak mądrze dbać o jego funkcjonowanie”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze