1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Muzyka
  4. >
  5. Florence Welch pożegnała demony

Florence Welch pożegnała demony

Florence Welch na BBC Proms w Royal Albert Hall, na koncercie z okazji 15-lecia wydania przełomowego albumu  „Lungs” (2024). (Fot. Lillie Eiger)
Florence Welch na BBC Proms w Royal Albert Hall, na koncercie z okazji 15-lecia wydania przełomowego albumu „Lungs” (2024). (Fot. Lillie Eiger)
Często jestem pytana, „czy pamiętam”. Jestem osobą niespecjalnie sentymentalną, zauroczoną przeszłością raczej w kontekście zawodowym niż osobistym. „Przeszłość to punkt odniesienia, nie adres zamieszkania”, powtarzam sobie, gdy… zapominam. Dlatego wyznam już na wstępie: nie pamiętam, kiedy usłyszałam po raz pierwszy muzykę Florence And The Machine.

Pewnie byłam w Londynie, najpewniej słuchałam radia BBC 1. To musiało być lato 2008 roku, świetny czas w brytyjskiej kulturze masowej. Amy Winehouse, wciąż na fali sukcesu wybitnej „Back To Black”, stawała się legendą jeszcze za życia. Coraz głośniej szeptano o „nowej Amy”, debiutującej Adele. Miłośnicy alternatywnych brzmień snobowali się na nonszalancję i wyrafinowanie Bloc Party albo szaleli na imprezach razem z gwiazdami „nowego rave’u”, Klaxons, utwierdzając się w przekonaniu, że klubowy Londyn to najlepsze miejsce na świecie. To było lato mojego pierwszego festiwalu Glastonbury, na który spakowałam swoje najmodniejsze sukienki, owoc niezwykle udanej współpracy supermodelki Kate Moss z brytyjskim gigantem odzieżowym Topshopem. Ale to nie Kate była modelką tamtych dni. Została nią zadziorna Agyness Deyn z Manchesteru, dziewczyna z okładek „Vogue’a” i snów alternatywnych muzyków, gwiazda kampanii Burberry, jednej z najbardziej pożądanych marek modowych i dumy brytyjskiego przemysłu odzieżowego. Czy muszę dodawać, że najlepszym koncertem Glastonbury był występ reaktywowanych The Verve, święcących największe triumfy w erze „cool Britannii”? Tak, rok 2008 zdecydowanie przypominał połowę lat 90., gdy zdawało się, że dobre rzeczy są wszędzie i że to nigdy się nie skończy.

Ustalmy więc, że było to londyńskie lato, że miałam na sobie ultrakrótką sukienkę w kwiaty, marzyłam o torebce Mulberry, którą nosiła it-girl tamtych czasów Alexa Chung, godzinami wybierałam płyty w sklepie HMV na Oxford Street, a żywiłam się głównie kanapkami z Preta. I gdzieś między tym wszystkim usłyszałam po raz pierwszy tę piosenkę:

Uderzyłeś mnie

Oddałam ci

Kopnąłeś mnie

Spoliczkowałam cię

Rozbiłeś mi talerz na głowie

Więc podpaliłam nasze łoże

I już. Zaledwie dwie minuty dość nieskomplikowanej melodii, której intensywność zdawała się rosnąć z każdą sekundą. I kompletna dezorientacja, dlaczego tak brutalnym – a dziś w dobie poprawności niewyobrażalnym – słowom towarzyszy muzyka wręcz euforyczna, jakaś perwersyjna satysfakcja śpiewającej mocnym, czystym głosem wokalistki.

To był „Kiss With A Fist”, debiutancki singiel Florence And The Machine. Musiałam natychmiast zagrać to moim słuchaczom, co zrobiłam w pierwszej audycji po powrocie. Jak to zabrzmiało w rozkręconych na maksymalną głośność radiowych słuchawkach! Jak huraganowa siła pasji, namiętności, miłości, słodkiej toksyny kochanków. Chociaż rozumiem zarzuty do tekstu pełnego „kopniaków”, „podbitego oka”, „wybitych zębów” i „połamanej szczęki”, sugerującego gloryfikację przemocy, zaprzeczała temu frywolna interpretacja Florence, oko puszczone do tych, którzy popełniają grzech traktowania muzyki pop śmiertelnie serio. „Niepoprawna i z poczuciem humoru? Mój typ dziewczyny”, pomyślałam.

Florence Welch podczas pokazu mody Gucci na Milan  Fashion Week (2023). (Fot. Jacopo Raule/Getty Images) Florence Welch podczas pokazu mody Gucci na Milan Fashion Week (2023). (Fot. Jacopo Raule/Getty Images)

Flo na swoim pierwszym singlu była intrygującą ciekawostką, ale nie zapowiedzią wielkiej gwiazdy. „Kiss With A Fist” był na to zbyt punkowy. Zapowiedzią rzeczy wielkich była druga pozycja w jej singlowej dyskografii, która dała zresztą tytuł temu felietonowi. Wydane jesienią „Dog Days Are Over” ustanowiło styl Florence And The Machine: rytm perkusji niczym puls bijącego w emocjach serca. Głos wydobywający się z najgłębszych rejonów płuc, miejsc, w których czają się euforyczne i oczyszczające krzyki, czekając na moment, by wydostać się na wolność, przeprowadzić przez rytuał konfrontowania się z najsilniejszymi i najciemniejszymi z emocji. W „Dog Days Are Over” ustanowiła się też ona, Florence Welch, czarodziejka. Bo w tej muzyce działy się rzeczy magiczne.

Szybko stała się nową sensacją. Rudowłosa długonoga zjawa z obrazów prerafaelitów zeszła na scenę, by odprawiać na niej swoje czary. Wokalistka nie kryje dziś tego, że była wtedy najczęściej pod wpływem używek, czego nie pochwalamy, ale co tu kryć, ich działanie czyniło ją jeszcze bardziej nieskrępowaną, odważną, szaloną, dziką. Jej koncerty były tak samo nieprzewidywalne, co porywające.

Podczas sesji zdjęciowej (2009). (Fot. Nick Pickles) Podczas sesji zdjęciowej (2009). (Fot. Nick Pickles)

Po raz pierwszy zobaczyłam Florence na scenie latem 2009 roku, gdy wszystko było jeszcze na tyle nowe, że bez problemu zajęłam miejsce w pierwszym rzędzie. Stanęła przede mną, w krótkiej czarnej sukience i na piętnastocentymetrowych obcasach, dominując, zanim jeszcze wydobyła pierwszy dźwięk. Zrobiła to a capella. To nie był najczystszy z głosów czy najbardziej spektakularny w skali, ale nie miało to znaczenia, bo intelekt i jego analityczne zdolności nie miały szans z sercem rwącym się do wolności, jaką kusiła szamanka na scenie. „Oto prezent, ale zapłacisz za niego! Kto będzie owieczką, a kto będzie trzymał nóż?” W tamtym momencie ochoczo złożyłabym się w ofierze. Tak chciałam zostać w świecie, w którym jest się tak nieskrępowanym. Ale także, przyznajmy, udręczonym – w miłości, szaleństwie i uzależnieniu. Ten kontrast, ciemnego, intensywnego świata tekstów i czystej radości muzyki, był narkotyczny. Z każdym moim kolejnym koncertem Florence And The Machine wciąż jest.

Latem 2009 roku poznałam zatem wokalistkę wciąż oszołomioną tym, co dzieje się wokół niej. Właśnie wydała debiutancką płytę „Lungs”, którą przed zdobyciem szczytu brytyjskiej listy przebojów powstrzymał pośmiertnie sam król muzyki pop Michael Jackson. Nie mogła jeszcze wiedzieć, że ten album dostanie za pół roku Brit Award dla najlepszej płyty roku, że spędzi długie tygodnie w czołówkach list przebojów, finalnie stając się jedną z najważniejszych płyt pierwszej dekady XXI wieku. Na razie była tylko ta wielka przygoda śpiewania swoich mrocznych, pokręconych piosenek. Śpiewania w pozbawiony techniki, destrukcyjny dla głosu sposób, ale to były takie czasy, nikt nie myślał o jutrze, gdy tak wspaniałe było dziś.

Florence Welch na okładce „The New York Times Style  Magazine” (2024). Florence Welch na okładce „The New York Times Style Magazine” (2024).

Z „Lungs” imponująco wykrojono sześć singli, w tym pełne miłosnej udręki „Drumming Song” i „Cosmic Love” oraz lekkie „You’ve Got The Love”, tak potrzebne w swoim słodkim banale po wysłuchaniu dość makabrycznej opowieści o tym, jak skończył ptaszek, który śpiewał za głośno (spoiler alert: już nie zaśpiewa) lub przyśpiewki o chłopcu, który budował trumny. Przeczytajcie to zdanie raz jeszcze, pomyślcie, że opowiadam tu o albumie sprzedanym w wielomilionowym nakładzie i przyłóżcie to do gwiazd współczesnego popu i ich tandetnych produkcji. Minęło tylko 15 lat, a w muzyce stała się przepaść.

Piętnastolecie „Lungs” Florence świętowała we wrześniu na specjalnym koncercie w londyńskiej Royal Albert Hall. Po kilku tygodniach – i emisji w telewizji BBC – wydała zapis tego występu. „Lungs” z orkiestrą w jednej z najpiękniejszych sal świata. Jeszcze więcej patosu i dramy? Koniecznie!!! Co to jest za koncert… Powrót wielkiej gwiazdy do jej szalonych początków. Z wdzięcznością za całą tę długą podróż. Wygląda lepiej, śpiewa lepiej, czuje się lepiej, ma swój happy end, pożegnała demony i zatrzasnęła za nimi drzwi z hukiem. Ale niespokojny duch nigdy nie uspokoi swojego serca i nie zagłuszy głosu. Ten koncert to celebracja tego niepokoju, oswojenie go w formie tych wszystkich wspaniałych piosenek. Słuchane po latach „Lungs”, wybaczcie kolokwializm, rozwala. Ile tam jest doskonałej muzyki i równie pięknego człowieka. Czującego wszystko, żyjącego „na maksa”, bez ochronnych tkanek. To musiał być tak „fizyczny” tytuł płyty jak „Płuca”, bo leje się z niej krew. Dziś krwawienie ustało, „dobre dni nadeszły”, ale muzyka wciąż gra, jakby znów było tamto lato…

Rok 2008 w brytyjskiej muzyce

Adele „19” – „Ten” debiut, zwiastujący nadejście jednej z największych gwiazd XXI wieku. W jakim stylu! Przeboje złamanego serca i nuty melancholii wyśpiewane głosem, który zauroczył nas od pierwszego wysłuchania.

materiały prasowe materiały prasowe

Duffy „Rockferry” – Retroestetyka walijskiej wokalistki mogła sugerować przestarzałe brzmienia, ale nic bardziej mylnego. Ten album to triumf współczesnego popu: pięć wielkich hitów, zero negliżu i tanich chwytów. Klasa.

materiały prasowe materiały prasowe

The Last Shadow Puppets „The Age of the Understatement” – Poboczny, towarzysko-przyjemnościowy projekt Alexa Turnera z Arctic Monkeys. Hołd oddany muzyce przeszłości, starannym, bogatym aranżom i nieprzepraszająco pięknym kompozycjom.

materiały prasowe materiały prasowe

The Ting Tings „We Started Nothing” – Duet z przepisem na zarażające radością bezpretensjonalne piosenki. Brzmi banalnie? Dla milionów nucących te przeboje nie miało to żadnego znaczenia. Może i „gwiazdy jednego albumu”, ale co to za album!

materiały prasowe materiały prasowe

Coldplay „Viva la Vida or Death and All His Friends” – Najambitniejsza i najlepsza płyta Coldplay. Współpraca z legendarnym producentem Brianem Eno otworzyła muzyków na eksperymenty i dziecięcą radość tworzenia. Ku radości słuchaczy!

materiały prasowe materiały prasowe

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze