Gdyby buntownicy z Majdanu i Putin znali zasady transformującej komunikacji, na Ukrainie nie doszłoby do przemocy. Podczas gdy w polityce, biznesie i we własnych domach wciąż jeszcze na różne sposoby do siebie strzelamy, powstają coraz doskonalsze strategie rozwiązywania konfliktów. Dzięki nim być może już za sto lat światu przestaną przydarzać się wojny, a małżeństwom kłótnie z rzucaniem porcelaną – mówi trener z Nowej Zelandii dr Richard Bolstad.
Podczas gdy w polityce, biznesie i we własnych domach wciąż jeszcze na różne sposoby do siebie strzelamy, powstają coraz doskonalsze strategie rozwiązywania konfliktów. Dzięki nim być może już za sto lat światu przestaną przydarzać się wojny, a małżeństwom kłótnie z rzucaniem porcelaną – mówi trener z Nowej Zelandii dr Richard Bolstad.
Uchodzisz za najskuteczniejszego na świecie instruktora wychodzenia z konfliktów. Pracowałeś w Sarajewie, a z twoich podręczników korzystali nie tylko działacze pokojowi w Czeczenii. Tysiące biznesmenów, ale i tysiące skłóconych par wyszło dzięki tobie na prostą. Jak to robisz?
Stworzyłem model komunikacji pozwalający rozwiązywać spory tak, by obie strony były szczęśliwe. Ponad 20 lat temu napisałem o tym książkę, a dziś uczę swojej metody na wszystkich kontynentach. Wierzę, że gdybyśmy umieli się nią posługiwać, żylibyśmy w całkiem innym świecie.
W czym tkwi tajemnica metody?
To zbiór zasad mówiących, jak się zachować i rozmawiać w sytuacji konfliktu niezależnie od jego skali. Jak skutecznie przerwać spiralę agresji i znaleźć satysfakcjonujące dla obu stron, trwałe wyjście ze sporu. Siłą tych instrukcji jest to, że nie opierają się na żadnej eksperymentalnej teorii czy filozofii, która mogłaby zadziałać bądź nie. Są za to wykreowane w oparciu o twarde wyniki wielu badań psychologicznych przeprowadzonych na związkach międzyludzkich, w tym głównie na parach.
To możliwe znaleźć lek o przyspieszonym działaniu, którym można uzdrowić zarówno konflikt w rodzinie, w pracy, jak i na arenie międzynarodowej?
Tak. Bo podłoża konfliktów wszędzie są te same. Można wyróżnić dwa główne. Pierwsze to potrzeba zwycięstwa i otrzymania tego, czego się chce. Drugie to potrzeba dowiedzenia komuś, że ma się rację. Większość ludzi w trakcie zażartego sporu ma naturalną tendencję do dowodzenia słuszności swoich opinii. Czasem dążymy do tego kosztem innych i siebie, nie bacząc na to, jak wiele tracimy. Pierwszym krokiem, żeby sobie z takim konfliktem poradzić, jest przełączenie się z myślenia o racjach na myślenie o potrzebach. Bo nieważne, kto ma słuszność, ale kto czego pragnie i co chce osiągnąć.
A gdzie można znaleźć przełącznik?
We własnej głowie. Na początek warto usłyszeć i uznać to, co mówi druga strona. I nie chodzi o to, by się z nią zgodzić. Raczej, by uświadomić sobie, czego potrzebuję ja, a czego przeciwnik w sporze. Warto artykułować potrzeby bez obrażania drugiej strony. Posłużę się przykładem ze świata. Przypominam sobie konflikt w Irlandii Północnej. Irlandczycy uskarżali się, że nazywa się ich mordercami. Świat nie chciał wtedy usłyszeć, jak bardzo ich to boli, a od tego należało zacząć zażegnywanie tamtego konfliktu. Dziś Rosja wysyła pod adresem Ukrainy wyzwiska: „faszyści, antysemici, ekstremiści”. To w niczym nie pomoże. Podobnie jak podczas domowych kłótni. Gdy mąż z żoną zaczynają rzucać w siebie przedmiotami, warto, by przerwali na chwilę, zrobili krok do tyłu i zapytali siebie: „Czego właściwie chcesz od życia w tej chwili? Co chciałbyś dokładnie osiągnąć? Czego całym sercem pragniesz?”.
Mało kogo stać na taki krok, kiedy już zawrzało…
Warto się na niego zdobyć, bo z badań wiemy, że to, co wyartykułujesz w pierwszej fazie sporu, a czasem nawet już w pierwszym jego zdaniu, zdeterminuje wynik konfliktu. Reguła ta sprawdza się w 92 procentach.
On wścieka się na nią, że jest rozrzutna. Ona na niego, że ma węża w kieszeni. „Czego właściwie chcesz od życia w tej chwili?” „Żebyś przestała tyle wydawać”. „A ty czego całym sercem pragniesz?” „Żebyś przestał być taki skąpy”. I...
I konflikt wartości gotowy. Trzeba nauczyć się odróżniać go od konfliktu potrzeb. Gdy on i ona mają różne potrzeby, wystarczy znaleźć takie rozwiązanie, dzięki któremu obie strony spełnią pragnienia. Ale ze sporem, w którym mamy do czynienia z dwoma systemami wartości, już nie jest tak łatwo. Wzajemne przekonywanie, że to właśnie oszczędność czy wręcz przeciwnie – spontaniczność w wydawaniu na przyjemności jest lepsza, to ślepa uliczka.
Ale to właśnie konflikty wartości są przyczyną tysięcy rozwodów. Jak je przekraczać?
Po pierwsze, nie warto zaczynać rozmowy od roztrząsania różnic w wartościach. Znów zwracam uwagę na to, żeby spór pozytywnie zacząć. Bo jak go zaczniemy, tak zakończymy. Najpierw trzeba skupić się na tym, jakie wartości mamy wspólne czy podobne. Powiedzieć sobie o nich. „Wprawdzie z innym temperamentem wydajemy pieniądze, ale oboje cenimy zdrowe jedzenie i na nie oboje lubimy wydać”. Albo: „Wartością, która nas łączy, jest miłość do nowych technologii… natury… do zwierząt”. Dopiero gdy zbudujemy atmosferę wspólnoty, czas na kolejny krok. Uświadomienie sobie, jakie różnice w naszych systemach wartości są zarzewiem powtarzających się w naszym związku konfliktów. I… uznajmy wzajemnie nasze wartości.
Co to właściwie znaczy uznać?
Ano właśnie. Po czym poznać, czy druga strona rzeczywiście przyswoiła fakt, że lojalność, wierność czy porządek są dla mnie istotne? Nie wystarczy, żeby ktoś przyjął te wartości do wiadomości. Żeby otworzyć się na prawdziwą zgodę, musi nam zademonstrować ich uznanie.
W jaki sposób?
Wyobraźmy sobie parę zakochanych. Ona buddystka i on katolik. Katolik nie akceptuje do końca praktyk swojej wybranki, która jednak pragnie, by jej duchowa ścieżka była przez mężczyznę zaaprobowana. Co robi? Zamiast zaogniać sytuację, świeci przykładem, demonstrując swoją akceptację wobec jego religii. Jak? Czyta Pismo Święte albo co jakiś czas wybiera się z nim do kościoła. Pokazuje ukochanemu, że to OK mieć różne wyznania. I że jest otwarta na zgłębianie jego religii, mimo że wciąż praktykuje swoją. To właśnie przykład przejawiania wartości w działaniu. Prawie pewne, że on odpowie narzeczonej tym samym – akceptacją. Podsumowując, jeśli chciałbyś, by druga osoba przyjęła twoje wartości, musisz być jej modelem. Zrobić w jej kierunku to, czego sam od niej oczekujesz.
Podobno obserwując parę, potrafisz przewidzieć, jak długo przetrwa?
Nie tylko ja to potrafię. Badania słynnego psychologa prof. Johna Gottmana z Uniwersytetu Stanowego Washington pokazały, że wystarczy posłuchać przez pięć minut, jak ona i on rozmawiają ze sobą, by z 96-procentową pewnością stwierdzić, czy przeżyją razem następne 12 lat i z 80-procentową dokładnością przewidzieć rok rozstania.
Nie wierzę. To wróżenie z fusów…
Przeciwnie. Całkiem wiarygodna diagnoza trwałości pożycia. Możemy jej dokonać przez obserwację poziomu werbalnej i niewerbalnej synchronizacji dwójki partnerów. Werbalna to niekontrolowane upodabnianie tonu głosu i szybkości mówienia do tonu głosu i tempa wypowiedzi osoby, z którą rozmawiasz. Z kolei niewerbalna to nieświadome przyjmowanie takiej samej pozycji ciała co partner w dyskusji. Jeśli przyjrzeć się dokładniej np. małżeństwu o dobrym rokowaniu, możemy zauważyć zrównane oddechy, a gdyby podłączyć ją i jego pod aparaturę, ich fale mózgowe miałyby podobną częstotliwość. Im bardziej zsynchronizowani są partnerzy, tym dłuższe wspólne życie przed nimi. To jedna z zasad transformującej komunikacji, tzw. idea raportu.
Czego przejawem jest synchronizacja? Czego właściwie dowodzi?
To jest podświadoma próba zrozumienia, jak czuje się druga osoba. Żeby obniżyć poziom napięcia sporu, możemy stosować synchronizację, świadomie dopasowując się do przeciwnika w dyskusji. Jeśli mówimy w różnym tempie i z różnym natężeniem głosu, znaczy, że żadna ze stron nie czuje się uznana i rozumiana przez drugą. A ludzie nie mają ochoty pozostawać w relacji, w której nie czują się uznani.
Rozumiem, że gdy już wybuchnie kłótnia, na synchronizację za późno?
Stan umysłu uczestników sporu jest ważny. Z badań wiemy, że jeżeli puls człowieka przekracza 95 uderzeń na minutę, nie ma szans na pojednanie. Bo jest pod wpływem zbyt dużego stresu. Istnieją techniki obniżania adrenaliny podczas dyskusji. Można w ciągu minuty zrelaksować się, zmniejszając częstość uderzeń serca. Ale wcześniej trzeba to wytrenować. Nauka obejmuje m.in. fizyczny trening, np. oddechowy. Z drugiej strony – doświadczenie podczas ćwiczeń takiego konfliktu, który kończy się porozumieniem, staje się matrycą pod nasze kolejne zachowania w podobnych sytuacjach.
Ale konflikt to nie zawsze kłótnia na noże angażująca równie mocno obie strony. W bliskich relacjach zdarzają się konflikty w jakimś sensie jednostronne – jedna osoba jest niezadowolona, a drugiej jakby to nie obchodziło…
Dużym błędem popełnianym w związku jest wychodzenie z założenia, że jeśli mi jest dobrze, a jemu źle, to nie jest to mój problem. Niech druga strona coś ze sobą w końcu zrobi… Pójdzie na terapię, ogarnie się… Ale tak naprawdę to również nasza sprawa. Przecież to, co zrobi nieusatysfakcjonowany partner, wpłynie na relację i nasze samopoczucie. Jeśli jakaś osoba zgłasza kłopot, warto dać jej przestrzeń do tego, by zaistniała z nim w naszej obecności. Dać jej poczucie, że przyjmujemy to, o czym mówi. Nie odwracamy się od tego. Taka postawa w perspektywie buduje zgodę. Warto pomóc partnerowi znaleźć takie rozwiązanie, które dla niego będzie satysfakcjonujące, co nie znaczy, że mamy powiedzieć mu, co ma zrobić.
Mówiłeś już, jak przekroczyć konflikt wartości, nie powiedziałeś wiele o drodze wyjścia z konfliktu potrzeb…
On potrzebuje dziś wieczorem samochodu i ona też. Dokładnie o tej samej porze. Mają jedno auto. Co jest rozwiązaniem?
Kompromis?
W żadnym wypadku! W potocznym myśleniu kompromis to złoty środek dla zwaśnionych stron. Tymczasem nie jest wcale najlepszy. Często sprawia, że dwie osoby nie są do końca usatysfakcjonowane, a nawet bywają rozdrażnione. Bo coś tracą. Kompromis zakłada poświęcenie jakiejś części swoich potrzeb w imię bycia razem. Uważam, że to paskudnie unieszczęśliwia. Wróćmy do rodziny, która ma jedno auto na dwoje dorosłych kierowców. Wieczorem każde chce coś załatwić. Kompromisem byłaby sytuacja, w której każdy jedzie autem, ale tylko na pół swojego spotkania.
Fatalnie.
No właśnie. Rozwiązanie, do jakiego trzeba dążyć, to win – win, czyli sytuacja wygrana – wygrana. Szukamy kreatywnie takiego wyjścia, które zapewni obu stronom możliwość pełnego zaspokojenia swoich potrzeb. Ona podwozi go na jego spotkanie, a potem jedzie autem na swoje. Następnie odbiera go ze spotkania, gdy już oba się zakończą. Ewentualnie para może zaangażować przyjaciela, który podwiezie ją lub jego. Nie ma sensu wyszarpywać sobie auta, warto skupić się na tym, jakie mamy potrzeby i w jaki sposób możliwe będzie ich spełnienie.
Rozumiem, że takie pary żyją długo i szczęśliwie.
Nie tylko pary. Izrael z Egiptem prowadził w XX wieku kilka wojen, ale w latach 80. państwa zawarły pokój. To było po zdobyciu przez Izraelczyków półwyspu Synaj, który był im potrzebny do celów obronnych. Egipt postawił wtedy weto. Nie oddamy półwyspu. Przecież tam żyją Egipcjanie! Strony znalazły jednak rozwiązanie win – win. Egipt wciąż miał administracyjną kontrolę nad Synajem, a Izrael mógł wprowadzać tu swoje wojska, by patrolowały stąd okolice Kanału Sueskiego. Wygrana – wygrana. I na Bliskim Wschodzie to jest najdłuższy w historii rozejm i akt pokoju, który trwa. Trwa dlatego, że jest podwójną wygraną, a nie kompromisem.
Synchronizacja z partnerem w kłótni, demonstrowanie uznania dla jego odmiennych wartości, wspólne dbanie o zaspokojenie potrzeb obu stron na 100 procent. Transformująca komunikacja daje narzędzia do wychodzenia z konfliktów. Paradoksalnie jednak konflikty przynoszą też czasem spore profity. Np. napędzają zmianę…
Każdy konflikt czegoś nas uczy. Wzrasta nasza wiedza o sobie nawzajem, a przez to – w perspektywie – jakość relacji. Dzięki sporom dane jest nam odkryć, że nie mamy wszystkich odpowiedzi w sobie. Że świat może nas jeszcze zaskoczyć swoją innością czy różnorodnością. Z badań wynika, że liczba sporów nie wpływa wcale na trwałość relacji. Raczej sposób, w jaki przechodzimy przez sytuacje konfliktowe. I to, czy potrafimy zachować wobec siebie szacunek, życzliwość.
Skoro nadmiar sprzeczek nie osłabia związku, to jak jest z odwrotną sytuacją? Znam pary, które żyły w zgodzie przez dziesięć lat i po pierwszej kłótni natychmiast się rozstały.
Z jednej strony mógłbym się zgodzić, że brak konfliktów świadczy o pewnej martwocie związku. Z drugiej jednak – wykładam w Japonii, której kultura uważa konflikt właśnie za coś infantylnego. Za dziecinadę. Japończycy nie wchodzą w konflikty. Ba! Powiem więcej, oni ich zwyczajnie nie mają. Jednak ich małżeństwom niczego nie brakuje. Są szczęśliwe i trwałe. Harmonia jest tam wartością cenioną ponad wszystko, dlatego pary dochodzą do różnych rzeczy całkiem inną ścieżką niż znana ludziom Zachodu ścieżka konfliktowa. Dla Europejczyków to bardzo dziwny koncept. Znajdować sposoby na unikanie różnicy zdań, a jednak być świadomym, czego pragnie druga strona.
To prawda. Ciężko sobie wyobrazić małżeństwo wiecznej zgody. Jak oni to robią?
Są inaczej skonstruowani, a ich system wartości wynosi dobro wspólnoty ponad dobro osobiste. Konflikty przestają być ważne. Japończycy, nawet gdy mają różne opinie, nie angażują w nie swoich emocji. Spośród narodów, które szkoliłem, Japończycy są nacją najmniej konfliktową. Polacy są na drugim biegunie, czyli kłócą się całkiem sporo.
A czy ktoś w tej dyscyplinie nas bije? Czy jednak jesteśmy mistrzami? [Śmiech]. Byłoby z mojej strony niedyplomatyczne, gdybym odpowiedział. Europa Północna, kraje germańskie czy Skandynawia dużo lepiej tolerują konflikt niż reszta świata. Do spięć dochodzi tu częściej.
Czy twoim zdaniem w podejściu do konfliktów my, Polacy, przejawiamy coś charakterystycznego?
Badania na całym świecie pokazują, że znalezienie odrobiny poczucia humoru, które ułatwia przejście przez spór, jest na wagę złota. Dla mnie Polska jest krajem, który się pod tym względem wyróżnia. Potraficie zażartować w środku najcięższej kłótni, pokazać dystans i lekkość. Polska ma 500 lat historii bycia atakowaną ze wszystkich stron i myślę, że sposoby, jakie Polacy zbudowali, by zachować odporność na sytuacje konfliktowe, to z jednej trony – stawianie sobie wyzwań, a z drugiej – szczere obśmiewanie tego, co trudne.
A czego moglibyśmy uczyć się od innych w kwestii wychodzenia ze sporów?
Umiejętności wyciszania się i wysłuchania drugiej osoby.
Skoro po pięciu minutach rozmowy pary potrafisz przewidzieć, kiedy się rozstanie, to czy obserwując wydarzenia na Ukrainie, znasz jej przyszłość?
W tej sprawie nie ma dobrych znaków.
Tak pesymistycznie skończyć nie możemy.
I nie ma powodu. Rozwiązywanie konfliktów wychodzi ludzkości coraz lepiej. Dowodem jest znacznie mniejsza liczba wojen na planecie niż dawniej. Około 1990 roku przekroczyliśmy masę krytyczną, jeśli chodzi o nowoczesną komunikację. Przed tą datą częściej rozwiązywaliśmy konflikty zbrojnie, po jej przekroczeniu częściej i skuteczniej robimy to dyplomatycznie. Mimo rosnącej populacji maleje liczba przestępstw na świecie i po wieloletnim wzroście zaczyna też spadać liczba rozwodów. Trudno o wieści bardziej optymistyczne.
Richard Bolstad – doktor, nowozelandzki trener i nauczyciel qi gong, twórca metody komunikacji i szybkiego rozwiązywania konfliktów pod nazwą: transformująca komunikacja. Autor światowego bestsellera „Transforming Communication” i warsztatu pod tą nazwą. Prowadzi treningi w Australii, Azji, Ameryce i Europie. Polskę odwiedził kilkakrotnie.