1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Kłótnia w związku nie musi dzielić. Jak dobrze się kłócić?

Kłótnia w związku nie musi dzielić. Jak dobrze się kłócić?

Kłótnia w związku paradoksalnie może go wzmocnić. Fot. skynesher/Getty Images
Kłótnia w związku paradoksalnie może go wzmocnić. Fot. skynesher/Getty Images
Przekonani o tym, że w dobrych związkach na kłótnie nie ma miejsca albo oceniamy swoje relacje partnerskie jako złe, skoro się kłócimy, ale nie próbujemy tego zmieniać, albo sprzeczek unikamy, by w pełni zasłużyć na miano dobranej pary. Tymczasem i jedno, i drugie rozwiązanie niczemu nie służy.

Spis treści:

  1. Co nam mówią ciągłe kłótnie w związku
  2. Jak słuchać w kłótni żeby usłyszeć?
  3. Kłótnie o rodzinę - co się pod nimi kryje?
  4. Kłótnie o role w związku
  5. Jak kłócić się w związku? Wywiad z Ewą Stelmasiak
  6. Zasady dobrej kłótni
  7. Jak szukać porozumienia podczas kłótni?

Nikt nie lubi się kłócić. Po wymianie zdań w napiętej atmosferze zwykle czujemy się w relacji niekomfortowo. Najczęściej jednak, w myśl zasady: „To również minie”, staramy się to przeczekać – ciche dni nie będą przecież trwały wiecznie. Rzadko zadajemy sobie trud przyjrzenia się temu, o co chodziło w sporze, jak on przebiegał, co z niego wynika, o czym ta kłótnia w ogóle była i co można z tym zrobić. Zakładamy, że dzielenie włosa na czworo nic dobrego nie przyniesie. Lepiej zapomnieć, a nie się w tym grzebać. Tymczasem kłótnie można też potraktować jak papierek lakmusowy tego, co się dzieje w związku. Papierek, który może mieć ogromną wartość.

Co nam mówią ciągłe kłótnie w związku

„Podczas kłótni mówimy to, co naprawdę czujemy. Oznacza to, że dostajemy informacje o tym, na czym naprawdę zależy naszemu partnerowi, co go denerwuje, a często są to informacje nowe. Mamy więc teraz dokładniejszy i zaktualizowany model mentalny naszego partnera, co oznacza, że możemy z nim nawiązać lepszy kontakt” – mówi pisarz i felietonista Ian Leslie, autor książki „Konflikt”, który znaczną część swojej twórczości poświęcił analizie ludzkich zachowań. Przy takim podejściu kłótnia przestaje być poligonem, a staje się środkiem do zdobywania informacji o partnerze – wiedzy o jego potrzebach, którą oboje zainteresowani mogą wykorzystać po to, by budować dobry, trwały związek. Brzmi to trochę jak piękna teoria z wyidealizowanego świata, bo przecież od razu pojawia się pytanie: kto umie się tak kłócić?

Psychoterapeutka Joanna Harrison w książce „Na zgodę. 5 kłótni, które wzmocnią wasz związek” przekonuje, że tak naprawdę każda para, w której obojgu na sobie nawzajem zależy, może się tego po prostu nauczyć. Dobra kłótnia to nie ta spontaniczna, nasycona emocjami, gwałtowna i żywiołowa. Przeciwnie, jeśli podejdziemy do niej warsztatowo i analitycznie, w pewnym sensie metodycznie, zyskamy bezcenne narzędzie i do budowania bliskości, i do obsługi codziennych spraw, z których przecież w dużej mierze składa się życie w związku. „Gdybyśmy potrafili lepiej zrozumieć to, co dzieje się między nami podczas kłótni, gdybyśmy umieli potem odbudować naszą relację, to mielibyśmy szansę wzmocnić nasz związek i jeszcze bardziej się do siebie zbliżyć” – pisze autorka. I podsuwa cały zestaw narzędzi, dzięki którym tę teorię, krok po kroku, można zamienić w praktykę.

„Na zgodę” nie jest zachętą to drobiazgowych dekonstrukcji każdej rozmowy w relacji – tego przecież nie zniósłby żaden związek. To raczej propozycja, by nauczyć się przyglądać spięciom w określony sposób po to, by wyciągać własne wnioski. Autorka prowadzi nas przez pięć najważniejszych obszarów, które odpowiadają najczęstszym tematom kłótni w związkach. Oto one: Jak się ze sobą porozumiewamy? Jakie mamy relacje z rodziną i krewnymi drugiej strony? Jak dzielimy się zadaniami i obowiązkami? Jak ustalamy dystans/bliskość między sobą? I wreszcie – jak reagujemy na nasze ciała?

Porządek książki sprzyja porządkowaniu myśli, które wywołuje. Na przykładach inspirowanych doświadczeniem z gabinetu terapeutycznego przechodzimy przez kolejne przestrzenie szerokiego zjawiska, jakim jest kłótnia, prowadzeni, ale nie pouczani. Tutaj nie ma mentorzenia. Harrison do niczego nas nie przekonuje – pozwala, byśmy wszystko, co dzieje się między spierającymi się ludźmi, także w naszych związkach, zaobserwowali sami.

Zobacz też: Kłótnia w związku. Jak się rzadziej kłócić i szybciej godzić?

Jak słuchać w kłótni żeby usłyszeć?

To, czy potrafimy się nawzajem słuchać, jest fundamentem komunikacji w ogóle – nie tylko podczas kłótni. W słownych starciach jednak brak tej umiejętności zmienia zwyczajną wymianę zdań w podsycone emocjami monologi, okraszone sarkazmem i wyrzucanymi jak z procy argumentami, które oczywiście pozostają nieusłyszane. Na bardzo konkretnych przykładach autorka książki pokazuje, jak bardzo może się zmienić rozmowa, gdy uruchomimy kilka dość prostych narzędzi: damy sobie przestrzeń na wyrażanie opinii; pozwolimy drugiej osobie na swobodę wypowiedzi, zapewniając jej bezpieczeństwo; uruchomimy autentyczne zaciekawienie jej postawą.

„Uznanie stanowiska drugiej strony to bardzo niedoceniany mechanizm, a tak pomocny. Jeśli potrafisz uznać to, co mówi twój partner (co nie znaczy, że musisz się z nim zgadzać), powstaje między wami łączące ogniwo” – czytamy w „Na zgodę”. Budowanie atmosfery życzliwości, w której to, co mamy do powiedzenia, jest równie ważne jak to, co mamy do usłyszenia, obniża napięcie i oddala od konfliktu na rzecz zbliżania się do porozumienia. By uniknąć polaryzacji stanowisk, warto się słuchać i być otwartym na to, co słyszymy, nawet jeśli się z tym nie zgadzamy. Ta otwartość pozwala nie trzymać się kurczowo własnego zdania za wszelką cenę, a to jeden z warunków, by konflikt nie eskalował.

Przyglądając się temu, jak ze sobą rozmawiamy, za radą autorki możemy zadać sobie serię pytań: Dlaczego w niektórych kwestiach ciężko nam się dogadać? Czy pod złością, uporem albo złośliwością nie kryje się lęk? (Wiele konfliktów może wynikać z tego, że podświadomie próbujemy chronić te wrażliwe miejsca w sobie, stosując rozmaite niewidoczne nawet dla nas samych strategie obronne). Czy rozmawiając, potrafimy mówić o swoich uczuciach, czy raczej punktujemy zachowanie drugiej strony? Czy rzeczywiście mówimy, co czujemy, czy też czekamy, aż partner się tego domyśli? O czym informuje nas złość, która pojawia się w rozmowie, i czy umiemy ją zauważyć i rozbroić, czy też zamieniamy ją w agresję?

Wątków do warsztatowej pracy nad sposobem, w jaki na co dzień się komunikujemy, Joanna Harrison podsuwa dziesiątki. Co cenne, pokazuje, jak mogłyby wyglądać alternatywne wersje tych samych rozmów, gdybyśmy w porę wychwycili pewne kalki zachowań i odruchów, i próbowali je – w ramach doświadczenia – zmienić. Trochę na zasadzie: zauważ, jak rozmawiasz, i spróbuj to zrobić inaczej. Przyglądanie się procesowi rozmawiania ze sobą w roli głównej może być fascynującym doświadczeniem samym w sobie, a przy okazji stwarza szansę stopniowego eliminowania szumów w kanale komunikacyjnym, czyli po prostu dogadywania się na co dzień. Nie bez powodu przez tę część książki przetacza się w kółko ten sam prozaiczny wątek – niepozmywanych naczyń jako powodu do kłótni. Z doświadczenia autorki wynika, że jeżeli jakiś problem w związku nieustannie powraca, to znaczy, że jest ważny i dla dobra relacji należy znaleźć sposób, żeby się nim zająć – nawet jeśli jest to „tylko” zlew pełen naczyń.

Czytaj też: Brak czułości w związku – jak zrozumieć i wspólnie rozwiązać ten problem?

Kłótnie o rodzinę - co się pod nimi kryje?

Kłótnie o teściową to dość wyeksploatowany wątek – spory o rodzinę, tę bliższą i dalszą, i jej wpływ na związek to jednak temat o tyle banalny, co wiecznie żywy. Nie ma chyba drugiego tak uniwersalnego powodu do wiecznych sporów – przecież to, z czego drwią obiegowe dowcipy o teściowych, w większości związków jest lub przynajmniej bywa zarzewiem walki, która już tak zabawna nie jest. Każdy z nas wnosi do relacji coś z domu rodzinnego, a czasem są to nawyki, zwyczaje i przekonania, które, mówiąc łagodnie, drugiej stronie zupełnie nie pasują. Psychoterapeutka przekonuje jednak, że konflikty w tym obszarze są nie tylko normalne, ale wręcz konieczne, bo stanowią przejście do bycia parą i pozwalają lepiej zrozumieć siebie. Żeby zacząć myśleć w sposób konstruktywny o różnicach pomiędzy partnerami w podejściu do wielu życiowych spraw, tych całkiem banalnych i tych fundamentalnych, warto przyjrzeć się im właśnie przez pryzmat rodziny pochodzenia – po to, by te odmienności włączyć w kontekst rodziny, którą tworzymy.

Kiedy zaczynamy dostrzegać kolejne warstwy swoich i partnera przekonań – w sporej części właśnie wyniesionych z domu – część napięcia, które wywołuje konflikty, znika. Tych warstw i obszarów, na które warto spojrzeć świeżym okiem, jest mnóstwo. Jak spędzało się czas w domu rodzinnym partnera? Czy była tam przestrzeń na rozmowę o uczuciach? Jaki obraz związku wynieśliśmy z czasów dzieciństwa, obserwując rodziców? Czy wreszcie – jak rodzice rozwiązywali konflikty? Możemy powtarzać te znane nam wzorce albo przeciwnie – występować przeciwko nim.

Niezależnie od tego, jaką postawę przyjmiemy, uznanie tego aspektu i jego wpływu na każdego człowieka, a więc i na relacje, jakie tworzy, jest w pewnym sensie uwalniające. Z czasem można bowiem, co wymaga oczywiście pracy obojga partnerów, sprawić, by konwersacje zwykle zaczynające się od polaryzujących stwierdzeń typu: „twoja matka wiecznie mnie krytykuje, a ty nic z tym nie robisz”, przekształcić w dialog, którego postawą są życzliwość i empatia. Nie oznacza to, że problem zniknie sam z siebie, jednak na pewno pojawi się więcej wzajemnego zrozumienia, a wraz z nim szansa na znalezienie rozwiązania.

Zobacz też: Sprzeczki dobre dla związku? Zamiast unikać konfliktów, lepiej nauczmy się kłócić

Kłótnie o role w związku

Tego typu konflikty dotyczą chyba wszystkich związków. Poczucie, że jedna strona robi więcej – częściej sprząta, zajmuje się dziećmi, załatwia zakupy – zawsze rodzi irytację, poczucie bycia lekceważonym, zaniedbywanym, nieszanowanym. Te kłótnie „o pierdoły” wcale nie są tylko sporami o zakres obowiązków. Na głębszym poziomie chodzi o to, jak się wzajemnie traktujemy i jak się w związku z tym czujemy, a nie o to, czy śmieci zostały wyniesione. Dlatego autorka „Na zgodę” takich sporów nie bagatelizuje – przeciwnie, pokazuje, że zmierzenie się z nimi pozwoli uniknąć setek mikrospięć, które zsumowane tworzą niekomfortową atmosferę w domu. „Dzielenie z kimś wspólnej przestrzeni oznacza także pogodzenie się z bolesną rzeczywistością, która mówi, że coś, co jest dla nas ważne (lub nie), dla drugiej osoby wcale nie musi takie być. Żeby móc pogodzić się z tą prawdą, potrzebna jest rozmowa, w której oboje partnerzy, z wzajemną empatią, mogą przedstawić swój punkt widzenia” – pisze Harrison, podkreślając, że kluczowa jest zmiana kierunku rozmowy z „masz to robić, bo mam dość sprzątania po wszystkich” na „źle się czuję, gdy muszę po wszystkich sprzątać, zastanówmy się, co powinniśmy zmienić”.

Takie działania autorka nazywa funkcją działu human resources i przekonuje, że w relacji można o podziale ról i obowiązkach rozmawiać podobnie jak w organizacji, a więc co jakiś czas ponownie spojrzeć na swój zakres obowiązków, wyrazić własne obawy, a nawet renegocjować kontrakt. Chodzi o to, by stworzyć przestrzeń, w której oboje partnerzy mogliby wzajemnie uznać swoje uczucia dotyczące pełnionych w związku ról i zastanowić się, jak to wpływa relację. Takie zarządzanie może być sposobem na wyjście z błędnego koła ciągłych licytacji o to, kto robi więcej. Choć reorganizacja może oczywiście rodzić napięcia, jest szansa, że w dłuższej perspektywie powoli ograniczyć je do minimum.

Będąc w relacji, nie kłócimy się wciąż tylko o nieumyte naczynia, nawyki i przekonania. Powodem konfliktów są też nasze często odmienne oczekiwania w obszarze bliskości. I nad nimi psychoterapeutka pochyla się, poszukując recepty na utrzymanie równowagi pomiędzy autonomią a byciem razem, pomiędzy dystansem, a potrzebą zlania się w jedno, tak w sensie fizycznym, jak i mentalnym. Nie poucza i nie teoretyzuje, za to prowokuje do postawienia sobie otwartych pytań i wspólnego poszukiwania odpowiedzi.

Bezsprzecznym atutem tej książki jest jej wymiar warsztatowy. Lwia część rozważań Joanny Harrison na temat dynamiki konfliktów w relacji opiera się na żywych dialogach, inspirowanych obserwacjami podczas pracy z parami. Dzięki temu „Na zgodę” jest jak zaproszenie do wspólnego doświadczenia obserwacji siebie nawzajem, które może być o tyle cenne, co zaskakujące i całkowicie nowe.

Jak kłócić się w związku? Wywiad z Ewą Stelmasiak

Kojarzymy ją pejoratywnie: z konfrontacją, agresją, walką. Tymczasem kłótnia – bo o niej mowa – może być konstruktywna, tak by owocem wymiany zdań było rozwiązanie problemu albo sensowny kompromis. O tym, jak to zrobić, z Ewą Stelmasiak rozmawia Agnieszka Radomska.

Kłótnia kojarzy nam się z awanturą, bo nawet jej słownikowa definicja brzmi: „gwałtowna i emocjonalna wymiana zdań w jakiejś spornej sprawie”. Trudno dopatrywać się pozytywów w tak rozumianej kłótni.
Rzeczywiście kłótnia ma konotację pejoratywną, a gdy mówimy o kimś, że jest kłótliwy, to nigdy nie jest komplement. Jeśli mamy rozmawiać o kłótniach w związku, to wolę określenie „rozwiązywanie konfliktów”. Konflikt wydaje mi się słowem bardziej neutralnym, nie tak mocno nacechowanym negatywnie. Konflikty można rozwiązywać na spokojnie, uwzględniając negocjacje, które są przeciwieństwem stawiania spraw na ostrzu noża. W takim podejściu to, w dużym uproszczeniu, pewien schemat, w którym – dokładnie w tej kolejności – uświadamiamy sobie swoje potrzeby, wyrażamy je w sposób nieagresywny, a następnie negocjujemy. Tak rozumiane kłótnie są moim zdaniem zjawiskiem niezbędnym dla każdej relacji, w jakiej jesteśmy, jeśli nam na niej zależy.

John Gottman, psycholog, który ponad 40 lat swojej kariery poświęcił badaniom nad przewidywaniem rozwodów i stabilnością małżeństwa, stwierdził, że obserwując kłócące się pary, można z blisko 90-procentową dokładnością przewidzieć albo koniec, albo trwanie relacji. To, co – jak powiedziałaś – może pójść nie tak w przebiegu kłótni i sprawić, że stanie się ona bezcelowa i fatalna dla relacji, to jego zdaniem: krytyka, postawa obronna, pogarda i wreszcie całkowita obojętność. Już z pierwszą z nich mam mały kłopot, bo przecież zwykle początkiem kłótni jest to, że patrzymy krytycznym okiem na jakieś zachowanie czy zwyczaj partnera. Mamy o tym w ogóle nie mówić?
Ależ mówić jak najbardziej. Istotne jest tylko, jak to zrobimy. Moim zdaniem najważniejsze w kłóceniu się jest uznanie, że funkcjonujemy na zasadach partnerskich. Punkt wyjścia jest taki, że oboje mamy takie same prawa, jesteśmy równi i próbujemy się dogadać. Jeżeli jedna osoba drugą w sposób bezpośredni ocenia i krytykuje, to w tej sytuacji stawia się wyżej – w roli tego oceniającego, który widzi i wie, podczas gdy krytykowany jest umniejszany. Trochę jak w szkole: źle to zrobiłeś, siadaj, dwója.

Co może instynktownie zrobić ktoś poddany takiej krytyce? Przygnieciony nią zamknąć się w sobie, zignorować wszystko albo odparować atakiem. We wszystkich tych strategiach odcina się od konstruktywności, nie zajmuje się rozwiązywaniem konfliktu, bo musi sobie poradzić z tym, co dzieje się tu i teraz, przyjąć strategię obronną, by się chronić. To odłącza od drugiej osoby, zamyka możliwość wymiany, stawia na przeciwnym biegunie. Co ktoś taki, pod ostrzałem, może wtedy zrobić, zamiast uciekać się do agresji czy robić unik?
Na przykład powiedzieć głośno i wprost, jak się czuje. Zauważyć to i nazwać, choćby tak: „To, co mówisz w tej chwili, sprawia, że nie mogę się skupić na szukaniu rozwiązania naszego problemu, bo muszę się bronić”. To jest pierwszy krok do wyjścia poza tę grę. Zamiast brać do siebie każde usłyszane w emocjach słowo, lepiej złapać dystans i pooddychać, a potem wrócić do rozmowy i nawet wprost dopytać o intencje: „Czy celem naszej rozmowy jest, żeby mnie krytykować, czy żeby się dogadać i znaleźć jakieś rozwiązanie?”. To może działać trochę jak przycisk „sprawdzam” także dla autora krytyki. Może mu przypomnieć, po co dzieje się to wszystko. Bo gdy skupiamy się na krytyce, zwykle tracimy z oczu zasadniczy cel. Strzelamy argumentami jak z karabinu, zarzuty lecą jak pociski, a my zapominamy, czemu ma służyć ta kłótnia. Zwykle chodzi nam przecież o to, by coś się zmieniło, poprawiło, by wyjaśnienie sobie pewnych rzeczy i dojście do konsensusu sprawiło, że obojgu nam będzie w tej relacji lepiej.

Zasady dobrej kłótni

Mam wrażenie, że często, gdy już wejdziemy w atmosferę kłótni, zaczynamy się przerzucać argumentami, wbijać sobie szpile i w tej pyskówce szybko zapominamy, o co właściwie się pokłóciliśmy. Zaczęło się od najzwyklejszej sprawy, typu zapełniona zmywarka, a płynnie przeszło do incydentu podczas wigilii osiem lat temu u teściowej… Taka kula śniegowa zwykle kończy się tak, że żaden z poruszonych problemów nie zostaje rozwiązany.
Tak się może zdarzyć, jeśli mamy masę niezałatwionych spraw i nierozwiązanych konfliktów z przeszłości, które się nagromadziły. Naprawdę łatwiej rozwiązywać od razu małe supełki niż czekać, aż powstanie węzeł gordyjski, i dopiero wówczas zabierać się do szukania rozwiązań, gdy już niewiele da się zrobić.

Rozwiązywanie konfliktów na bieżąco jest elementem higieny w relacji. W samej wymianie zdań też dobrze jest zachować higienę. Są pewne pomocne techniki, zwłaszcza jeśli mamy tendencję do nakręcania się i dominowania rozmowy. Dobra kłótnia to dialog, niedobra to dwa monologi. Podstawą jest pozwolić dojść do głosu drugiej osobie, sprawiedliwie podzielić się czasem i dbać o to, był on w miarę równomiernie rozłożony dla obydwu stron. Mimo pokusy starać się nie przerywać. Można nawet umówić się na konkretny czas wypowiedzi – na przykład dwie minuty. Kłócić się z zegarkiem w ręku? To może wydawać się śmieszne, ale działa. Dzięki temu zamiast się niezdrowo rozkręcić, przenosimy uwagę na perspektywę drugiej osoby, co nieco wystudza nasze emocje, pozwala złapać dystans do tego, co w tej rozmowie przeżywamy. Oddając głos drugiej stronie, siłą rzeczy musimy trochę wyhamować, tak jak na drodze przed progiem zwalniającym. Przenosimy uwagę z tego, co przeżywamy, na to, co słyszymy. Bez zdolności wsłuchania się w drugą osobę nie ma szansy na rozwiązanie.

Na takie zasady trzeba się wcześniej umówić.
Tak, trzeba wcześniej stworzyć fundament do dobrej kłótni. Tak naprawdę robi się to na co dzień, w różnych życiowych sytuacjach. Nazwałabym to budowaniem wspólnego aparatu pojęciowego do rozmowy, a nawet wspólnego fundamentu poznawczego. Jeśli mamy wspólne wartości, to nie będziemy się o nie kłócić, więc od razu jest łatwiej. Jeżeli dwie osoby mają ustalony wspólny sposób komunikowania się, znają zasady i techniki komunikacji bez przemocy, których można się po prostu nauczyć, to łatwiej jest rozmawiać. Gramy w tę samą grę, na jednym boisku, i możemy negocjować warunki. Możemy się umówić, że jedną z zasad tej gry jest, że podczas kłótni się nie krzyczy i nie używa inwektyw, nie obraża się drugiej osoby. Mówi się o swoich uczuciach, co nazywa się komunikatem „ja”, który jest niesamowicie pożytecznym narzędziem. Nie mówimy wtedy „ty zawsze, znowu...”, ale zamieniamy na: „gdy tak mówisz/robisz, jest mi bardzo przykro”. To jest ogromna różnica – nie krytykuję kogoś, a mówię, jak na mnie wpływa jego zachowanie, jak się przez to czuję. To przejaw inteligencji emocjonalnej, choć na początku trzeba się tego uczyć, bo dużo łatwiej powiedzieć: „źle robisz to i to”, niż zauważyć i umieć zwerbalizować własne emocje, które się pojawiają pod wpływem czyjegoś zachowania.

Zasady komunikacji tworzymy wspólnie i umawiamy się, że potem ich już nie kwestionujemy, tylko ich przestrzegamy. Takie reguły buduje się przez uszanowanie ludzkiej różnorodności. Ja jestem taka, ty jesteś taki albo taka, ale spotykamy się, by z szacunkiem indywidualnych różnic dojść do wspólnego celu. Każdy ma swoje potrzeby, ale też swoje punkty zapalne. Znajomość punktów zapalnych drugiej osoby może oczywiście pozwolić na precyzyjny atak, który nas od siebie oddali, ale może też sprawić, że będziemy potrafili popatrzeć na nią z większą empatią i wyrozumiałością, a to spajające i budujące dla relacji.

Czytaj także: Kłótnia z narcyzem. Jak bronić się przed jego manipulacjami? >>

Może też chronić przed okazywaniem pogardy. To chyba najgorsze, co można sobie nawzajem robić, zwłaszcza jeśli na pogardzie wobec partnera nie poprzestajemy, a zataczamy szerszy krąg, obejmując nią także członków rodziny, sącząc jad typu: „Mamusia ci tak podpowiedziała? No tak, przecież twoja mamusia zawsze miała najlepsze pomysły”, i tym podobne. Kiedyś gdzieś przeczytałam takie dosadne, ale bardzo trafne zdanie: „Zanim obrzucisz kogoś gównem, uważaj, bo może się już nigdy z niego nie domyć”.
Dosadne, ale prawdziwe. Podstawą jest to, że umawiamy się na życzliwość i szacunek w komunikacji. Od tej reguły nie może być odstępstw, jeśli chcemy ze sobą być.

Trzeba mieć ogromne poczucie odpowiedzialności za słowa, bo one mogą ranić głębiej, niż nam się wydaje. W sytuacjach konfliktowych przychodzą nam do głowy różne myśli, ale to absolutnie nie znaczy, że mamy wypuszczać je z siebie, dając im energię. Bo to może się okazać energia atomowa. Owszem, być może poczujemy ulgę i jakiś rodzaj satysfakcji, może odreagowanie. Ale przecież w relacjach nie chodzi o to, żeby odreagowywać, ale o to, żeby było nam ze sobą dobrze. Z pogardy i agresji na dłuższą metę mogą wyniknąć wyłącznie szkody. Szczególnie bezsensowne jest rzucanie takich zdań pod adresem członków rodziny, których, jak wiadomo, zmienić się nie da, a którzy i dla partnera często bywają źródłem frustracji czy problemów. Nigdy nie możemy mieć pewności, że to jedno zdanie nie okaże się tym, którego druga osoba już nigdy „nie odsłyszy”. To może się okazać dla partnera nie do udźwignięcia, nawet jeżeli padnie tylko ten jeden raz. Zawsze warto choć przez moment zastanowić się, jakie konsekwencje może mieć to, że w danym momencie posuwamy się za daleko. Jaki to będzie miało wpływ na tę drugą osobę, ale też na relację i być może na nasze życie. I tu nie powinno być odstępstw od zasady szacunku. Chodzi o to, by nawet jednorazowo nie dawać sobie przyzwolenia na taki rodzaj komunikacji, który jest obrażający, krzywdzący i szkodliwy, bo po jakimś czasie może się okazać, że stał się naszym nawykiem.

Jak szukać porozumienia podczas kłótni?

To jest ważne, bo ludzie często w ogóle kłócą się nawykowo, automatycznie, z przyzwyczajenia i... w kółko o to samo. Bardzo często o irytujące nawyki. To może wyglądać na przykład tak, że wchodzę do domu, a tam, jak co dzień, niesprzątnięta kocia kupa w kuwecie. Aż się prosi, żeby zareagować natychmiast, co może oznaczać: wściec się z automatu, co oznacza oczywiście spięcie. Zastanawiam się, czy na takie pospolite spory, które przecież zdarzają się w każdej relacji, nie jest rozwiązaniem trochę może wyrachowane działanie: może spisywać sobie konkretne zachowania i sytuacje, które nam się nie podobają, i omawiać je z partnerem raz na jakiś czas w spokojnej atmosferze, a nie wykrzyczeć w nagłej konfrontacji? Można by to nawet nazwać logistystyką kłótni.
Jestem wielką fanką takich rozwiązań, bo to pozwala na rozmawianie o faktach, o konkretach, a nie kłócenie się o całokształt. Oczywiście to nie powinno raczej wyglądać tak, że posadzisz partnera przy okrągłym stole, po czym wyciągniesz z kieszeni jak asa z rękawa długaśną listę z notatkami, według której we wtorek 14 listopada nie wyniósł śmieci, zaś 17 spóźnił się kolejny raz na kolację, i teraz właśnie będziecie to omawiać. Poczułby się wówczas jak na dywaniku u dyrektora. Lepiej umówić się z partnerem na regularne rozmowy, na przykład raz w tygodniu, by nikt nie był zaskoczony. Ale niech to nie będzie wzajemna wymiana zarzutów z bieżącego tygodnia i punktowanie się, ale spotkanie i wymiana refleksji pod hasłem: „Jak mogę być dla ciebie lepszą partnerką/partnerem na bazie doświadczenia z tych ostatnich siedmiu dni”. To brzmi zupełnie inaczej i ma wpisaną intencję: „Stawać dla siebie lepsi, bo nam na sobie zależy”, więc to jest działanie proaktywne, które służy relacji. Nawet jeśli jakichś konfliktowych sytuacji kilka się zebrało, to obsługujemy je tak, jakbyśmy gotowali zupę w garnku pod przykrywką z dziurką, uwalniamy temperaturę powoli i pod kontrolą, a nie czekamy, aż wrzątek na pełnym gazie w końcu wystrzeli i zaleje pół kuchni.

Bardzo lubię też zasadę 72 godzin. Według niej warto zawsze odczekać właśnie tyle, aż wyciszą się emocje, i wówczas sprawdzić, czy to, co nas zirytowało i mogło się skończyć awanturą, w ogóle jeszcze jest ważne i czy warto o tym rozmawiać. Bo może to była bzdura, którą spokojnie można puścić w niepamięć?

A jeśli to jednak nie całkiem bzdura, a wszelkie prośby nie działają i problem wraca jak bumerang?

Jeśli powodem do kłótni jest w kółko to samo, czasem warto się zastanowić, co kryje się głębiej. Weźmy tę nierozładowaną zmywarkę czy jakąkolwiek inną czynność, której partner chronicznie nie wykonuje, choć umówiliśmy się inaczej. Możemy oczywiście zachęcać, motywować, próbować zmuszać, ale możemy też próbować zrozumieć, co za tym stoi. Bo może to nie jest zwyczajne lenistwo czy inna wada charakteru, ale na przykład problem z atopową skórą na rękach? Zawsze warto poszukać jakiegoś racjonalnego powodu, dla którego warto się umówić inaczej: „Okej, zmywarką zajmuję się ja, skoro nie chcesz/nie lubisz/nie możesz, ale ty bierzesz na siebie odkurzanie”.

W negocjacjach w biznesie jest to określane jako interest based. Rozpoznajemy swoje głębsze potrzeby i interesy, mocne i słabe strony. Zakładamy, że jesteśmy równi, ale nie jednakowi. Mamy różne preferencje i różne możliwości. Szukamy rozwiązania, które jest bezkosztowe. Czyli mówiąc po ludzku – zdrowego kompromisu. To, co dla kogoś jest koszmarnie nieprzyjemne i wiąże się z dużym wysiłkiem, dla drugiej osoby będzie jak bułka z masłem. Zabawa polega na tym, żeby to odkryć i się życzliwie dogadać, zamiast kręcić się w kółko wokół tematu kolejny miesiąc czy rok. Jeśli obie strony są zaproszone do tej rozmowy, włączone i obdarzone mocą decyzyjną, to jest to partycypacyjny styl zarządzania sytuacją, który zbliża nas do porozumienia, a oddala od konfliktu. To porozumienie jest cenne, bo znów wracamy do wspólnego celu, który nas łączy – w tym przypadku jest nim miłe, czyste, przytulne mieszkanie. A nawet jeśli któremuś z partnerów nieco mniej na tym zależy, to szanuje potrzeby drugiej strony – zawsze można się spotkać w połowie drogi.

A co z kończeniem kłótni? Im dłużej obserwuję różnego rodzaju relacje, tym bardziej mam wrażenie, że chyba najgorzej robią nam konflikty niedomknięte, kłótnie, z których nic nie wynika. Zostają złość, poczucie rozżalenia i niezrozumienia, gniew, frustracja, rozgrzebana sprawa.

Zdecydowanie. Ważne jest to, że jeżeli można się umówić na konstruktywną kłótnię, to można się też umówić na szczere mówienie o tym, że nie jesteśmy w tym momencie gotowi na tego rodzaju konfrontację. Mamy do tego prawo. Możemy w relacji negocjować odroczenie rozwiązania problemu, choćby dlatego, że jesteśmy zwyczajnie zmęczeni, zbyt wydrenowani z zasobów energetycznych, żeby móc dojść do porozumienia. To jest w porządku, o ile oczywiście nie odkładamy rozmowy na wieczne nigdy.

Jeśli już jednak decydujemy się zacząć rozmawiać, pilnujmy, by skończyć. Jest takie powiedzenie, że w kłótni biorą udział dwie osoby, ale jedna ją może zakończyć. Chodzi o to, by któraś ze stron jednak skierowała statek do brzegu. Jeśli sprawy zmierzają na mieliznę, powiedziała: „stop”. I zadała pytanie o wnioski z rozmowy. Co ustalamy? Można znaleźć jakieś rozwiązanie choćby na próbę i umówić się na kolejną rozmowę, w której wspólnie zweryfikujemy, czy to działa. To jest bardzo budujące. Bo kłótnie w związku mogą być budujące.

Mogą być okazją do wyrażania siebie i do bycia przyjętym w pełni – takim, jakim się jest, ze swoimi potrzebami, argumentami, punktami zapalnymi i słabościami, bez pancerza, za to z miękkim podbrzuszem. Taka kłótnia to nie walka, ale afirmujące doświadczenie w relacji.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze