1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Psychiatrka Maja Herman: „Zawsze jest jakieś »bo«…”. Z cyklu: „Jak oni dbają o swój dobrostan”

Psychiatrka Maja Herman: „Zawsze jest jakieś »bo«…”. Z cyklu: „Jak oni dbają o swój dobrostan”

Maja Herman, psychiatrka, psychoterapeutka (Fot. Hubert Gostomski)
Maja Herman, psychiatrka, psychoterapeutka (Fot. Hubert Gostomski)
„Przez kilkanaście lat zajeżdżałam się na śmierć. Wydaje nam się, mnie też się tak wydawało, że »damy radę«, »jakoś to będzie«, »odpoczniemy kiedyś«. Nie. Nie damy rady, nie będzie jakoś, nie, nie da się odpocząć za wszystkie czasy kiedyś. Eksploatowanie siebie zawsze kończy się tak samo: prędzej albo wcześniej – wysiadamy” – mówi psychiatrka Maja Herman. 

Powtarzacie nam, wy – lekarze psychiatrzy, że w dbaniu o zdrowie psychiczne kluczowa jest profilaktyka.
To prawda, tak powtarzamy swoim pacjentom.

To jaką profilaktykę Pani sama stosuje? Jak na co dzień dba Pani o swój własny dobrostan psychiczny?
Ale teraz czy kiedyś?

Rozumiem, że jest tu duża różnica, zacznijmy zatem od przeszłości.
Kiedyś? Kiedyś byłam typowym przedstawicielem zawodu medycznego, czyli jedno mówiłam pacjentom, a drugie robiłam sama. Mówiłam, że muszą dużo spać, regularnie odpoczywać, brać urlopy, robić – także regularnie – to, co sprawia im przyjemność, znaleźć czas na swoje pasje, hobby, że trzeba iść na zwolnienie lekarskie, kiedy jest się chorym, że nie można za dużo pracować. Tak opowiadałam pacjentom, a równocześnie sama pracowałam ponad siły. Przez 12 lat pracy w szpitalu wzięłam łącznie tydzień zwolnienia lekarskiego oraz urlop macierzyński. Właściwie nie wychodziłam ze szpitala. Kiedy kończyłam dyżur, zostawałam w pracy, by pomóc kolegom i koleżankom, by wypełnić dokumenty, porozmawiać jeszcze z pacjentami. Czasu wolnego, czasu dla siebie nie miałam wcale. To niezbyt ładne, ale bardzo adekwatne określenie – zajeżdżałam się na śmierć.

Co sprawiło, że się Pani ocknęła?
Początkiem przebudzenia był, niestety, dopiero mój wypadek. Zerwałam wszystkie więzadła w kolanie, miałam ortezę od uda do kostki, do pracy chodziłam o dwóch kulach. Ledwo dawałam radę do niej dotrzeć i się w niej poruszać.

Ale, jak słyszę, i wtedy nie udała się Pani na zwolnienie lekarskie…
No tak, bo potrzebowali mnie pacjenci, a już wtedy były wielkie problemy kadrowe, miałam poczucie, że nie mogę zostawiać pacjentów samym sobie. Kolejnym gwoździem do tej „trumny” były problemy związane z układami w pracy, a konsekwencją obu poprzednich była moja depresja. Wtedy przestałam pracować. Bo… już nie byłam w stanie podnieść się z łóżka. Trzy miesiące byłam na zwolnieniu lekarskim.

Czyli doprowadziła się Pani do stanu, przed którym lekarze psychiatrzy przestrzegają swoich pacjentów – do totalnego kryzysu.
Właśnie tak. Ciągle dostarczałam sobie wymówek, przed którymi też zawsze przestrzegam moich pacjentów: bo nie mogę zostawiać szpitala, bo jest za mało lekarzy, bo trzeba się rozwijać, bo trzeba zarabiać, bo, bo, bo….

Ale te wymówki nie były przecież bez podstaw – lekarzy rzeczywiście jest za mało, rzeczywiście trzeba zarabiać itd.
To prawda, ale prawda jest też taka, że zawsze znajdzie się jakieś „bo” – uzasadnione czy nie, to po pierwsze, a po drugie – na szali jest nasze życie. Dosłownie. To nie jest przenośnia. Jasne, byłam opoką dla moich pacjentów, potrzebowali mnie, więc moje poczucie odpowiedzialności było uzasadnione, tylko co stało się dalej? „Wysiadłam” kompletnie i wtedy już zupełnie nie byłam w stanie im pomagać, towarzyszyć. I to się zawsze tak kończy. Ten koniec może nadejść wcześniej lub później, ale zawsze takie eksploatowanie siebie musi skończyć się tak samo. A nam się wydaje, mnie też się tak wydawało, że „damy radę”, „jakoś to będzie”, „odpoczniemy kiedyś”. Nie. Nie damy rady, nie będzie jakoś, nie, nie da się odpocząć za wszystkie czasy kiedyś.

Rozumiem, że poważna kontuzja nogi okazała się jednocześnie wybawieniem…
Tak. Bo wreszcie miałam usprawiedliwienie – nie mogę już tak pracować, bo fizycznie nie jestem w stanie. Faktycznie jestem chora, bo nie mogę nawet na oddziale przejść z tymi kulami przez drzwi. Na wcześniejsze sygnały podupadania na zdrowiu psychicznym nie zwracałam uwagi… Ja – psychiatrka… Absurd.

I znowu – zaprzeczenie tego wszystkiego, co powtarza Pani pacjentom.
Nie ma się czym chwalić, ale tak właśnie było. I wiem, że nie jestem odosobnionym przypadkiem w swoim zawodzie.

Co się wydarzyło w Pani głowie podczas tego trzymiesięcznego zwolnienia?
Do dziś pamiętam jeden moment. Nastąpił pod koniec tych trzech miesięcy. W ciągu dnia, jakoś koło południa, poszłam na kawę do miasta! Siedzę sobie w kafejce, piję kawę i się rozglądam. Ludzie przy innych stolikach rozmawiają, piją, jedzą, śmieją się, ktoś wchodzi, ktoś wychodzi, a mnie po policzku zaczyna płynąć łza i dopada mnie taka myśl: „Boże, jakie to piękne życie, że można tak w środku dnia pójść na kawę z książką, posiedzieć, poczytać”. Zdałam sobie sprawę, że od kilkunastu lat mieszkam w Warszawie i to jest mój pierwszy taki raz…

Tak dobrze pamiętam tę chwilę, wzięłam głęboki oddech i od tamtego momentu zmieniło się moje życie, bo dopiero wtedy – mimo całej posiadanej wiedzy – zmieniło się moje podejście. Dopiero wtedy dotarło do mnie tak prawdziwie, głęboko, że to wszystko, co powtarzam pacjentom, po pierwsze, ma sens, a po drugie – dotyczy także mnie samej!

Ostatnio spotkałam się z dwójką młodych lekarzy, rozmawiamy i mówię im, że pracuję, przyjmuję pacjentów tylko dwa dni w tygodniu. I nagle widzę na ich twarzach takie ogromne zdziwienie, wielkie oczy, i słyszę pytanie: „Ale jak to?! A co robisz przez resztę czasu?”. Odpowiadam: „Żyję”. A oni na to: „Maja, powiedz nam, jak to jest żyć?”. I wtedy przypomniałam sobie tamtą siebie, tę z kafejki, tak dobrze ich rozumiałam…

Ale ta decyzja o pracy dwa razy w tygodniu z pewnością ma jakąś cenę…
Oczywiście, że tak. Zdecydowałam, by ją zapłacić. Na początku, kiedy zaczęłam przyjmować w swoim gabinecie, pracowałam więcej. Ale uznałam, że dwa razy w tygodniu po osiem sesji to jest tyle, na ile mogę sobie pozwolić, by nigdy więcej nie wylądować tak jak kiedyś.

A cena? Kocham na przykład buty, mam nawet dwie ulubione nietanie marki. I kiedy pracowałam więcej, było mnie stać, by sobie te buty kupować. Teraz mnie na nie nie stać. Mogę wrócić do pracy w poprzednim systemie i kupić kolejną parę, a mogę żyć tak jak teraz i buty oglądać w Internecie czy na wystawie sklepowej. I świadomie podejmuję decyzję, że wybieram tę drugą opcję. To jest mój wybór. Tak ustawiłam priorytety.

Hasło „wybór nie nakaz” to coś, co bardzo pomaga w dbaniu o zdrowie psychiczne, nie obciąża, daje poczucie wolności. Nie ma we mnie buntu i złości, kiedy mijam wystawę ze wspomnianymi butami, bo wiem, że sama tak zdecydowałam. I te buty są tu oczywiście jedynie przykładem – chodzi o to, by minimalizować poczucie, że jest się ofiarą okoliczności czy decyzji innych ludzi. Dbając o swoje zdrowie psychiczne, ponosić jakieś koszty, płacić cenę, ale za swoje własne decyzje. To jest moje złote zalecenie, dla innych i siebie samej: nakazy – na ile to możliwe – zamienić na decyzje, a „muszę” na „mogę”. I przyjemności, dostarczam sobie przyjemności.

Lubię pisać teksty, lubię brać udziały w wykładach czy szkoleniach. Staram się więc, by robić to jak najczęściej.

Uwielbiam też czytać książki i oglądać filmy. Tylko nie te psychologiczne! Tego unikam jak ognia, bo na takich seansach czuję się albo jak w pracy, w swoim gabinecie, albo wyłapuję, że postać jest źle psychologicznie „narysowana” i to mnie drażni. Więc wybieram fantasy, science fiction. To są moje rytuały w dbaniu o zdrowie psychiczne.

A sen, ruch?
Bardzo ważne! Staram się wysypiać. Ruch jest bardzo potrzebny, ale tu też bez szaleństwa, nie jestem typem sportowca, który uwielbia siłownię. W moim przypadku doskonale sprawdzają się spacery z moimi ukochanymi psami. Zresztą psy to też między innymi forma dbania o zdrowie psychiczne; kontakt ze zwierzętami bardzo dobrze na mnie działa.

Dbam o siebie, bo doświadczyłam, co to jest doprowadzić się do krawędzi. I nigdy więcej nie chcę się na niej znaleźć. To oczywiście nie oznacza, że nie mam dni, kiedy wstaję w złym nastroju, z poczuciem, że wszystko jest bez sensu. Mam. Jak każdy człowiek. To nie jest objaw choroby czy zaburzenia. Tak po prostu jest. Pytanie, czy taki stan przeciąga się w tygodnie, czy jest chwilowy. Dbając o siebie, mamy niemal gwarancję, że będzie chwilowy.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze