Wycofała się z pracy w filmach niedługo po tym, jak oficjalnie zyskała status najlepiej opłacanej aktorki w Hollywood. Zrobiła to po cichu, bez zamaszystych deklaracji. A dekadę później równie dyskretnie wróciła. Cameron Diaz od kilku tygodni można oglądać w nowym filmie. Kto tęsknił?
Zacznijmy od małej złośliwości… A może Cameron Diaz odeszła z branży nie dlatego, że – jak przyznała po latach – potrzebowała zaopiekować się sobą, ale dlatego, że nikt już nie chciał jej oglądać? W szczytowym okresie kariery aktorka inkasowała ponad 40 milionów dolarów rocznie, a jej nazwisko w obsadzie gwarantowało finansowe powodzenie produkcji. Diaz sprawiała, że film stawał się hitem. Aż straciła swoje cudowne moce.
Latem 2014 roku Vulture – opiniotwórczy amerykański serwis, który należy do „New York Magazine” i zajmuje się popkulturą – opublikował artykuł zatytułowany: „Czy Cameron Diaz jest jeszcze w stanie zagrać w dobrym filmie?”. Tamta uwaga autora wciąż wydaje się w pełni uzasadniona. „Dziś można odnieść wrażenie, że po omacku wybiera projekty, w których bierze udział. Widać tu jednak jakąś fundamentalną konsekwencję” – pisał. „Niezależnie od tego, czy film przyniesie zyski, czy okaże się kompletną klapą, jedno jest pewne: zbierze negatywne recenzje. Krytycy uznają jej filmy za buble, a tak słabo nie wypada w recenzjach żadna inna topowa gwiazda. Jeśli Diaz będzie dalej grała w złych filmach, Hollywood przestanie zwracać na nią uwagę, i to jeszcze zanim zainteresowanie aktorką straci widownia”.
W 2014 roku do kin w Stanach Zjednoczonych weszły trzy filmy z Cameron Diaz. „Inna kobieta”, komedia o dwóch kochankach i żonie, które łączą siły, by spuścić łomot niewiernemu pajacowi. Miała wyjść celebrująca siostrzeńską solidarność polemika z patriarchalnym przekazem o kobietach uwikłanych w permanentną walkę o względy mężczyzny, a wyszła dość stereotypowa satyra na tendencje do knucia, rzekomo wpisane w kobiecą naturę.
Drugi film był jeszcze gorszy. O „Sekstaśmie” pisano, że jest dosadnym świadectwem kinematograficznej impotencji, a Diaz za rolę żony w histerii, która próbuje usunąć domowe porno z chmury, zanim obejrzą je wszyscy jej bliscy – została nagrodzona Złotą Maliną dla najgorszej aktorki.
Trzecim był musical „Annie”, ekranizacja broadwayowskiego klasyka o rezolutnej i uroczej sierotce, która zostaje niespodziewanie adoptowana przez nieczułego miliardera. Produkcji wyrzucano, że grzęźnie w kliszach i błahościach, a Diaz wypunktowano za bolesny brak finezji w odtwarzaniu postaci okrutnej dyrektorki domu dziecka.
Po „Annie” aktorka nie pojawiała się w filmach przez całe 10 lat.
Wraca rolą w adekwatnie zatytułowanej produkcji „Znowu w akcji”. Cameron Diaz partneruje Jamie Foxx, grają parę emerytowanych szpiegów, którzy przypadkiem lądują w epicentrum politycznej intrygi. Zgrabna, wręcz familijna w swojej sympatycznej tonacji produkcja przypomina, że Diaz jest przede wszystkim utalentowaną aktorką komediową. Ale czy aktorki komediowe to dobre aktorki? Jak dobre? Tak w skali od zera do Meryl Streep? Gdy w 2008 roku stowarzyszenie nowojorskich krytyków i krytyczek filmowych przyznało Cameron Diaz tytuł najlepszej aktorki roku za udział w filmie „Sposób na blondynkę”, podniosły się głosy, że przecież żadna z niej Judy Dench (która w tym samym roku grała królową Elżbietę w „Zakochanym Szekspirze”) i nie wypada, by ciesząca się dużą estymą grupa znawców i znawczyń kina nagradzała aktorkę, która specjalizuje się w gatunku tak błahym jak komedia. To argumentacja, która wciąż lubi wracać w dyskusjach o mainstreamowym kinie, muzyce z pierwszych miejsc list przebojów czy obyczajowej literaturze, a wynika z przestarzałego podziału na artystyczne (w domyśle: szlachetne, ambitne, dla erudytów) i komercyjne (w domyśle: niemoralne, puste, dla idiotek Przekonanie, że Diaz nie należą się nagrody uznające jej kompetencje aktorskie tylko dlatego, że gra w komediach, było i pozostaje dowodem snobistycznych pretensji. Mało tego: świat zawzięcie wierzy, że kobiety nie mają poczucia humoru, a wiarę tę potwierdzają naukowe analizy stereotypów płciowych i zeznania zawodowych komiczek, którym uprzedzenia blokowały kariery.
Tym bardziej więc należy doceniać aktorkę, która potrafi rozśmieszać, sprawdza się w scenariuszach pełnych ciętych puent i rozkosznych gaf, nie boi się przesady wpisanej w karykatury typów ludzkich i nie ucieka przed sprośnym dowcipem. Ktoś zauważył, że Diaz jest tak dobra, bo potrafi grać wbrew rysowi, który sugeruje jej fizjonomia. Wygląda jak typowa piękność ze słonecznej Kalifornii – opalona i wesoła – a naprawdę jest pyskatą, wulgarną dziewuchą. Mimo to w recenzjach zwracano głównie uwagę na aparycję aktorki, jakby jedynym talentem była jej fotogeniczna uroda. Nawet Roger Ebert, uznany krytyk, hołubiony przez kolejne pokolenia dziennikarzy i dziennikarek filmowych, recenzując film „Maska”, określił Diaz jako „prawdziwą seksbombę o zachwycającej twarzy i cudownym uśmiechu”. Dorzucił co prawda jeszcze dwa słowa o tym, że jest „obdarzona komediowym wyczuciem”, ale ocenę zdominowało seksistowskie rozliczanie z fizycznych atutów. Sama aktorka podniosła temat rozległej, wielopoziomowej i zniuansowanej mizoginii, która definiuje przemysł filmowy, dwa lata temu w podcaście „RuleBreakers”. Mówiła wtedy, że śmiała się z uprzedmiatawiających, napastliwych komentarzy, bo była to jedyna dostępna wówczas, długo przed #MeToo, strategia przetrwania, która pozwalała „rozwijać karierę bez szwanku”. A jej kariera jest akurat bardzo ciekawym przypadkiem.
Miała 16 lat, gdy podpisała kontrakt z agencją modelek Elite. Jako nastoletnia dziewczyna zrealizowała duże kampanie reklamowe dla marek Levi’s i Calvin Klein, pojawiła się na okładce poczytnego młodzieżowego magazynu „Seventeen”. Nie przeszła typowego chrztu bojowego, grając epizody bez znaczenia w telewizyjnych tasiemcach o policjantach i złodziejach. Od razu wylądowała na planie dużego filmu, wygrywając przesłuchania do istotnej roli, a pierwsze lekcje gry aktorskiej wzięła już po dostaniu informacji, że została obsadzona.
„Maska”, pamiętna komedia z Jimem Carreyem, była filmowym debiutem Diaz, aktorka miała wówczas 21 lat. W ciągu kolejnych dwóch dekad zagrała w 40 filmach, a produkcje z jej udziałem zarobiły łącznie ponad trzy miliardy dolarów. Komedie romantyczne z lat 90. i początku lat 2000 – jak wspomniany „Sposób na blondynkę” czy „Mój chłopak się żeni” – wylansowały ją na symbol seksu ( jak powtarzała w wywiadach: to średnio komfortowa, ograniczająca etykietka), ale i przełożyły się na tyle silną pozycję w branży, że mogła negocjować coraz wyższe honoraria.W 2010 roku była najwyżej notowaną kobietą z show-biznesu na liście 100 najbogatszych osób „Forbesa”, a sukces finansowy kobiety jest przecież zawsze znaczącym krokiem ku równości.
Ale Diaz stała się też ofiarą tendencyjnie niesprawiedliwego, tunelowego postrzegania sławnych, ładnych i młodych kobiet. W 2016 roku znalazła się w zupełnie innym zestawieniu niż wyliczanka bogaczy i bogaczek. Serwis IndieWire wskazał ją jako jedną z wielkich aktorek, które nigdy nie dostały nominacji do Oscara. Bo owszem, była Aniołkiem Charliego, głosem księżniczki Fiony w „Shreku” i przepracowaną producentką trailerów w ikonicznym już romcomie „Holiday”, ale z zapałem pracowała na różnorodne portfolio. Grywała w filmach niskobudżetowych, jak „Kolacja z arszenikiem”, cyniczna satyra społeczna o pogłębiającej się luce światopoglądowej, w które grupa młodych liberałów zamierza otruć podczas kolacji znajomych o konserwatywnych zapatrywaniach (to film z 1995 roku, a brzmi jakby powstał wczoraj). Entuzjastycznie przyjmowano role, które potwierdzały, że odnajduje się również jako aktorka dramatyczna – w cudownie surrealistycznej produkcji „Być jak John Malkovich” Spike’a Jonze’a czy w thrillerze psychologicznym „Vanilla Sky” Camerona Crowe’a, za który była nominowana do Złotego Globa. Gdy w 1998 roku koło krytyków z Nowego Jorku przyznało jej swoją nagrodę, śmiała się na ceremonii wręczenia statuetek: „Następnym razem obiecuję coś zagrać”. Ale takiej kariery – jasne, komplikowanej słabymi rolami i złymi filmami, ale też pełnej trafionych występów, dobrych scenariuszy i świetnych wyników oglądalności – nie można obrócić w żart.
Dziewczynie, która raz czy dwa zagrała niefrasobliwą gapę z dowcipów o blondynkach, łatwo zarzucić, że nie ma nic do powiedzenia. Ale Cameron Diaz, powszechnie kojarzona z niewymagającym emocjonalnie i intelektualnie kinem powstającym z potrzeby zysku, wielokrotnie zaprzeczała upraszczającym podejrzeniom, że jest tylko kolejną celebrytką bez świadomości i kręgosłupa. Zabierała głos w sprawach politycznych, choćby symbolicznie, gdy pojawiała się na wydarzeniach promujących „Aniołki Charliego” w T-shircie z hasłem: „Nie zagłosuję na syna Busha”, które w oryginale I won’t vote for a son of a Bush zgrabnie pogrywało ze słowami, robiąc sukinsyna z juniora. Diaz jest jednak przede wszystkim jedną z pierwszych sławnych osób, które zaangażowały się w dyskusję o zmianach klimatycznych. Jeździła po Los Angeles hybrydą, na długo zanim to było modne, inicjowała edukacyjne kampanie społeczne, by opowiadać o wadze recyklingu i przekleństwach śladu węglowego.
Diaz dorastała w San Diego, ojciec, z pochodzenia Kubańczyk, pracował w miejscowej rafinerii. „Widziałam dymiące kominy z okna mojego pokoju. Pamiętam, jak tata po powrocie z pracy zmywał z siebie pył” – wspominała w wywiadzie dla magazynu „Marie Claire” w 2009 roku. Opowiadała, że kiedy pod domem przejeżdżała wielka ciężarówka, była wielką atrakcją, dopóki nie dowiedziała się, że to transport toksycznych odpadów, zrzucanych do pustych basenów nieopodal. To właśnie pamięć o tym już w dorosłym życiu podkręcała w niej żar walki o dobro planety. „Zbudowaliśmy sobie fantastyczny system pełen wygód, ale przecież nie wykreowaliśmy go, by doprowadzić świat do ruiny” – tłumaczyła na łamach Huffington Post. „Nikt nie uznał: Zbudujmy samochody, żeby kiedyś Ziemia spłonęła. Ale skoro dziś wiemy, jakie zanieczyszczenia powodują, to również w nas leży odpowiedzialność za zmiany”
Różnie o niej mówiono. Że jest zarozumiałą diwą, która myje twarz wyłącznie wodą Evian. Albo wręcz przeciwnie: jest świetna w byciu sławną, nigdy nie narzeka na rozpoznawalność, serdecznie reaguje na zaczepiających ją fanów i fanki. Tabloidy rozpisywały się o jej kolejnych związkach, ale gdy jedna z gazet zasugerowała, że aktorka ma romans z żonatym mężczyzną, sama pozostając w relacji, rozwiązała sytuację pozwem o zniesławienie. Wygrała. Gdy fotograf, który zrobił jej kilka prowokacyjnych zdjęć w fetyszystycznych stylizacjach, zanim została aktorką, zagroził, że sprzeda je brukowcom, gdy już była sławna – pozwała go. I znów wygrała. A gdy sława i praca na planach naprawdę zaczęła jej ciążyć, niemal całkowicie zaprzestała publicznego bywania. Nie ogłaszała emerytury, nie tłumaczyła się, że nie ma pracy, bo jak opowiedziała jakiś czas później w wywiadach, pracowała bardzo ciężko nad sobą i zbudowaniem stabilnego życia rodzinnego. „Od zawsze czułam, że muszę dowodzić swojej siły. To była dla mnie sprawa życia i śmierci. Wiem, skąd się to wzięło. Byłam małą dziewczynką, dorastającą na osiedlu pełnym łobuzów” – opowiadała w podcaście Gwyneth Paltrow. „Podnosiłam chłopaków pięć razy większych ode mnie, żeby pokazać, jaka jestem silna. Żeby udowodnić, że potrafię. Wszystko, czego uczysz się w dzieciństwie, wszystkie narzędzia i sztuczki potrzebne, żeby przetrwać – działają. Muszą działać, skoro wciąż tu jestem, skoro przetrwałam. Ale w dorosłym życiu zdajesz sobie sprawę, że stare triki nie sprawdzają się w nowych okolicznościach i nie musisz funkcjonować według tego samego mechanizmu”.
Dziś Cameron Diaz jest przede wszystkim apologetką życia w dobrostanie. Opowiada o potędze terapii, wyzwaniach dojrzałego macierzyństwa (ma dwoje dzieci, drugie urodziło się, gdy miała 47 lat), sekretach harmonijnego małżeństwa ( jej mężem jest Benji Madden, muzyk poppunkowego zespołu Good Charlotte). Stworzyła markę organicznego wina, jest też autorką dwóch książek, jednej o holistycznym podejściu do ciała i zdrowia, drugiej postulującej zmianę narracji wokół starzenia się. „Nie rozumiemy tego procesu. Obawiamy się starości. Kobiety są karane za to, że śmiały się zestarzeć. Ale skoro się starzejesz, to znaczy, że wciąż żyjesz. Dlatego powinniśmy widzieć w nim przywilej, cieszyć się, a nie od niego uciekać” – mówiła przy okazji premiery swojego podręcznika długowieczności.
Czytaj także: „Gdy twoje ciało się starzeje, twoja dusza rośnie”. Monica Bellucci o dojrzałości
Wraca w dobrym momencie – branża oczyszcza się z mizoginii, nawet jeśli robi to bardzo powoli, i zaczyna doceniać wielowymiarowy, nieskończony potencjał aktorek po pięćdziesiątce. Wystarczy spojrzeć na Demi Moore, Nicole Kidman, Jennifer Aniston. Czy Cameron Diaz też będzie beneficjentką zmiany w Hollywood?