Pisarka Isabel Allende przypomina bohaterów swoich książek. są w niej te same optymizm i nadzieja mimo burzliwego życiorysu. Sama mówi: – Nie wybrałam tego, że urodziłam się w kraju, z którego musiałam uciekać, ani że straciłam córkę. Ale to moja decyzja, jak zareaguję na to, co oferuje mi otaczający świat.
Pisarka Isabel Allende przypomina bohaterów swoich książek. Są w niej te same optymizm i nadzieja mimo burzliwego życiorysu. Sama mówi: – Nie wybrałam tego, że urodziłam się w kraju, z którego musiałam uciekać, ani że straciłam córkę. Ale to moja decyzja, jak zareaguję na to, co oferuje mi otaczający świat.
Jak się pani miewa?
Całkiem nieźle, chociaż pokusa spędzenia całego dnia w piżamie i nicnierobienia jest obecnie wyjątkowo silna [śmiech]. Zwykle zaczynam dzień około 6.30 rano. Wstaję, piję filiżankę kawy i wyprowadzam moje dwa psy. Trzy razy w tygodniu gimnastykuję się z moim trenerem online, a potem już piszę, szukam materiałów, czytam. W tym sensie prawie nic się nie zmieniło, bo prowadzę bardzo samotniczy tryb życia. Problem w tym, że utknęłam na czas izolacji w malutkim domu z jedną sypialnią i nowym mężem – Roger zużywa cały tlen i całą przestrzeń wokół siebie [śmiech]. Doceniam to, że go mam, nie spodziewałam się, że jeszcze mnie to spotka w tym wieku! Myślę, że byłoby mi trudniej, gdybym była sama, ale ponieważ pracuję w domu, nie jest łatwo. Z drugiej strony – ta sytuacja pozwoliła nam się lepiej z Rogerem poznać.
Ale ma pani własne miejsce do pracy? Własny pokój?
Piszę w malutkim pokoiku na piętrze, jestem szaloną kobietą z poddasza [śmiech]. Zwykle potrzebuję dużo miejsca podczas pisania, zwłaszcza gdy robię research, lubię mieć wszystko pod ręką. Teraz to nie to samo, ale nie będę narzekać. Wie pani, gdzie napisałam swoją pierwszą książkę „Dom duchów”?
Nie.
Przy stole kuchennym, w kuchni mieszkania w Caracas. Po tym, jak rodzina zjadała obiad około ósmej wieczorem, siadałam w posprzątanej kuchni i pisałam do północy. Z kolei przy drugiej książce wyjęłam wszystkie ubrania z szafy, wstawiłam do środka deskę i zawiesiłam żarówkę. Pisałam w szafie, bo mogłam się w niej zamknąć, odgrodzić od rodziny. To był mój pokój. Od tego czasu miałam różnego rodzaju udogodnienia, raz nawet własny dom przeznaczony do pracy. A teraz tego nie mam i nie żałuję.
Zwykle zaczyna pani nową książkę 8 stycznia, to już tradycja. Czy cokolwiek jest w stanie zakłócić ten cykl?
W zeszłym roku zmarła moja matka, a byłyśmy bardzo blisko. Próbowałam pisać po jej śmierci, ale nie mogłam. Bardzo za nią tęskniłam. Po jakimś czasie przypomniałam sobie, że kiedy zmarła moja córka, także miałam podobną blokadę, ale wtedy poradziłam sobie, wydając odbiegającą od tego, co zwykle piszę, „Afrodytę”, książkę kulinarno-podróżniczą. I postanowiłam teraz zrobić podobnie. Trzy dni przed naszą rozmową skończyłam swego rodzaju memuar – o byciu kobietą i feministką.
I co pani o nim myśli?
Nie powiem, bo kiedy tylko kończę książkę, przestaję się nią interesować. Zupełnie jak z gotowaniem: zrobiłam swoje i idę dalej. Może ktoś to zje, może nawet będzie mu smakowało, ale mnie to już nie obchodzi, myślę tylko o tym, co by tu przyrządzić nowego.
Tymczasem w Polsce ukazał się właśnie pani „Długi płatek morza”. Główny bohater Victor pracuje jako lekarz podczas wojny domowej w Hiszpanii. W końcu – gdy do władzy dochodzi prawicowy rząd generała Franco – ucieka z ojczyzny. Udaje mu się dostać na statek „Winnipeg”, na pokładzie którego ponad 2 tys. hiszpańskich uchodźców płynie do Chile. W podróży towarzyszy Victorowi kobieta – Roser, ciężarna żona jego brata.
Takie historie są bliskie mojemu sercu, bo sama jestem osobą przesiedloną. Będąc córką dyplomatów, dużo jako dziecko podróżowałam, co wiązało się zawsze z utratą przyjaciół, wieczną zmianą miejsc i domów, poznawaniem nowych ludzi, adaptowaniem się cały czas do nowych warunków, zawsze jako obcokrajowiec. A potem ja także musiałam uciekać z Chile, to było w 1973 roku, po zamachu wojskowym. Później zakochałam się w Amerykaninie i wyemigrowałam do Stanów, gdzie spędziłam właściwie większość mojego życia. Ale już zawsze będę miała w sobie to poczucie bycia nie u siebie. I dlatego moje trzy ostatnie książki: „Japoński kochanek”, „W samym środku zimy” i „Długi płatek morza”, opowiadają o ludziach przesiedlonych, nie na swoim miejscu.
Historię o statku „Winnipeg”, który w 1939 roku przybył do Chile, pewnie zna pani od zawsze?
Odkąd byłam dzieckiem, jak wszyscy w Chile. A kiedy znalazłam się na politycznym wygnaniu w Wenezueli, spotkałam człowieka, który nazywał się Victor Pei i był jednym z hiszpańskich uchodźców z pokładu „Winnipeg”. I choć Victor był dużo starszy ode mnie, zostaliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi. Opowiedział mi swoją historię, a ja trzymałam ją w sobie przez kolejnych 40 lat. Kiedy zdecydowałam się ją napisać, nie przyznałam mu się, że będzie głównym bohaterem książki. To miała być niespodzianka. Rozmawialiśmy przez telefon, pisaliśmy do siebie mejle, odwiedzałam go, pytając o detale, których nie znalazłabym w książkach od historii. Victor zmarł sześć dni przed tym, jak skończyłam pisać „Długi płatek morza”. Miał 103 lata, pracował do ostatniego dnia swojego życia. Był wspaniałym, silnym mężczyzną, introwertycznym, ze skłonnością do depresji, straumatyzowanym pobytami w obozach koncentracyjnych i torturami. Wiele przeżył.
W książce pisze pani także o dwóch innych bohaterach, z którymi – jak z powieściowym Victorem – łączą panią osobiste relacje. Jednym z nich jest pani wujek Salvador Allende, prezydent obalony podczas wspomnianego przez panią wojskowego puczu w 1973 roku. Drugim – słynny chilijski poeta Pablo Neruda.
Tej historii nie dałoby się opowiedzieć bez udziału Nerudy, bo to on postanowił, że uratuje czekających na granicy hiszpańsko-francuskiej uchodźców. I udało mu się przekonać niechętny temu pomysłowi chilijski rząd do udzielenia pomocy. Wysłano go do Paryża bez pieniędzy, by zebrał je na miejscu. Musiał wynająć statek towarowy, przystosować go do przewozu ludzi i potem wybrać spośród uchodźców tych, którzy są w stanie podróżować. W jednym ze swoich pamiętników napisał, że być może ludzie zapomną jego poezję, ale zapamiętają „Winnipeg” – tę jedną rzecz, której dokonał. Dzięki Nerudzie 10 tys. potomków uchodźców z Hiszpanii mieszka dziś w Chile. A ja swoją książką składam mu hołd. To jedna z tych historii, które same się układają, wystarczy siedzieć i pisać.
Z kolei obecność mojego wuja Salvadora Allende była konieczna, by wyjaśnić, dlaczego to, co wydarzyło się w Hiszpanii – wojna domowa, a po niej reżim Franco trwający 40 lat – zdarzyło się także w Chile, gdzie socjalistyczny rząd obalili wojskowi, a generał Pinochet wprowadził dyktaturę. Historia powtórzyła się tak dosłownie, że gdybym sama wymyśliła te wszystkie podobieństwa na potrzeby powieści, nie wypadłoby to wiarygodnie. Kto by to chciał czytać?
Pani znała Pabla Nerudę, przeprowadzała z nim pani wywiad jeszcze w Chile.
Pewnego razu zaprosił mnie do swojego domu na plaży, miesiąc przed zamachem wojskowym. To był ten jeden raz, kiedy byliśmy sami. Powiedział mi zresztą, że jestem okropną dziennikarką.
Nie wierzę!
Ależ tak [śmiech]! Powiedział, cytuję: „Jesteś okropna, cały czas kłamiesz. Dlaczego nie przestawisz się na pisanie książek? W literaturze twoje wady staną się zaletami”. Na koniec dodał, że z wywiadu nici. Strasznie się wtedy poczułam. I chociaż jego słowa były okrutne, cieszę się, że w ogóle miałam okazję z nim pobyć. A pierwszą książkę napisałam wiele lat później, zupełnie nie myśląc o tym, co usłyszałam od Nerudy.
Krótko po tamtym nieudanym wywiadzie brałam zresztą udział w jego pogrzebie. Zmarł 12 dni po zamachu. Wojsko niby nas pilnowało, ale brałam pod uwagę, że w każdej chwili mogą zacząć strzelać. Trzymałam się jak najbliżej szwedzkich dyplomatów, myśląc, że to jakaś gwarancja bezpieczeństwa, że kogo jak kogo, ale szwedzkiego ambasadora przecież nie zamordują [śmiech]. I proszę sobie wyobrazić, że niedawno przyszedł do mnie list od pewnego człowieka, który uczestniczył w tym pogrzebie. Dyplomaty ze szwedzkiej ambasady. Napisał, że przeczytał „Dom duchów” i że pogrzeb Nerudy opisałam dokładnie tak, jak on go zapamiętał.
Co było dla pani najtrudniejsze, kiedy musiała pani opuścić własną ojczyznę?
Nie opuszczałam Chile jako imigrantka szukająca lepszego życia gdzie indziej, ale jako uchodźca polityczny. A uchodźcy uciekają z ojczyzny w strachu. Nigdy nie planowałam tak długiej nieobecności, a już w ogóle nie brałam pod uwagę, że nigdy nie wrócę do kraju. A jednak nie wróciłam.
Udało się pani zapuścić korzenie w Stanach?
Moje korzenie są w moich książkach, we wspomnieniach i w ludziach, których kocham. W USA wciąż jestem obcokrajowcem, choć uprzywilejowanym: mam dom, pieniądze, ubezpieczenie, nie sprzątam ludziom łazienek. Kiedy trafiłam do Stanów, byłam już rozpoznawalną pisarką i mogłam utrzymać siebie i dzieci. Po tylu latach mieszkania tu mogę powiedzieć, że to mój dom. I to jest dobry dom. Jestem bardzo krytyczna wobec tego kraju, ale jednocześnie wdzięczna, bo oferuje tego rodzaju wolność, jakiej nie miałam w Chile czy Wenezueli ani w żadnym innym miejscu. Tutaj naprawdę nikogo nie obchodzi, kim jestem ani co robię. A to oznacza, że można wymyślać siebie cały czas na nowo. Jestem też traktowana z większym szacunkiem jako kobieta i jako pisarka, niż kiedykolwiek byłam w Ameryce Łacińskiej.
Pod koniec książki, gdy umiera Roser, Victor uświadamia sobie, że była miłością jego życia i że nie chce już żyć bez niej. Ale w pewnym momencie pojawia się nadzieja...
Tak. Jestem szaloną optymistką. Nawet w trudnych chwilach zawsze pojawia się u mnie myśl: „To minie, no przecież nie będzie trwać wiecznie”. Kiedy zmarła Paula, moja córka, byłam zupełnie rozbita, w totalnym mroku. Moja matka powiedziała wtedy: „Nic tu nie pomoże, żaden antydepresant, żadna terapia ani wakacje na Hawajach, nie ma na to antidotum. To jest coś, co musisz przeżyć, krok po kroku, i przejść przez sam środek. Ale to minie, bo wszystko mija”. Dodała jeszcze, że nic, co się stanie w przyszłości, nie będzie tak złe jak to, nie wydarzy się już nic gorszego. Zapamiętałam te słowa.
Pani córka była psychologiem.
Tak. Pewnego razu zadzwoniłam do niej... Ona wtedy mieszkała w Hiszpanii, a ja w Stanach z mężem Willym, który miał trójkę dzieci uzależnionych od narkotyków. Pewnie trudno sobie pani wyobrazić, jak to jest być otoczonym przez ludzi, którzy są przemocowi, na których nie można polegać, bo zachowują się jak zwykli przestępcy... Tak więc zadzwoniłam do mojej Pauli i pożaliłam się: „Zobacz, moje życie jest piekłem”. A ona odpowiedziała mi pytaniem: „Jaka jest najbardziej wielkoduszna rzecz, którą w tej sytuacji należy zrobić?”.
Zapisałam sobie to pytanie i cokolwiek się dzieje w moim życiu, zadaję je sobie wciąż od nowa. I to zawsze pomaga. Bo czasem najbardziej wielkoduszną rzeczą, jaką możemy zrobić, nie jest powiedzenie „tak”, ale powiedzenie „nie”. Kiedy rozwodziłam się z moim mężem po 28 latach bycia razem – miałam 72 lata – ludzie pytali, czy zwariowałam. A kiedy było po wszystkim, mówili, że muszę strasznie cierpieć. Szczerze, w porównaniu z tym, co przeżyłam, to było nic.
Tyle razy słyszałam od innych, że doświadczyłam tak wiele bólu: bo straciłam córkę, byłam na wygnaniu, rozwiodłam się i wychowywałam dzieci uzależnione od narkotyków. Ale ja pamiętam tylko te najlepsze momenty. Te gorsze trzymam w głowie dla kontrastu – nie wieszam się na nich, nie tkwię w przeszłości. Nie wybrałam tego, że urodziłam się w kraju, gdzie miał miejsce wojskowy zamach, ani tego, że mój ojciec porzucił rodzinę. Mimo to naprawdę uważam, że miałam wspaniałe życie: pełne smutku i żalu, ale także radości, pełne strat, ale także sukcesów, pełne samotności, ale także miłości i wspaniałych przyjaźni. To do mnie należy decyzja, jak zareaguję na to, co mi świat wokół oferuje, to ja wybieram sobie przyjaciół. Nawiasem mówiąc, uważam, że zwykle wybieramy sobie na przyjaciół ludzi, którzy tylko potwierdzą to, co my sami myślimy o życiu.
Powiedziała pani kiedyś, że ludzie piszą, żeby coś odzyskać albo żeby podnieść się po jakiejś traumie. A pani?
Piszę, bo uwielbiam opowiadać historie, a przecież każdy ma jakąś historię do opowiedzenia. Słucham ich wszystkich i czasem niektóre z nich opisuję. Natomiast gdyby moje książki nie były wydawane, to w ogóle bym ich nie pisała, bo nie piszę dla siebie. Chodzi mi o to, żeby wejść w dialog.
A co pani czyta?
Jestem przeciętną czytelniczką, nie szukam wybitnych dzieł, ale lubię odkrywać książki autorów, których nie znam. Rzadko też wracam do czegoś, co już kiedyś przeczytałam. Raczej nie szukam pocieszenia czy nadziei w książkach innych, do tego służy mi własne pisanie. Jeśli potrzebuję się wyciszyć, coś zrozumieć, nad czymś zastanowić, siadam do pracy. I kiedy zaczynam pisać, sięgam po poezję w języku hiszpańskim, także tę Pabla Nerudy. Chcę w ten sposób odzyskać mój język, potrzebuję jego rytmu, tonu, metafory. Próbuję wytłumaczyć to mojemu mężowi, który nie mówi słowa po hiszpańsku. Mówię mu, że język nas dzieli, bo na przykład nasze poczucie humoru jest inne. Czasem wręcz nie rozumiem jego żartów.
Język jest pani ojczyzną?
Absolutnie. Ja w swoim ojczystym języku nie tylko piszę. Wszystkie ważne w życiu rzeczy robię po hiszpańsku.
Isabel Sabel Allende, ur. w 1942 r. chilijska pisarka. Jest autorką ponad 20 książek, sprzedanych w około 60 mln egzemplarzy, i założycielką Fundacji Isabel Allende, której celem jest pomoc kobietom i dzieciom oraz ochrona ich praw.
Nowa powieść Isabel Allende ukazała się nakładem wydawnictwa Marginesy. To historia obejmująca dziesięciolecia i przemierzająca kontynenty, podążająca za dwojgiem ludzi, którzy uciekają przed wojną w poszukiwaniu nowego domu.