Polaków ubywa. Najnowsze dane o sytuacji demograficznej w Polsce mówią, że w 2019 roku było nas mniej o 28 tys. niż rok wcześniej. Dlaczego? Czy tylko dlatego, że rodzi się mniej dzieci? I dlaczego rodzi się ich mniej? Bo nie chcemy, nie możemy? Irena Kotowska, profesor demografii z SGH, tłumaczy powody kryzysu demograficznego i widzi rozwiązania dla sytuacji demograficzne w Polsce.
Pani profesor, co takiego się stało? Wszyscy bija na alarm. Polaków jest coraz mniej. Mamy kryzys demograficzny. Dlaczego?
Zmieniło się to, co my, demografowie, nazywamy procesem odtwarzania pokoleń. Decydują o nim przede wszystkim natężenie urodzeń, czyli tzw. płodność, oraz natężenie zgonów, czyli umieralność. Ale nie jest to taki prosty rachunek, bo nie chodzi tylko o to, jak często ludzie umierają i jak często kobiety rodzą dzieci, ale także o to, ile jest potencjalnych mam i ile jest osób starszych, u których występuje większe ryzyko zgonu.
Więcej osób starszych – więcej zgonów, ale jednocześnie większa średnia długość życia. Staruszkowie nie rodzą dzieci. Dłuższe życie to starsza populacja.
Tak. Ale starzenie się ludności zależy też od tego, ile dzieci się rodzi. Jeśli liczba urodzeń wzrasta, to udział tej coraz większej grupy osób starszych w całej populacji rośnie wolniej. W Polsce nie możemy na to liczyć. Od ponad trzech dekad średnia liczba dzieci rodzonych przez kobiety w wieku 15–49 lat, czyli tzw. współczynnik dzietności, nie tylko się zmniejszyła, ale od 1998 roku przyjmuje wartości poniżej 1,5. Mamy zatem do czynienia z utrzymującą się niską dzietnością, a to sprawia, że potencjalnych matek będzie mniej. I właśnie to się dzieje – spada liczba kobiet w wieku 15–49 lat.
Czyli to mechanizmy – bezwzględne i niepodlegające żadnym szybkim próbom wpływu. Próba manipulacji zjawiskami demograficznymi to jak sterowanie tankowcem: cała wstecz, statek zatrzyma się za kilkanaście mil. Tymczasem politycy lubią obarczać winą za ujemny przyrost naturalny kobiety, bo te podobno nie chcą mieć dzieci, a jak chcą – to rzeczywiście w późniejszym wieku (co oznacza, że będą miały ich mniej).
Podkreślmy jeszcze raz: nawet jeśli urodzenia będą częstsze, to i tak nie wystarczy to do zasadniczej zmiany trendu. Możemy starać się zmniejszać przewidywany spadek urodzeń. Jak nakłaniać kobiety do rodzenia dzieci? Mówmy nie tylko o kobietach… Badania pokazują, że i Polacy, i inni Europejczycy chcą mieć więcej dzieci, niż mają. Zastanawiamy się, z czego to wynika.
Z warunków?
Przede wszystkim z tego, że część osób, które chciałyby mieć więcej dzieci, nie decyduje się na nie, bo ma bariery związane z pracą. Coraz częściej pojawiają się też bariery zdrowotne. Ale najważniejsze jest to, że współczesne rodziny funkcjonują w innych warunkach niż te sprzed kilkudziesięciu lat. Po pierwsze, mają inne aspiracje co do własnego rozwoju – to dotyczy zarówno kobiet, jak i mężczyzn – a także przyszłości dzieci. Po drugie, zmienił się rynek pracy – jest trudny pod względem przewidywalności i stabilności pracy oraz dochodów. Po trzecie, oczekiwania co do standardu życia (tzw. aspiracje konsumpcyjne) też rosną. W Polsce widać to wyraźnie w badaniu „Diagnoza Społeczna 2013” – respondenci pytani, co jest barierą przy decyzji o pierwszym czy kolejnym dziecku, mówili: koszty wychowywania. Tyle że mówili o tym zarówno ludzie z niższych grup dochodowych, jak i ci zamożniejsi.
No to nie można się dziwić politykom – w tym kontekście 500 plus wydaje się doskonałym rozwiązaniem.
Nie do końca. To jest kwestia myślenia o standardzie życia i pragnieniach, żeby było lepiej, a nie tylko „nie gorzej”. Ponadto kiedy mówimy o kosztach posiadania dzieci, nie mówimy przecież tylko o kosztach bezpośrednich, czyli nakładach materialnych związanych z ich wychowywaniem, ale także o kosztach pośrednich: z czego trzeba zrezygnować, mając dzieci. Pojawia się – dzisiaj coraz częściej – kwestia łączenia pracy zawodowej z opieką i wychowywaniem dzieci. Do tej pory te koszty pośrednie ponosiły głównie kobiety.
A dzisiaj nie chcą być „przede wszystkim” matkami.
Wzrósł poziom wykształcenia kobiet, wzrosły ich aspiracje życiowe. Jest więcej kobiet na rynku pracy, a rynek jest coraz trudniejszy, nie tylko ze względu na formy zatrudniania, ale także ze względu na większe wymagania dotyczące kompetencji i mobilności. Wycofanie się z rynku pracy może mieć, i na ogół ma, negatywny wpływ na dalszy przebieg pracy zawodowej. I coraz częściej jest tak, że kobiety mówią: „Dlaczego mam rezygnować z pracy ze względu na opiekę nad dziećmi? Nie chce, żeby było tak, że tylko ja mam takie zobowiązanie w rodzinie”. I tutaj zaczynamy mówić o gender – czy „genderze”, który niektórych kopie, gryzie i niepokoi.
Tradycyjny model rodziny z pracującym mężczyzną i kobieta w domu (też ciężko tam pracująca) jest całkiem nieaktualny?
Padł. I to nie tylko ze względu na wzrost aktywności zawodowej kobiet, w tym aktywności zawodowej matek. Ale o ile do połowy lat 80. przekładało się to na spadek dzietności, to później zależność miedzy aktywnością zawodową kobiet a dzietnością stała się dodatnia – w krajach, gdzie więcej kobiet pracuje, rodzi się więcej dzieci!
I kłania się podręcznikowy przykład Francji, gdzie kobiety wiedzą, że mając dzieci, nie tracą możliwości pracy zawodowej – czy to dla pieniędzy, czy dla kariery, czy – najlepiej – dla jednego i drugiego. Wiedzą, że będą mogły do niej wrócić albo pracować na pół etatu, mając dzieci w wieku szkolnym.
Otóż to. Mamy porównawcze badania empiryczne, które mówią, że w krajach europejskich więcej dzieci rodzi się tam, gdzie pracuje oboje rodziców. Pojawia się kwestia wiązania tego z podziałem ról w rodzinie. Na początku, gdy próbowaliśmy wyjaśnić, co się stało w Europie, dlaczego dzietność tak spadła, mówiliśmy o tym, że zaszły zmiany dotyczące demograficznego modelu rodziny: po prostu ludzie chcą mniej dzieci, rodziny się łatwiej rozpadają, rośnie społeczne przyzwolenie na to, by nie zakładać rodziny bądź, będąc w związku, nie mieć dzieci. Jednak od końca lat 80. coraz wyraźniej widać, że musimy uwzględnić także zmianę ekonomicznego modelu rodziny: zmienia się podejście do pracy kobiet, ich roli w rodzinie i na rynku pracy. Rosnąca aktywność zawodowa kobiet sprawiła, iż coraz większe znaczenie ma model z dwojgiem żywicieli rodziny, tj. z pracującą kobietą/matką i pracującym mężczyzną/ojcem. I trzeba jasno powiedzieć, że nie można obecnie odpowiedzialności za dostarczenie środków utrzymania rodziny przypisywać tylko mężczyznom. To, po pierwsze, nie fair w warunkach istniejącej niepewności i niestabilności pracy zarobkowej na współczesnym rynku pracy, a po drugie, ten model byłby dzisiaj nieefektywny – utrata pracy przez jedynego żywiciela destabilizuje materialnie rodzinę. Odpowiedzialność materialna za rodzinę powinna być dzielona przez oboje partnerów.
Przykładem tego, jak brak zmian dotyczących podziału ról w rodzinie miedzy kobiety i mężczyzn może się przyczynić do rezygnacji z tworzenia związków i rodzicielstwa, jest Japonia. Zmiany na rynku pracy prowadzące do pogorszenia stabilności zatrudnienia i wzrostu niepewności dochodów współwystępują tam z przypisywaniem mężczyznom tradycyjnej odpowiedzialności za byt ekonomiczny rodziny. Badania pokazują, że ma to znaczenie dla wycofywania się przez mężczyzn z zakładania związków i posiadania dzieci.
Boją się.
Są pod wielką presją zobowiązania, by zapewnić byt materialny rodzinie, oraz obaw, że temu nie sprostają.
Analogiczne przykłady można znaleźć w Europie. Pod względem liczby dzieci w rodzinie na końcu stawki są kraje bardzo katolickie: Włochy, Portugalia, Polska – kraje tradycyjnego modelu, gdzie mężczyzna zwyczajowo jest „głową i żywicielem”.
W tych krajach, gdzie nie nastąpiły zmiany postrzegania ról i oczekiwań wobec mężczyzn i kobiet lub dokonują się wolno, dzietność jest mniejsza. Od lat 90. mówimy o rolach kulturowych, czyli właśnie o „gender”, i ich znaczeniu dla zmian rodziny. I kiedy używamy tego słowa, nie chodzi przecież o tożsamość płciową czy odniesienia seksualne – co niektórzy przypisują osobom zajmującym się studiami gender. Chodzi natomiast o to, jak kobiety i mężczyźni funkcjonują w społeczeństwie, czego się od nich oczekuje w rodzinie i poza nią, jak się porozumiewać i jak dzielić odpowiedzialność w rodzinie i w społeczeństwie.
Pozostaje jeszcze dostosowanie instytucji państwa do zmieniających się modeli rodziny.
Badania pokazują, że w krajach, gdzie oprócz ułatwień na rynku pracy dla kobiet jednocześnie dokonywano zmian, które pozwalały mężczyznom spędzać więcej czasu w rodzinie (urlopy, elastyczny czas pracy umożliwiający większy udział ojców w opiece nad dziećmi i wypełnianiu obowiązków domowych), czyli promowano partnerski model rodziny (tzw. dual-earner – dual-career model), dzietność jest wyższa.
Znaczenie tych zmian w Polsce trudno przecenić – widać bowiem wyraźnie, że coraz większy udział w tym, ile dzieci się w Polsce rodzi, maja kobiety z wyższym wykształceniem. Te kobiety częściej pracują. Maja też wyższe oczekiwania, starają się łączyć pracę z rodziną, ale także liczą na wsparcie ojca w obowiązkach opiekuńczych i domowych. Uzyskują je zwłaszcza od partnerów z wyższym wykształceniem. To sprzyja decyzjom o dziecku.
W Polsce od 2013 roku wzrasta systematycznie dzietność w dużych miastach (np. w Warszawie, Poznaniu, Gdańsku, we Wrocławiu) – tam, gdzie kobiet i mężczyzn z wyższym wykształceniem jest relatywnie więcej, podobnie jak rodzin z obojgiem pracujących rodziców, a także lepszy jest dostęp do żłobków i przedszkoli. Tak wiec sprawdza się to, o czym mówiliśmy wcześniej, przywołując wyniki badan nad dzietnością z innych krajów. Co więcej, w niektórych krajach zmniejsza się różnica miedzy dzietnością kobiet z wyższym i niższym wykształceniem wskutek spadku liczby dzieci rodzonych przez kobiety z niższym wykształceniem. I można tego oczekiwać w Polsce.
Skala makro – media alarmują: za kilkadziesiąt lat Polaków będzie o kilka, kilkanaście milionów mniej. System ekonomiczny, mimo zmian dotyczących dłuższego okresu pracy i aktywności, może się po prostu załamać.
Sam spadek liczby ludności nie jest bezpośrednim zagrożeniem dla gospodarki. Liczą się przede wszystkim wspomniane proporcje wieku ludności, które określają relacje między tymi, którzy produkują, a tymi, którzy konsumują. Mam nadzieje, że mechanizm wzrostu, zgodnie z którym musimy konsumować więcej i więcej, będzie się zmieniać. Nie da się kontynuować wzrostu ekonomicznego w taki sposób jak dotychczas. I jeżeli zmieni się rola popytu konsumpcyjnego i to, co konsumujemy, czyli struktura konsumpcji, to spadek liczby ludności nie zagrozi perspektywom rozwojowym kraju, jak to widzą politycy.
Nie dostrzegam zagrożenia w fakcie, że będzie nas 30 mln czy 28. Polska będzie mieć wciąż dużą populację. W innej sytuacji są np. Litwa, Łotwa czy Bułgaria – te kraje mają się czym martwic. Przewiduje się bowiem, że ich stosunkowo nieliczne populacje spadną o ponad 20 proc. w latach 2019–2050. Natomiast przy zmniejszeniu liczby ludności Polski na pewno będą postępowały zmiany struktury wieku: ludność będzie się nadal starzec bez względu na to, czy będzie nas 30, czy 35 mln, a także będzie się zmniejszać wielkość grupy osób w wieku produkcyjnym. Ważne jest, jaka część ludności będzie stanowić ta rosnąca grupa osób starszych. A to zależy, jak mówiliśmy, od tego, ile dzieci się rodzi, a także od tego, ile osób i w jakim wieku do Polski przybywa. Przez najbliższe 20–30 lat liczba urodzeń będzie spadać i jest to nieuniknione.
Zatem Polska powinna zapraszać imigrantów z całych sił.
Tak. Poprawa proporcji wieku może się odbywać nie tylko przez urodzenia, czyli „zasilanie od dołu” piramidy wieku populacji, ale także z zewnątrz. To ma znaczenie dodatkowe o tyle, że imigrantami są najczęściej osoby młode.
Demografowie od końca lat 90. mówili o tym, że musimy się liczyć ze spadkiem liczby ludności w wieku produkcyjnym przy intensywnym starzeniu się ludności. Jakoś przechodziło to bez echa być może dlatego, że poprzednia dekada charakteryzowała się wysokim bezrobociem, choć spadającym po 2003 roku. A dzisiaj coraz bardziej brakuje nam pracowników! I to jest ważna bariera rozwojowa Polski, należy dyskutować, jak najlepiej wykorzystać istniejące zasoby ludności na rynku pracy, a nie straszyć tym, że wymieramy, bo w 2050 roku będzie nas 31–35 mln, a za 50 lat co najwyżej 32 mln.
Poprzez tworzenie warunków społecznych dla partnerskiego modelu rodziny i przyjaznych warunków dla przybywających z zewnątrz pracowników możemy łagodzić skutki przewidywanych zmian demograficznych. Musimy wreszcie dopuścić do siebie taką myśl, że nie da się zachować jednorodności etnicznej czy narodowej we współczesnym świecie. Ostatnio wraca termin „obcy” interpretowany jako zagrożenie. To podejście do innych jest nie tylko antyhumanitarne, ale antyrozwojowe. Należy robić wszystko, by „oni”
stawali się obywatelami naszego kraju, by dołączali do naszej społeczności.
Irena Kotowska, profesor w Instytucie Statystyki i Demografii Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Przewodnicząca Komitetu Nauk Demograficznych PAN.