Giovanna D’Alessio, światowej sławy coach, twierdzi, że można sprawić, by ludzie szli do pracy z chęcią, a dobrą pensję „okupili” zapałem, nie potem i łzami...
Jeśli ktoś pracował w tylu międzynarodowych korporacjach, a potem postanawia zostać coachem, to wyobrażam sobie, że te korporacje dały mu nieźle popalić.
Zwykle, gdy się przedstawiam, mówię: 15 lat pracowałam w międzynarodowych firmach i przetrwałam. Byłam w o tyle komfortowej sytuacji, że zawsze zajmowałam stanowiska menedżerskie, mogłam prowadzić styl zarządzania ukierunkowany na rozwój osoby, na słuchanie, angażowanie pracowników. Ale o ile udało mi się stworzyć rodzaj bezpiecznej wyspy dla mojego zespołu, to korporacja nie chciała się zmieniać, działała tam zasada strachu. Obserwowałam też wiele innych korporacji, wszystkie podobne – prawdziwie toksyczne środowisko. Ile niepotrzebnego stresu, ile frustracji, ile zmarnowanej energii! Pomyśl: gdyby udało się zainspirować korporacje, stworzyć sprzyjający klimat w pracy, pomóc ludziom korzystać z ich talentów, kreatywności, pasji... Nie tylko chętnie przychodziliby do pracy, ale i pracowaliby więcej, lepiej.
Wciąż pokutuje przesąd, że w pracy nie da się czuć komfortowo. Że godziwe wynagrodzenie trzeba okupić potem i łzami.
I to ma napędzać do twórczego działania? Jeśli dokonałaś czegoś, co przeszło twoje najśmielsze wyobrażenia, to dlatego, że znalazłaś w tym głęboki sens. Opowiedziałaś mi o własnym doświadczeniu, o tym, że coś doprowadziło cię daleko poza oczekiwania... Dlaczego, skąd się bierze taka siła?
Z pasji!
No właśnie, a w korporacjach tę pasję często zastępuje presja. Ludzie działają w stresie – robią to, co jest do zrobienia od 9 do 17, po czym idą do domu i nie można oczekiwać, że ktoś zostanie dłużej, że będzie szybszy, bardziej błyskotliwy. Wypalają się, odchodzą z pracy z powodu złej atmosfery, a szefowie myślą, że chodzi o pieniądze. Zatrudniając człowieka, trzeba dać mu poczucie, że jego praca czemuś służy – wtedy jest szansa, że obudzi się pasja. Bo ona jest zawsze, tylko trzeba stworzyć dla niej miejsce. Wystarczyłoby już, gdyby menedżerowie zaczęli interesować się pracownikiem jako osobą.
To zawsze jakiś punkt wyjścia...
Szefowie też są sfrustrowani, z powodu małego zaangażowania pracowników, ale co robią, żeby ich zmotywować? Mówienie o osiągnięciach firmy to nie jest motywacja. Ręce mi opadają, kiedy słyszę: „Moja praca nie ma dla mnie większego sensu, czuję się pionkiem, numerkiem, narzędziem, którego korporacja używa do realizacji swoich celów, do robienia pieniędzy. Mój szef nie zwraca uwagi na moje potrzeby, nie jest zainteresowany moim rozwojem. Rzadko daje mi informacje zwrotne, co dopiero pozytywne”.
Lepiej nie chwalić pracownika, bo jeszcze poprosi o podwyżkę?
To wymówka – dowodzi, że szef ma problemy z asertywnością i gdyby doszło do takiej sytuacji, nie potrafiłby sobie poradzić z ewentualną odmową. Z mojego doświadczenia wynika, że pieniądze nie są dla pracownika najważniejszą motywacją. Owszem, są ważne, ale większość osób szuka w pracy wyzwań, które pozwolą im wykazać się swoimi umiejętnościami i je rozwinąć. Skończyły się czasy, kiedy ludzie szukali ciepłej posady na całe życie. Młode pokolenie, wchodzące w świat pracy, chce się uczyć nowych rzeczy, odgrywać wiodącą rolę. Szef musi wiedzieć, jak jego zachowania wpływają na podwładnych. Musi zdawać sobie sprawę z ogromnej odpowiedzialności – że kształtuje te osoby dla świata.
Ba! Przyjęło się, że szef jest od tego, żeby kontrolować i ganić.
Kij może zadziałać doraźnie, na dłuższą metę nie przynosi rezultatów. Znacznie bardziej motywuje tworzenie pozytywnej energii, dobrych relacji, zaufanie ludziom. Podstawowe założenie, jakie należałoby przyjąć, to: ludzie są kompetentni. Sposób, w jaki ich traktujemy, ma wpływ na jakość pracy, na wyniki. W Wielkiej Brytanii przeprowadzono eksperyment z dwiema grupami uczniów – jedni mieli wysokie oceny w nauce, drudzy niższe. Nauczycieli poinformowano, że ci słabsi są wyjątkowo inteligentni, a prymusi niezbyt bystrzy. Co się okazało? Po jakimś czasie wyniki wybitnych drastycznie spadły, a tych „z kłopotami” – nieprzeciętnie wzrosły!
Kim właściwie jest coach? Bo mam wrażenie, że ten termin używany jest w niezbyt precyzyjny sposób.
Dlatego, że jest nadużywany – każdy, kto współpracował z klientem, odbył z nim sesję, mówi, że jest coachem. W rzeczywistości potrzebne jest ogromne przygotowanie, praktyka. Poza tym coaching nie jest terapią. To relacja między klientem a coachem, która służy spotęgowaniu potencjału, uruchomieniu kreatywnych procesów. Punktem wyjścia nie jest tu, jak w terapii, problem – coaching skupia się na przyszłości, na tym, by znaleźć najlepszą drogę do realizacji celów. Coach bardzo uważnie słucha tego, co klient mówi i tego, co przemilcza. Stara się zobaczyć jego sytuację z lotu ptaka, pomaga mu uświadomić sobie własne możliwości, usunąć ewentualne przeszkody. To równorzędna relacja: ty jesteś ekspertem od twojego życia, twojej pracy, ja ekspertem od zmiany, procesów. Nie jestem nauczycielem, nie mam dawać rad, wytycznych. Ja raczej rzucam ci wyzwania. To ty dokonujesz odkryć, dochodzisz do właściwych rozwiązań.
Trochę to wygląda na prowokację.
Tak, coach zawsze prowokuje klienta – do tego, by osiągnął szczyt swoich możliwości. Kiedy ktoś mówi np.: „Chciałbym uzyskać to i to w ciągu roku”, pytam: „A dlaczego nie za pół?”. Tak postąpił ze mną mój pierwszy coach, kiedy postanowiłam rozstać się z firmą i wybrać obecną drogę. Podczas pierwszej sesji spytał mnie, co chcę osiągnąć. Odpowiedziałam, że interesuje mnie świat korporacji, ale nie chcę już pracować w nich jako menedżer, chcę w krótkim czasie zostać coachem. Spytał mnie: „Czego potrzebujesz?”. Powiedziałam, że kończę odpowiednie szkolenia, brakuje mi jeszcze biznesplanu, strony internetowej, żeby się wypromować... „W jakim czasie chcesz to wszystko zrobić?”. Może rok, nikt nie zna mnie jako coacha, muszę zbudować swoją wiarygodność – odpowiedziałam. „A gdyby nie ta wiarygodność, gdybyś miała do dyspozycji wszystkie zasoby, ile potrzebowałabyś czasu?”. Jestem pełna energii, entuzjazmu..., potrzebuję trzech miesięcy. „Dobrze, więc wytyczamy cel na trzy miesiące” – podsumował. Aż mnie zatkało.
Jakie narzędzia doceniłaś najbardziej we własnym rozwoju?
Chętnie odwołuję się do medytacji, bo wprowadza mnie w kontakt z samą sobą, budzi moją najgłębszą intuicję, jest źródłem inspiracji, kreatywności. Wpływa też na skuteczność pracy – jestem tak obecna podczas sesji coachingu, że nic nie może rozproszyć mojej uwagi. Poleciłabym to narzędzie nie tylko wszystkim coachom, ale też wszystkim menedżerom, liderom. W ogóle wszystkim. Ważne, by być wciąż otwartym, ciekawym. Jest tyle inspiracji. Mnie na przykład zafascynowała mechanika kwantowa – daje mi punkt widzenia na temat istoty ludzkiej, którego wcześniej w ogóle nie brałam pod uwagę. Widzę, jak nauka i duchowość pięknie się przenikają. Oczywiście, żeby to zobaczyć, musiałam przejść pewną drogę...
Zwykle zaczyna się poszukiwania od nauki.
I rzeczywiście od niej wyszłam, wierzyłam tylko w to, co da się udowodnić. Potem przeszłam moment transformacji osobistej – wszystko niby przez przypadek – teraz mogę wykorzystywać te zdobycze w pracy. Często zaczyna się sesje z klientem od syndromu ofiary, potem idziemy coraz głębiej – rozwijamy świadomość, wznosimy się po spirali. Otwierają się kolejne drzwi, zmierzamy w kierunku integracji, rozwoju transpersonalnego. Klient może nawet tego nie wiedzieć, nie ma potrzeby. Posługuję się jego językiem, poruszam się po znajomym mu obszarze, ale często widzę, że ta transformacja sięga coraz głębiej. Pomagam dużym organizacjom, właściwie wspólnotom globalnym, by poprzez transformację pojedynczych osób, które w nich pracują, przekształcały siebie. To swego rodzaju skok świadomości. Bo jeśli nie będziemy wzrastać, czy mamy szansę długo pozostać na ziemi? Ta praca ogromnie mnie pasjonuje, traktuję ją jako misję. Ale lubię pracować tylko wtedy, kiedy widzę światło transformacji.
A nie jest tak, że czasem to ty masz je zapalić?
Ale muszę czuć, że jest potencjał zmiany, chcę być pewna, że – jak to się mówi w żargonie – ktoś jest „coachowalny”. Potrzebne jest zaufanie, otwartość, dobra wola. Bo to klient musi przejść przez ten proces, ja tego za niego nie zrobię.
Największe wyzwanie?
Praca w firmach, których prezes mówi: „Chcę, żebyś pracowała z tym i tym menedżerem, bo on potrzebuje coachingu”. To nie jest dobry punkt wyjścia, to jakby powiedzieć: „Z tym człowiekiem coś jest nie tak”. Kiedy to słyszę, odpowiadam: „A może zaczniemy od pana?”. Niektórzy przystają na to, inni zamykają się. Brakuje świadomości, że w tej grze biorą udział wszystkie elementy – nie można uzdrowić organizmu, koncentrując się na jednym z nich. Tak jak w związku partnerskim czy w relacji rodzice–dzieci wiadomo, że są dwie strony.
Największa satysfakcja?
To może być mgnienie, błysk – nagle widzisz, że ludzie, z którymi pracujesz, mają zupełnie inne światło w oczach. Kiedy je widzę, jestem głęboko poruszona. Myślę, że wykonuję tę pracę tylko w oczekiwaniu na ten moment.
Giovanna D’Alessio jest Pzałożycielką CEO Asterys (dawniej Life Coach Lab), globalnej firmy konsultingowej oraz partnerką Asterys Lab, organizacji szkoleniowej coachingu. Pracowała w wielu międzynarodowych organizacjach. Autorka poradnika „Come dire no ed essere ancora più apprezzati” (Jak powiedzieć nie i być jeszcze bardziej cenionym). Mieszka w Rzymie.