Z Pedrem Almodóvarem pracuje niemal ćwierć wieku. To jeden z najważniejszych mężczyzn w jej życiu, który ma potężną konkurencję – rodzina jest jednak dla niej bezwzględnie najważniejsza. Penélope Cruz opowiada nam o swojej prywatnej i zawodowej drodze, ale też o tym, co kryje się za stwierdzeniem, że wychowały ją dwie kobiety.
Pedro Almodóvar znów opowiada o macierzyństwie. Nie ma pani poczucia déjà vu?
Dlaczego? Przecież w ciągu 24 lat naszej współpracy raz udało mi się nie zagrać w jego filmie matki [śmiech]. Ale odłóżmy żarty na bok – czy jest coś złego w tym, że artysta zgłębia bliskie mu tematy? Pedro całym swoim kinem składa hołd kobietom, które często na przekór przeciwnościom losu nie przestają bezkompromisowo kochać swoich dzieci. W ich portretach odnajduje odmienne emocje: oddanie, tęsknotę, poświęcenie. Ale też czułość i radość z bycia razem. A czasem także żal za czymś, czego nie da się odzyskać, niespełnienie i ból. Macierzyństwo nie ma u niego jednej twarzy.
Podobnie jak rodzina. W „Matkach równoległych” reżyser przypomina, że dziś często odbiega ona od klasycznej wizji. I nie czyni jej to ani trochę gorszą od tradycyjnych wzorców.
A często wręcz przeciwnie. Tworzą ją osoby, które czują ze sobą głęboką emocjonalną więź i pracują nad swoją relacją. Nasz ostatni film jest niezwykłą mozaiką ludzkich losów. Ale wciąż to właśnie opowieść o macierzyństwie jest w „Matkach równoległych” najważniejsza.
Dojrzała, pełna pasji, nowoczesna kobieta, którą gram, pragnie dziecka ponad wszystko. Do nastoletniej dziewczyny ta odpowiedzialność przychodzi niespodziewanie i za wcześnie. A jeszcze inna bohaterka filmu – dojrzała redaktorka popularnego magazynu – nigdy instynktu macierzyńskiego nie poczuła. I to też jest okay. Każdy ma prawo szukać szczęścia na swój sposób.
Pedro Almodóvar zawsze miał ogromny szacunek dla emocji – nawet jeśli czasem prowadzą nas one w ślepy zaułek.
Właśnie. To brzmi jak banał, ale on potrafi opowiadać o różnych sposobach na życie, unikając moralnych ocen. Ma gigantyczną empatię i zrozumienie dla decyzji innych. Nie wini nikogo za miotanie się w swoich pragnieniach. I z tą samą czułością portretuje matki. W jego filmach nie są „idealne”, ale życie to nie Instagram. Ale starają się być najlepsze jak tylko potrafią. To wystarczy.
Na zdjęciu: obsada i reżyser „Matek równoległych”, od lewej: Aitana Sánchez-Gijón, Pedro Almodóvar, Israel Elejalde, siedzą Penélope Cruz i Milena Smit. (Fot. Nico Bustos/materiały prasowe Gutek Film)
Kiedy odbierała pani aktorską nagrodę w Wenecji, zadedykowała ją pani swoim „dwóm matkom”. Co to znaczy?
Moje życie wypełniały wspaniałe kobiety. Kiedy się urodziłam, rodzice mieli po 21 lat. Dla mnie i mojego rodzeństwa poświęcili młodość. Ciężko pracowali na nasze utrzymanie, praktycznie dorastałam w salonie fryzjerskim matki. Chyba wtedy nauczyłam się podpatrywać ludzi. Klientki zrzucały tam z siebie zmęczenie życiem i z każdym cięciem nożyc zmieniały się w królowe tych odległych, niezamożnych przedmieść Madrytu. Przecież to jest, wypisz wymaluj, proces wchodzenia w rolę!
Jakie wartości wyniosła pani z rodzinnego domu?
Szacunek dla ciężkiej pracy, dyscyplinę, odpowiedzialność. Wszystko to bardzo mi pomogło, kiedy przez kilkanaście lat trenowałam taniec. Ale rodzice mieli dla nas też dużo zrozumienia. Prowadzili nas przez świat nie jako mentorzy, tylko przyjaciele. Siedem lat temu ojciec zmarł. Nagle, na zawał serca. Mama pozostaje dla mnie jednym z największych autorytetów.
Jednak kino musiała pani dla siebie odkryć sama?
W mojej dzielnicy nie mieszkali żadni artyści. Co nie znaczy, że nie mieliśmy głodu kultury. W czasach mojego dzieciństwa kino było magią, każdy film przeżywało się bardzo głęboko. Pamiętam tę radość, gdy ojciec stanął w drzwiach z urządzeniem wielkości walizki. To był odtwarzacz wideo Betamax, pierwszy w całej okolicy. Potem w prezencie wyrobił mi kartę do niewielkiej wypożyczalni. I tak wszystko się zaczęło.
Musiał pluć sobie w brodę, gdy dowiedział się, że przez niego córka dąży do tak niepewnego zawodu jak aktorstwo.
Rodzice wspierali moje marzenia. Szanowali we mnie pasję. Postawili jedynie warunek, że muszę skończyć szkołę – miałam przecież 14 lat. Wtedy zgłosiłam się do agentki, która reprezentuje mnie do dziś. A chwilę później wszystko poszło jak domino. Miałam szczęście, udało mi się doskoczyć do moich snów. Ale wiem, że moi bliscy wspieraliby mnie, nawet gdyby ten pomysł nie wypalił. Gdyby bali się, że poniosę klęskę. Spotkałam kiedyś matkę Pedra. Powiedziała mi: „Płakałam z rozpaczy, gdy rzucał porządną pracę w firmie telefonicznej na rzecz undergroundowego kina. Później płakałam ze szczęścia po każdym jego sukcesie”. Serce matki.
Na razie jednak pojawia się w tej historii dwoje pani rodziców. To kim jest ta druga matka z pani weneckiej dedykacji?
No jak to? Moja teściowa. To nie Javier nas sobie przedstawił. Pilar Bardem znałam od 20 lat, dużo wcześniej, nim zaczęłam spotykać się z jej synem. Była wspaniałą kobietą, córką dwojga artystów, aktorką. Zaczęła uprawiać ten zawód w dzieciństwie i do końca nie straciła pasji do teatru. Bo nie ma jej już wśród nas. Przez lata walczyła z ciężką chorobą. Ostatni raz rozmawiałyśmy w lipcu minionego roku, tuż przed jej śmiercią. Javier siedział przy jej łóżku. Ja akurat byłam we Włoszech. Pilar, mimo wyczerpania, połączyła się ze mną przez Skype’a. Wyszeptała dwa zdania: „Kocham cię” i „Coppa Volpi będzie twoje”. Zawsze lubiła wenecki festiwal, chciała, żebym tam dostała nagrodę. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak cieszyłaby się z tak szybkiego spełnienia swojej przepowiedni.
W dodatku odebrała pani ów puchar za rolę w filmie Almodóvara, tak bliskiego pani reżysera.
Bliskiego? Mało powiedziane. Pamiętam, jak obejrzałam „Zwiąż mnie”. Nie w domu, z kasety – specjalnie wybrałam się autobusem i metrem do kina. Skłamałam na temat swojego wieku w kasie, żeby móc kupić bilet. Wyszłam z tego seansu inna. Bardziej otwarta na świat. Ale też z postanowieniem, że muszę być częścią filmowego świata. „Przypadkiem” spacerowałam po okolicy, w której mieszkał Pedro. Nawet kilka razy go widziałam. Życie poszło do przodu, zaczęłam pracować. Wystąpiłam między innymi w „Szynce, szynce” Bigasa Luny. Kiedyś zadzwonił w moim domu telefon. Byłam w łazience. Ktoś krzyknął: „Penélope, Almodóvar do ciebie”. A ja nawet nie drgnęłam, bo myślałam, że to żart.
Penélope Cruz i Milena Smit w filmie „Matki równoległe” (Fot. Iglesias Mas/materiały prasowe Gutek Film)
Tylko nie było w tym cienia żartu.
Szczęśliwie. Pedro stał się jednym z najważniejszych mężczyzn w moim życiu. Na planie potrafimy zachować chłodny profesjonalizm, nie chodzimy co piątek na drinka. Nasza relacja jednak jest osobista. W żabich skokach, od filmu do filmu, nadrabiamy zaległości, obserwujemy, jak się zmieniamy, gadamy o planach. A on zawsze mnie wspiera.
Światu bardzo brakuje tej jego tolerancji.
Owszem, nastały trudne czasy. A Pedro był dla mnie wzorem już kiedy miałam 13 lat. Zadawałam sobie pytanie: dlaczego on nie jest prezydentem Hiszpanii? Chyba nie tylko dzisiaj łakniemy jego poczucia wolności, która absolutnie nie wyklucza odpowiedzialności.
Kilkanaście lat temu Antonio Banderas mówił mi w wywiadzie o cenie swoich wyborów. Wyjechał z Hiszpanii z jedną walizką. Hollywood dało mu sławę i pieniądze. Ale tam dostawał jedynie role latynoskich kochanków, w Europie zaś zostawił między innymi Almodóvara.
Po latach znów zagrał u Pedra, i to jego alter ego. Historia zatoczyła koło, talent Antonia nie marnuje się.
Pytam o pani drogę. Miała pani 19 lat, kiedy wyjechała pani do Nowego Jorku.
Zgadza się. Wtedy jeszcze tańczyłam i wciąż stałam przed wyborem, którą ścieżkę zawodową wybrać. To było wspaniałe doświadczenie, a miasto mnie pochłonęło. Zawsze jednak wracałam do Hiszpanii. Nauczyłam się krążyć między tymi dwoma światami. W Stanach zrealizowałam sen o zwyczajnej dziewczynie, która nagle budzi się księżniczką. Tak poczułam się, gdy usłyszałam swoje nazwisko na ceremonii rozdania Oscarów. Ale nigdy nie zamierzałam porzucić Hiszpanii i jej kina. Napawa mnie dumą, że grałam w czterech językach, widziałam z bliska odmienne systemy produkcyjne, różne skale projektów i twarze kina. Tak jest do teraz. W Hiszpanii współprodukuję skromny film „En los márgenes” Juana Diega Botto. Jednocześnie promuję „Matki równoległe” i „355” – amerykańskie kino gatunkowe, do którego zaprosiła mnie Jessica Chastain.
Jak to?
Żadne duże studio nie zainteresowało się tym scenariuszem. Tymczasem to świetna rozrywka, z akcją, humorem i przede wszystkim kilkoma głównymi rolami kobiecymi. W ekipie są między innymi: Diane Kruger, Lupita Nyong’o i właśnie Jessica, która zajęła się produkcją całości. Oczywiście, nie mogłyśmy sobie pozwolić na taki budżet jak giganci rynku. Ale podzieliłyśmy się prawami do zysków. Udało się, w Polsce już chyba odbyła się premiera.
Czuje pani, że fenomen #MeToo wzmocnił pozycję kobiet w przemyśle filmowym?
Imponowały mi skala tego ruchu i odwaga ludzi, którzy zdecydowali się opowiedzieć głośno swoje historie. Później wiele zmurszałych murów zburzyła pandemia. Ale wciąż nie doszło do rewolucji. Pod względem równouprawnienia kobiet, czarnych czy społeczności LGBT+ Hollywood zaczęło się zmieniać, jednak wciąż ma długą drogę do przejścia. Podobnie jest z próbą wyplenienia przemocy seksualnej z przemysłu filmowego. Wielu wpływowych mężczyzn potraciło stanowiska. Ale dopiero teraz przychodzi czas, gdy krok po kroku tworzy się system, w którym producent nie będzie mógł zaprosić na casting do pokoju hotelowego, a reżyser w napadach szału naruszać strefy komfortu członków swojej ekipy.
Dzisiaj głośno mówi się, że nawet wspaniały film nie jest wart cierpienia współtwórców. Zdrowie psychiczne przestaje być tabu. Niedawna tragedia na planie westernu „Rust” obudziła także dyskusję o fizycznym bezpieczeństwie ekipy. W czasie próby sceny aktor Alec Baldwin śmiertelnie postrzelił autorkę zdjęć, Halynę Hutchins.
Wstrząsnęła mną ta wiadomość. Od kiedy pamiętam, starałam się unikać udziału w scenach z wykorzystaniem broni. Budzi ona we mnie wyłącznie strach – w życiu prywatnym i w pracy. Hollywood buduje sztuczne miasta i statki kosmiczne, ale nie widzi potrzeby zastąpienia rewolweru jego atrapą. W „355” musiałam używać pistoletu. Sprawdzałam po trzy razy, czy jest zablokowany. To jednak szerszy problem. Na planie oddalonym o pięć minut drogi od naszego ktoś spadł z wysokości i zginął. Kaskaderzy regularnie narażają swoje życie. Każdy z nich ma swoją historię wypadków i liczy się z tym, że może wziąć udział w kolejnych. Ja bym tak nie mogła i dziwię się, że „fabryka snów” na to pozwala.
Ostatnio coraz częściej pani podkreśla, że mimo miłości do kina najważniejsze jest dla pani życie prywatne.
Kiedyś potrafiłam obudzić się w środku nocy, aby odpowiedzieć na mejle. W końcu pracuję w wielu strefach czasowych i nie mogę zostawiać wiadomości bez odpowiedzi. Ale zmieniłam się. Dzisiaj nie czuję potrzeby skakania od projektu do projektu. Zawód nie jest dla mnie równie ważny jak życie prywatne. Rodzina jest najistotniejsza. Nie lubię być poza domem, rozdzielać się z bliskimi. Coraz częściej pracujemy z Javierem wspólnie. Możemy wtedy być razem, a jednocześnie to aktorska przygoda. Dzięki temu po tylu wspólnych latach potrafimy w sobie nawzajem dostrzec nowe cechy. Robię też wszystko, aby nie rozstawać się na dłużej z córką i synem. Cztery dni to dla mnie limit. Leo ma dziesięć lat, Luna – osiem i bardzo mnie potrzebują.
(Fot. Nico Bustos/materiały prasowe Gutek Film)
Myśli pani czasem, jak bardzo inny życiowy start – w porównaniu do pani – mają pani dzieci?
Dojrzewanie zawsze jest trudne, niezależnie od statusu materialnego czy kontaktów rodziców. Dostałam bardzo dużo od losu. Jednak pamiętam, że w życiu nic nie jest dane raz na zawsze. Próbuję przekazać to dzieciom. W naszych relacjach staram się odtworzyć i pielęgnować to, co zapamiętałam ze swojego domu – miłość, zrozumienie. Pandemia też przypomniała nam o imponderabiliach.
Dotknęła panią?
A kogoś nie dotknęła? Naszym wielkim atutem stał się ogród przed domem. Ostatnie półtora roku udowodniło, jak wielką wartość może nieść nawet niewielki balkon. To był czas strachu: o mamę, ale i o wszystkich innych w rodzinie. Panował kompletny medialny rozgardiasz. Sprzeczne komunikaty, dziwne teorie, w telewizji programy o dezynfekcji, choćby zakupów. Tak naprawdę nikt nie wiedział, co się dzieje. Zaszczepiłam się, kiedy tylko przyszła moja kolej. Dziwię się ludziom, którzy tego nie robią.
Kiedyś powiedziała pani, że w dzieciństwie śniła o macierzyństwie i o aktorstwie. Jak się czuje ktoś, kto spełnił swoje marzenia?
Nigdy nie myślałam o wielkim sukcesie czy karierze. Nie wyobrażałam sobie siebie na przykład pijącej szampana w Malibu. Chciałam jedynie być w stanie utrzymać się z zajęcia, które kocham. Zyskać stabilność, nie tracąc pasji. A dlaczego dziewczynka marzy o macierzyństwie? Po prostu tak miałam, od kiedy pamiętam. Kiedy w podstawówce bawiłam się lalkami, zawsze udawałam matki. Instynkt macierzyński we mnie krzyczał. Może dlatego Pedro Almodóvar obsadzał mnie w takich, a nie innych rolach. I udało się. Jestem szczęśliwa.
Inny cytat, z pani Instagrama: „Nic nie przebije rozmowy z dzieckiem”.
Oj tak, zwłaszcza dzisiaj, kiedy wszyscy szukamy życiowych wskazówek. Niemal każda taka rozmowa rozsadza mi umysł. Czasem traktujemy te konwersacje jak anegdotki, które opowiadamy na kolacji u znajomych. Tymczasem najmłodsi kryją w sobie wielką mądrość. Jak nikt inny potrafią być tu i teraz. Dlatego jeśli chcemy naprawdę uporządkować bałagan, który narobiliśmy na świecie, powinniśmy słuchać dzieci. I Pedra Almodóvara.
„Matki równoległe” w kinach od 18 lutego.
Penélope Cruz, ur. w 1974 roku w Alcobendas w Hiszpanii. Aktorka, gwiazda kina europejskiego i światowego. Szeroką rozpoznawalność zapewniła jej współpraca z Pedrem Almodóvarem, która zaczęła się od „Drżącego ciała” z 1997 roku i trwa do dziś. Jednocześnie Cruz rozwijała karierę międzynarodową. Za kreację w „Vicky Cristinie Barcelonie” Woody’ego Allena zdobyła Oscara. Jest żoną Javiera Bardema, mają dwójkę dziećmi, Lunę i Leo Encinasa.