W szarych czasach PRL-u Violetta Villas była jak kolorowy ptak. Przez dwie dekady stała się jedną z muzycznych ikon. Często krytykowana w Polsce za styl i ekstrawagancję, za granicą przyjmowana była entuzjastycznie zarówno przez publiczność, jak i recenzentów. Zachwycano się jej głosem. Śpiewała, grała w filmach i musicalach. Występowała w paryskiej Olympii i nowojorskim Carnegie Hall, przez kilka sezonów była gwiazdą rewii Casino de Paris w Las Vegas. Chociaż osiągnęła międzynarodowy sukces, zmarła w nędzy i poniżeniu.
Fragment książki „Villas”, Iza Michalewicz, Jerzy Danilewicz, wyd. WAB
Violetta nie umiała się przyjaźnić. Nie tylko dlatego, że nie ufała ludziom. Po prostu na dłuższą metę nie potrafiła się dla nikogo poświęcić. Zbudować głębszej relacji. Była apodyktyczna, bezkompromisowa, choć niepozbawiona osobistego uroku. I bardzo samotna.
W każdym geniuszu – a takim niewątpliwie wokalnym geniuszem była Villas – tkwi ziarno szaleństwa. Świadczą o tym jej egocentryzm, perfekcjonizm, przekonanie o własnej wyjątkowości, sztywność i niechęć do zmian. Skłonność do gromadzenia (w tym wypadku zwierząt), jednostronność w kontaktach z ludźmi i specyficzny, pozbawiony empatii do nich stosunek (od miłości po nadmierną podejrzliwość, graniczącą z paranoją). Do tego kompletny brak umiejętności przewidywania konsekwencji swoich działań, idący w parze z brakiem perspektywicznego myślenia. Wszystko to sugerowałoby zaburzenia osobowości. Stąd mogło brać się wielkie społeczne niedostosowanie artystki i łatwe popadanie w nałogi.
A może odwrotnie? Może to uzależnienie spowodowało bądź spotęgowało takie zniekształcenia?
Aby nie wyciągać zbyt daleko idących wniosków, poprosiliśmy specjalistów ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie o stworzenie profilu psychologicznego Violetty Villas. Praktyka tworzenia takich profilów opartych na behawioralizmie wielkich indywidualności nie jest niczym nowym. Nikt jednak nie podjął się zadania. Pozostaje nam więc jedynie snuć przypuszczenia.
Wśród osób, które na różnych etapach życia próbowały się z artystką zaprzyjaźnić, natykaliśmy się na mur milczenia. Nikt nie chciał o Violetcie rozmawiać. Może dlatego, że wychodzili z tej przyjaźni głęboko poranieni jej jednostronnością. Wszyscy podkreślali, że Villas nie umiała okazywać wdzięczności. Z tego powodu ludzie ją otaczający czuli się traktowani instrumentalnie. A przyjaźń polega przecież na wzajemności. Dialogu. Na braniu, ale i dawaniu.
Monika Filler: – Ona zawsze coś udawała. Nigdy nie powiedziała wprost: super, stary, że coś mi w życiu załatwiłeś. Że mam lepiej. Zawsze trzymała swojego rozmówcę w stanie niedosytu: coś dla mnie zrobiłeś, ale może to za mało?
Witold Filler był chyba jedynym człowiekiem w PRL-u, który – będąc dyrektorem teatru – miał odwagę zaakceptować Villas taką, jaką była. Z jej geniuszem, szaleństwem i odmiennością. W roku 1993 wydał książkę pt. Tygrysica z Magdalenki. Violetta wiedziała, że Filler o niej pisze. Udzielała mu wywiadów i informacji. Ale ostatecznie obraziła się na niego, choć książka jest tak pełna niedopowiedzeń, że czytając ją, ma się wrażenie, jakby dyrektor Syreny pewne fakty próbował niemal zaszyfrować. Lub po prostu nie był ich pewien. Waldemar Kocoń zapamiętał, że Villas najbardziej ubodło proste zdanie.
– Filler podał jej datę urodzenia. Nie mogła tego przeżyć.
Ostatnia żona Fillera, Monika, wspomina, że jednego dnia Violetta była szczęśliwa, coś jej mężowi opowiadała. A innego już twierdziła, że złoży doniesienie do prokuratury, bo pewnie Filler pisze nieprawdę.
– Niepoczytalność i szaleństwo, przemieszanie wdzięczności z arogancją, wściekłości z uprzejmością… Absolutnie nieczytelna psychologicznie osoba. Jest w niej jakieś prawdziwe nieszczęście, jakieś wielkie pogubienie. Szczęśliwy człowiek nie żyje tak jak ona. Skłócona z synem, nie miała przyjaciół, tylko gosposię i zwierzęta. Była samotnikiem.
Najdłużej chyba ten „pocałunek ognia” wytrzymali Małgorzata i Marian Nowotnikowie. Nawet do domu Violetta wpuszczała ich na umówiony sygnał.
– Trzy krótkie dzwonki, przerwa i kolejne trzy – wspomina Marian. – Czasami woziłem zaopatrzenie dla niej i piesków. Kaszę, kaszankę… Jak był deszcz, te biedne psy, zmoknięte, nie wszystkie miały budy, łaziły po błocie. A Violetta w przydeptanych buciorach, brudnym szlafroku, poplamionym zupą, którą w piwnicy gotowała zwierzętom… Miałem, pamiętam, ambiwalentne uczucia… W końcu kiedyś jej powiedziałem: „Powinnaś oddać te psy do schroniska”. Popatrzyła mi wtedy głęboko w oczy, chyba nawet użyła przekleństwa: „I ty jesteś katolik?! I mówisz, że kochasz zwierzęta?! Przecież u mnie one mają najlepiej!”. Straszna to była reprymenda, wolał się z nią nie kłócić. – Dobrze, masz rację.
Jeśli można mówić o sąsiedzkiej przyjaźni, to Violetta miała do Nowotników stosunek naprawdę przyjacielski i oparty na jako takim zaufaniu. Nie tylko spędzali sympatycznie czas na tarasie ich domu w Rybiu, przyjmowała tam dziennikarzy, ale czasem też umiała z siebie dać to, co miała najlepszego: talent.
Sylwester, 31 grudnia 1989 roku. Impreza w podwarszawskiej szkole, w Raszynie. Chodził do niej Piotr, syn Nowotników, wybitnie uzdolniony muzycznie. Oni sami śmiali się: – Wokalizy Violetty nazywał „villasowaniem”.
W Polsce tamtych lat niewiele jeszcze się zmieniło. Do sylwestrowej północy większość bohaterów będzie już zmęczona. A tu ni stąd, ni zowąd, ku zdumieniu wielu bawiących się, na salę wchodzi gwiazda. Niebieska, cekinowa długa suknia, granatowe boa, czarne długie rękawiczki, buty w tym samym kolorze, zakończone złotymi szpicami. Burza blond włosów. Nie wystraszyły jej niektóre podchmielone okrzyki i komentarze w stylu: lalllunia.
Violetta, mimo spóźniającej takty i pewnie też już wesołej orkiestry, zaśpiewa tak, jakby wychodziła na scenę Teatru Wielkiego. Perfekcyjnie.
Nie okaże się to niczym nowym. Violetta całe życie będzie jak mechaniczna lalka: – Zawsze patrzyłam ze zgrozą, zdumieniem i dozą zawiści na Violettę Villas, która na próbie w Radomiu czy na premierze w paryskiej Olympii śpiewa tak samo, i jeśli chodzi o stronę wokalną, i gest, i w ogóle wszystko, było dokładnie tak samo, jakbyś puścił film.
Violetta była we wszystkim dwoista. Jednocześnie czuła i nienawistna, życzliwa i wredna, po ludzku prawdziwie piękna i zarazem brzydka. Nowotnikowie uwielbiali Violettę i akceptowali ze wszystkimi cieniami jej charakteru. Prywatnie bywała ciepłym i bezbronnym człowiekiem. Małgorzata Nowotnik do dziś uważa, że Violetta tak naprawdę miała dobre serce.
– Na przykład dzięki temu, że zaśpiewała w sylwestra, udało nam się w szkole wyposażyć pracownię komputerową. Bo ludzie dowiedzieli się pocztą pantoflową o jej występie, a o tym wiedział tylko proboszcz i dyrektor szkoły. Zrezygnowali w ostatniej chwili z zabawy gdzie indziej i przyszli do szkoły. Dla niej.
– Potrafiła być miła, dowcipna i zadrwić z siebie – wtóruje Małgorzacie popularna dziennikarka telewizyjna Wanda Ziembicka.
Nowotnikowie towarzyszyli Violetcie z kamerą podczas wielu występów. Nagrywali ją też prywatnie. Dzięki temu mogliśmy podpatrzyć artystkę, jak żartuje, bawi się, podśpiewuje. W uroczy sposób poprawia loki, wydyma usta, chichocze do obiektywu. W zaufanym gronie miała duże poczucie humoru i dystans do siebie.
Teatr Syrena, 28 grudnia 1991 roku. Garderoba. Violetta wkłada suknię, w tle krząta się jej zaufana garderobiana Kazia Przybylska.
– A czemu nie w szafirowej? – pyta Małgosia.
Villas (do Kazi): – Którą pani prasuje? Bordową? Ta musi być emerdżensy, bo nie wiem, czy się zmieszczę. Mam słoninę na trzy palce. Jak do zielonej się wcisnę, to będzie cud. Strangers in the night, la la la lala. Ale na szczęście na tym świat się nie kończy.
Gwiazda, wbiwszy się ostatecznie w zieloną suknię z cekinami, do tego zielone pióra, pudruje dokładnie twarz i jest gotowa do wyjścia na scenę.
Zamiast komentarza wystarczą tylko dwa słowa: Violetta Villas!
O godzinie dwudziestej trzeciej pięć uświetni swoim recitalem wybory Miss Polonia. Po staremu rozmawia z pianistą Czesławem Majewskim:
– Panie Czesiuu… – słodziutko – czy pan mnie widzi?
– A pani mnie słyszy? Bo widzi pani, tak nam się orkiestra rozrosła, że umieścili nas w katakumbach.
Sala śmieje się jak za dawnych lat.
Villas zmieniała się w momencie, kiedy spotykała ludzi, których uważała za obcych. Lub wietrzyła w nich brak życzliwości do siebie. Poza nielicznymi wyjątkami (jak Zofia Borys czy później Wanda Ziembicka) nie ufała przede wszystkim mediom i ludziom z własnej branży.
Oko kamery Nowotników obserwowało kiedyś spotkanie Violetty z telewizją. W ich domu – w Rybiu. Marian śledził operatora, dziennikarkę i Villas. Film w filmie. Łatwo wtedy zauważyć, w jak niezwykle prosty sposób Violetta nakłada maskę. Zaczyna od pozy: siedzi sztywno wyprostowana, z lekko odchyloną głową. Jakby kalkowała sposób bycia swojej dawnej profesor śpiewu Eugenii Klopek-Falkowskiej. A pamiętajmy, że Falkowska była damą. Violetta mówi więc dość cicho i z pewnym uduchowieniem, dostojnie robiąc pauzy. Nie uśmiecha się pełnymi ustami, lecz na sposób „operowy”, ściągając usta w lekkie kółko.
Dziennikarka Świata kobiet (ówczesnego programu w TV) zadaje okrągłe pytania:
– A jaki jest pani sposób na życie?
Violetta (z emfazą): – Iść pod wiatr i pod prąd. To każdy z nas musi przejść, tę godzinę doświadczeń. I wtedy najlepiej zaufać Panu Bogu, być czystym. Żeby podobać się Bogu, nie ludziom. Bo ludzie potrafią wiele rzeczy w życiu zepsuć.
Kamera się zatrzymuje. Villas do operatora (z lekkim dąsem):
– Nie robi mnie pan za tłustą?
Dziennikarka: – Zaraz pani zobaczy… – Chwila milczenia. – Pani Violetto, ja nie chciałabym pani zdenerwować, bo się umawiałyśmy, że nie będziemy na ten temat rozmawiać, ale chciałabym zapytać, jakie miejsce w pani życiu zajmują mężczyźni.
Violetta (bez zastanowienia): – Ostatnie. Nigdy nie myślę o tym. To, że zdarzyło mi się ten jeden raz popełnić pomyłkę… Sama nie wiem…
– To powtórzymy, dobrze?
Violetta subtelnie poprawia włosy, usztywnia się, operator daje znać, że nagrywa.
– Pani Violetto, jakie miejsce w pani życiu zajmują mężczyźni?
– Ostatnie. Nigdy pierwsze. Nigdy tego nie szukam. Nie jest to bardzo ważne. Ten jeden raz zbłądziłam, trzeba o tym zapomnieć.
– A co pani ma na myśli?
Violetta (lekko poirytowana): – No to, że raz dałam się uwieść, wyszłam za mąż. Trzeba dłużej znać człowieka, zanim się powie tak.
– A jakie miejsce w pani życiu zajmuje rodzina?
– Najpierwsze. To znaczy najpierw jest Pan Bóg, a później rodzina. Jeśli chodzi o ziemię. Wszystkie sprawy duchowe są pierwsze. Wie pani, ćwiczę się w pokorze trzeciego stopnia: nie skarż się, nie żal i nie tłumacz. I wolałabym się nie tłumaczyć. Co kto sobie myśli, niech sobie myśli. Życie jest takie krótkie, a przed nami wieczność.
Na Wandzie Ziembickiej, która poznała Villas podczas prowadzenia Lata z radiem, gwiazda zrobiła wrażenie pozytywnie szalonej.
– Polubiłam ją i zawsze broniłam przed ludźmi, zazwyczaj innymi artystami, którzy z czasem mieli jej dość. Bywało, że nie chcieli nawet zajmować tej samej garderoby co Violetta, bo z jej strojów scenicznych unosił się potworny zwierzęcy fetor. Nie do zniesienia. Nie mogła pozbyć się z ubrań zapachu tego schroniska dla zwierząt.
Violetta uwielbiała prezenty, a Wanda lubiła je dawać. Zawsze miała dla niej jakąś niespodziankę. Podczas programu Przepytywanka, na którego nagranie Villas zgodziła się przyjść ze swoją rodziną (siostrą i bratem), spóźniwszy się cztery godziny, Wanda wręczyła jej swoją wielką pamiątkę po mężu – reżyserze Wojciechu Jerzym Hasie.
– Podarowałam jej wysadzany perłami krzyż, który mój mąż, wielki artysta, dał mi w prezencie, żeby mnie strzegł w złych chwilach. I ja jej go dałam z tymi samymi słowami. Bardzo się cieszyła.
Nic jednak nie uratuje Violetty przed nią samą. Po latach Wanda, tuż po słynnym zamknięciu Villas w szpitalu psychiatrycznym (w 2004 roku), umieści artystkę w oddalonym od ludzkich oczu pałacu swojej kuzynki na Dolnym Śląsku.
– Potem Elżbieta miała do mnie żal, że ją wpakowałam w tarapaty. Bo Violetta potwornie obgadała w gazetach ludzi, którzy chcieli jej pomóc. Dzisiaj cieszę się, że nie mam z nią już kontaktu.
Ale na razie mamy jeszcze początek lat dziewięćdziesiątych. Villas angażuje małżeństwo Nowotników w sprawę książki Fillera.
– Maryś, wiesz, co ten palant o mnie napisał? Dzisiaj w Klubie Księgarza na Starym Mieście będzie promocja. Idź, broń moich interesów.
I Nowotnik poszedł. Kiedy była możliwość zabrania głosu, powiedział:
– Z upoważnienia głównej bohaterki mam zastrzeżenia, bo najpierw pan obiecał, że ona będzie autoryzowała tę książkę. To jest nie w porządku, bo słowa trzeba dotrzymywać. I ona ma żal.
Filler milczał. Potem Violetta mówiła, że Marian jako jedyny jej bronił. Nie rozumiała, że kontrola nad wszystkim, co pisze autor, jest zamachem na wolność słowa. Nawet jej to nie przyszło do głowy. A brak kontroli nad tym, co się o niej mówi i pisze, doprowadzał Villas do furii.
Najdłużej w związku przyjacielsko-niewolniczym wytrzymała z Violettą Elżbieta Budzyńska. Będzie to wzajemna zależność nieporównywalna z żadną inną. Nim jeszcze Elżbieta całkowicie odseparuje Villas od rodziny, będzie przyjmowała na siebie kaprysy artystki jako jej fanka.
– Mieszkałam wtedy na Osiedlu Tysiąclecia w Częstochowie – zacznie swoją opowieść. – Miałam pięćdziesięciometrowe mieszkanie i od mojej sąsiadki dzwoniłam do pani Violetty. Jak czegokolwiek potrzebowała kuferka na kosmetyki czy lokówki, to jej załatwiałam i przywoziłam tam, gdzie akurat miała koncert. Zabrze, Białystok. Jechałam, gdzie prosiła.
Villas nie wpuści Elżbiety do domu od razu. Najpierw będzie sprawdzała jej zdolność do poświęcania się.
– Trwało to dość długo. Pani Violetta skarżyła się: a to syn jej nie zagrabi w ogrodzie, nie ma komu przynieść węgla. To ja przyjadę i zagrabię, mówię. Węgiel też przyniosę. Pomagałam jej, ale nie wchodziłam do domu. Cokolwiek robiłam, potem musiałam wracać do hotelu. Pani Violetta nie ufała ludziom na tyle, żeby od razu otwierać im drzwi na oścież. Śmiała się po jakimś koncercie, mówiąc: „Oj, Ela, jak ci drzwi otworzę, to wodą będę cię polewać, żebyś nie zemdlała!”. Tak było. Miała w domu już wtedy siedemnaście kotów, kilka psów. Wcześniej w ogrodzie nasadziłyśmy kwiatów… Mówiła, że weneckie róże ma na ścianach. Zastanawiałam się: jakie to mogą być róże? Przyszłam, stanęłam przed schodami i zobaczyłam, że trzeba wziąć pędzel i po prostu pomalować te ściany.
Nowotnikowie zauważyli Elżbietę najpierw w Syrenie – jak wchodzi na scenę z różą.
Marian (z pewną niechęcią): – Wydawała mi się wtedy jakąś taką nieciekawą kobietą…
Potem małżeństwo uczciwie zapamięta, że kiedy Villas pojedzie do USA, to Elżbieta wyremontuje jej mieszkanie. – Kładłam też kafelki w kuchni. Jej syn Krzysztof już się wtedy wyprowadził. Miał zakład pozłotnictwa. Pamiętam, że pani Violetta kupiła mu drogie maszyny, a potem zostawiła dużo pieniędzy, żeby wyremontował dom. Projekt był zrobiony, ale on nawet okna nie wstawił. Warsztat mu się nie opłacał. Po peweksach z tą młodą żoną chodzili, kupowali sobie, co potrzeba. I tak tracili te pieniądze. Krzysiek potem zabrał nawet dolary, którymi Cyganie obrzucili Violettę na ślubie. To były jednodolarówki. Pani Violetta włożyła je do słoiczka i zostawiła w swojej domowej kaplicy w Magdalence. A potem dzieci jej powiedziały, że te dolary zepsuły się w słoiku.
Krzysztof Gospodarek rzeczywiście prowadził warsztat rzemieślniczy RAM – stalorytniczy i pozłotniczy konserwacji zabytków przy ul. Opaczewskiej 36 w Warszawie. Ale Budzyńska nie zapisze się dobrze w pamięci zarówno Krzysztofa, przyjaciół Villas, jak i jej pozostałej rodziny. Z czasem niechęć wszystkich do fanki, a potem opiekunki artystki będzie rosła.
Marian Nowotnik (do żony): – Pamiętasz ten incydent? Przychodzi Violetta do nas: „Wiesz, Marian, ta kurew mnie okradła i uciekła”. Strasznie była na nią wściekła. Tyle że Elka była jak bumerang: zawsze wracała.
Małgorzata Nowotnik: – Krzyś nie mógł znieść, że ona rozpija Violettę.
Brzozowscy: – Mieszkaliśmy przez płot, to widzieliśmy czasem, co one tam wyprawiają. Chodziły po podwórku na bani. Jak były przy pieniądzach, to Elka kupowała brandy.
Miała też okazję z bliska obserwować trudne relacje Villas z synem.
– Nigdy jej nie akceptował jako matki, tylko zawsze: „Coś ty mi w życiu dała!” – powie po latach Budzyńska. – Pani Violetta była bardzo samotna. Jak syn jechał z nią na koncert, to brał za paliwo. A ona przecież dzieliła się z nim pieniędzmi.
Ten miecz wzajemnej niechęci będzie, niestety, obosieczny. Elżbieta Budzyńska nazwie Violettę swoją „pańciunią”. Z czasem zastąpi Krzysztofa, który nie będzie umiał dogadać się z matką, choć Villas miała wobec niego pewne plany. Zwierzała się mediom:
Krzysiek jest siedemnastoletnim chłopcem, przygotowuję wielki show, w którym będę śpiewać w duecie jak Frank Sinatra z córką. Będzie to wspaniała rewia.
Taki show w duecie z synem nigdy nie powstał, ale Małgorzata Nowotnik wspomina, że Krzysztof swego czasu próbował być dla Violetty kimś w rodzaju menedżera. Niestety – bez powodzenia.
Budzyńska przejmie pieczę nie tylko nad pokaźnym zwierzyńcem Villas, ale i nad resztkami jej majątku i kariery.
– Najpierw robiła zakupy – wspomina najbliższa sąsiadka Jolanta Brzozowska. – A potem już załatwiała za nią wszystkie sprawy. Nasze domniemanie jest takie, że przekazywała Violetcie, co chciała. Nawet nasza mama mówiła, że jak przyszła korespondencja, to Ela ją sortowała i nie wszystko oddawała VV.
Po latach przekonamy się, że Elżbieta Budzyńska rzeczywiście jest mistrzynią psychomanipulacji. Dzięki temu uzyska nad Violettą niepodzielną władzę, tak że żaden człowiek już się do artystki nie prześlizgnie.