1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Tomasz Kot - Zaufać instynktom

Z powodzeniem gra w filmach, serialach, a ostatnio nawet w telewizyjnej reklamie. Tomasza Kota spotkałem podczas promocji nowego filmu "Erratum", który święci obecnie triumfy na światowych i krajowych festiwalach. Rozmawialiśmy o pracy przy filmie, współpracy z reżyserem i planach na najbliższe miesiące.

- Ostatnio jest Pan mocno rozchwytywany – filmy, seriale, reklamy – a jednak zdecydował się Pan zagrać w „Erratum” –  skromnym, kameralnym obrazie, w dodatku niezbyt znanego i stawiającego pierwsze kroki reżysera.

- Marek (Lechki - reżyser, przyp. red.) nie jest do końca początkującym reżyserem. Zrobił wcześniej dla telewizji film „Moje miasto”, który zdobył sporo nagród na festiwalach. Ale, rzeczywiście, w sensie kinowego pełnego metrażu, „Erratum” jest jego pierwszym filmem.

- Co skłoniło Pana, by wziąć udział akurat w tym projekcie?

- W lutym 2009 roku skończyłem serial „Niania” i to tak definitywnie, bo skręciliśmy ostatni odcinek. Zastanawiałem się wtedy co dalej robić. W tym czasie właśnie zgłosił się Marek i zaproponował mi rolę. Od razu spodobał mi się jego pomysł, przyszło mi na myśl, że ten film to dość rzadki, specyficzny projekt.

Zazwyczaj debiutanci starają się zadowolić wszystkich i zrobić film, z którego będzie trochę pieniędzy, ludzie na to przyjdą. Będzie to trochę artystyczne, trochę komediowe, grunt by się wszystkim podobało. Często wychodzą z tego produkcje byle jakie. Tymczasem jeśli ktoś, tak jak Marek, wybiera taki temat na debiut, kto tak precyzyjnie nakreślił swój świat i konkretny klimat, który królował w polskim kinie w latach 70., to musi wiedzieć jak to zrobić, musi mieć wewnętrzną siłę do przeprowadzenia swej wizji. Filmowy temat jest pisany tak delikatną nutą, że w zasadzie w każdej chwili można przesadzić w jedną albo drugą stronę i schrzanić wszystko. Od samego początku ciekawiło mnie jak mu się to uda. Dlatego zdecydowałem się podjąć to wyzwanie.

- A jak się Panu pracowało z reżyserem?

- Bardzo fajnie. Marek ma podejście intuicyjne, nie śmiem mówić za niego, ale czułem, że reżyser jest pewien wyboru aktora, ufa jego instynktom. Oboje traktowaliśmy się z respektem. Oczywiście Marek mnie korygował co jakiś czas. Mówił co by chciał, żebym pokazał, czasem nawet ustalał mi intonację, ale ogólnie obyło się bez konfliktów i pstrej gadaniny.

- Zawsze mnie ciekawiło, jak to jest na planie filmowym, kiedy aktor z pewnym już niemałym dorobkiem filmowym, jak Pan, musi pracować z było nie było początkującym reżyserem.  Czy było jasno rozgraniczone kto jest mentorem?

-  To wszytko to jest kwestia ustalenia odpowiedniej hierarchii każdego z zawodów. W szkole aktorskiej, do której ja uczęszczałem zawsze panowała jedna główna zasada – reżyser jest świętością. Nie ma nikogo ważniejszego na planie. Przypuszczam, że w świecie celebrytów ten schemat jest trochę zaburzony, bo pojawia się jakaś postać, która twierdzi, że jest gwiazdą i jest najważniejsza, ale ja trzymam się tego, czego przez całe życie uczą mnie fajni ludzie: to do reżysera należy ostatnie słowo. Ja mogę trochę się nie zgadzać, spierać się, ale nie wyobrażam sobie, bym wchodził w jakąś większą polemikę. Czasem dość natarczywie próbuję przeforsować swoje propozycje, ale decyzja zawsze należy do reżysera.

- Pana filmowy bohater, Michał, to bardzo niejednoznaczna postać…

- Najlepiej opisał go pewien człowiek po projekcji na festiwalu w Gdyni – „To jest facet, którego na pewno bym nie polubił. Jest taki nijaki”. Też bym go tak opisał. Zwykły człowiek, którego mijamy każdego dnia na ulicy.

- Wydawać by się mogło, że ma wszystko – pracę, żonę, dziecko. Ale okazuje się, że zostawił za sobą niedomknięte rozdziały swego życia. I w końcu przydarza mu się wypadek, dość przykry splot zdarzeń sprawia, że ma okazję się zatrzymać i rozliczyć z przeszłością

- Ja to określiłem w pracy nad rolą jako „pobudkę”. Facet śpi całe życie, nagle się budzi i zaczyna oglądać świat na nowo. Strasznie podobało mi się też to w tym filmie i w tej postaci – spróbować być kimś takim – facetem, który ma jakieś życie, za bardzo się z tym nie wypuszcza, ale ciąży też nad nim pewna tajemnica.

- Czy miał Pan jakiś punkt odniesienia do granej postaci? Ile Tomasza Kota jest w filmowym Michale?

W każdej postaci, którą odgrywam jest troszeczkę mnie, bo w końcu użyczam jej swojego ciała, więc na pewno podobieństwa, głównie fizyczne, są. Niemniej ja potrafię szczelnie, bardzo wyraziście odgraniczyć życie od tego co robię, więc za wiele mnie nie ma w tej postaci, poza moją fizjonomią, jak już wcześniej wspomniałem.

-Czy jest Pan zadowolony z ostatecznego kształtu całego filmu?

-Jak najbardziej. To jest zawsze fajne uczucie po skończonej pracy, zobaczyć siebie w czymś nowym, świeżym. Warto było w czymś takim uczestniczyć i potem zobaczyć efekt finalny. Uczucie satysfakcji z obejrzanego obrazu, w którym się wzięło udział nie zawsze występuje.

 
- Zejdźmy może na trochę odmienny temat. Serial „Stacja”

- To nie jest do końca serial. To nasz wspólny projekt z Wojtkiem Mecwaldowskim. Taka przygoda na trzy weekendy.

- Jak się rozwija to „dziecko”?

- Powstały cztery odcinki. Polegało to na tym, że całość jest improwizowana. Jurek Bogayewicz oznajmił nam, że mamy do dyspozycji studio, kamery, budżetu nie ma na to właściwie żadnego, więc spotkaliśmy się w trzy czy też cztery niedziele i trochę się powygłupialiśmy. Nie jest to jednak żaden projekt flagowy, typu „Niania” , czyli coś w czym brałem udział wcześniej.

- I ten projekt nie będzie już kontynuowany?

-Nie. To była jednorazowa przygoda.

- Jakie ma Pan plany na najbliższe miesiące?

- Wyjeżdżam w przyszłym roku do Kalisza. Przygotowujemy właśnie sztukę „Mój Nestroy” w reżyserii Rudolfa Zioło, to będzie prapremiera polska. Planowana na maj. Mam nadzieję, że projekt wypali, tekst jest bardzo ciekawy, a ja strasznie jestem na niego napalony.

- A w czym będzie można zobaczyć Tomasza Kota w kinie?

- „Jak się pozbyć cellulitu” Andrzeja Saramonowicza (premiera 4 lutego 2011 [przyp.red.]). Potem komedia Łukasza Palkowskiego „Wojna żeńsko-męska” (film miał premierę 25 lutego 2011 [przyp. red.]). ,następnie „Wyjazd integracyjny” Piotra Angermana oraz „Yuma” Piotra Mularuka.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze