Oceniani jesteśmy już po urodzeniu przez lekarza, a potem przez rodziców… W szkole i w pracy ocen się obawiamy, a w związkach sobie z nimi nie radzimy. Sami sobie także nie odpuszczamy! Co nam to daje? Czy można wydawać opinie, nie dręcząc – zastanawia się psychoterapeuta Wojciech Eichelberger.
Psycholodzy piszą, że każdego nieznanego nam człowieka automatycznie oceniamy. Dlaczego?
Gdy mieszkaliśmy w jaskiniach albo włóczyliśmy się po świecie w czasach prehistorycznych, od trafności błyskawicznych ocen zależało nasze bezpieczeństwo, a nawet przeżycie. Ale dziś rzadko takie szybkie oceny bywają przydatne. Na ogół więcej z nimi kłopotu niż pożytku, bo działają jak kalki i samosprawdzające się przepowiednie.
Ciekawe, pod jakim kątem tak odruchowo oceniamy dopiero co poznanych ludzi?
Zawsze zaczynamy od: „Czy mogę mu zaufać?” albo „Jakie moje potrzeby dałoby się dzięki niemu zaspokoić?”. Bo takie odruchowe, często nieuświadomione opinie zależą od tego, jakie nasze potrzeby są niezaspokojone lub które są dla nas dominujące.
Oceny stawiane nieznanemu wynikają z naszych potrzeb?
Właśnie. Dlatego można na te oceny spojrzeć z perspektywy piramidy potrzeb Maslowa. A więc jeśli np. mamy niezaspokojoną potrzebę bezpieczeństwa, która znajduje się w podstawie tej piramidy, to będziemy mieli skłonność do tego, aby odruchowo oceniać spotykanych ludzi pod tym kątem – czy bezpieczeństwu nie zagrażają. Jeśli natomiast niezaspokojoną mamy potrzebę przynależności, oceny będą dotyczyć tego, czy dany człowiek należy do grupy społecznej lub towarzyskiej, do której my aspirujemy. Z kolei jeśli brak nam uznania, poczucia wartości czy zabiegamy o wyższy status społeczny, na każdego będziemy patrzeć przez pryzmat przydatności dla poprawienia naszej samooceny. Wyżej ocenimy ludzi majętnych, z sukcesami, znanych.
Przyglądając się temu, jak oceniamy, możemy się dowiedzieć, czego nam brakuje?
No właśnie. Przy okazji warto pamiętać o tym, że na ogół negatywnie oceniamy i reagujemy na ludzi, którzy mają te same niezaspokojone i nieuświadomione potrzeby co my. Stąd to dość powszechne przekonanie, że nie ma nic gorszego, niż spotkać kogoś podobnego do siebie. A to dlatego, że wtedy dokonujemy na tę osobę projekcji tego, co sami w sobie mamy nieuświadomionego, i w niej nie tylko dostrzegamy swoje wady i ograniczenia, lecz także wytykamy jej błędy i ją zwalczamy. Lepiej więc zamiast kogoś krytykować, uznać go za swoje zwierciadło i zająć się sobą. Ale łatwiej dostrzec źdźbło w oku bliźniego niż belkę we własnym…
Czy takie codzienne, nawykowe ocenianie jest potrzebne nam po to, żebyśmy poczuli się lepsi?
Do tego także może nam służyć opisany powyżej mechanizm projekcji. Masz więc rację, że negatywne ocenianie innych poprawia nam samopoczucie i często wyłącznie do tego służy. Dlatego trzeba z tym bardzo uważać, szczególnie gdy wychowujemy dzieci.
Zdarzają się rodzice surowo oceniający swoje dzieci!
Tymczasem takie rodzicielskie oceny zazwyczaj mają charakter emocjonalny. Na ogół wyrażają uczucia, jakie rodzice odczuwają wobec dzieci, a te bywają złożone. Wiele w nich lęku, wiele projekcji, czyli właśnie przeniesienia na latorośle swoich nieuświadomionych wad. A więc nie są to nawet oceny, ale rodzicielskie subiektywne sądy, w żadnym stopniu niemiarodajne.
Nikt jednak tak jak rodzice nie jest pewny, że ma rację, kiedy ocenia dziecko!
Rodzice zwykle grzeszą pychą, uważając, że to oni właśnie potrafią zobaczyć i ocenić je bezstronnie. Ba, często chełpią się przed dzieckiem tym, że są wobec niego tacy szczerzy i uczciwi w komunikowaniu ocen. „Nikt inny ci tego nie powie, tylko matka/ojciec, że ładna nie jesteś”. Tymczasem to rodzice mają najmniejsze szanse na formułowanie obiektywnych ocen. Nieszczęście polega jednak na tym, że dzieci wszystkie te rodzicielskie pseudooceny, te emocjonalne, nieodpowiedzialne sądy kodują jako swoje prawdziwe cechy charakteru. No i przez całe życie uważają, że są nic niewarte. Rodzicielskie oceny działają jak klątwy. Zdjąć je bez pomocy psychoterapeuty jest naprawdę trudno.
Są jednak rodzice ślepo zakochani w dzieciach, oceniający je zawsze i we wszystkim na 6 plus. Czy tak pomagają im zbudować poczucie wartości?
Ponieważ te oceny także mają charakter emocjonalny, są tak samo nieużyteczne. Matka czy ojciec zachwycający się każdym rysunkiem czy piosenką nie dają potomkowi rzetelnej i życzliwej informacji o tym, jak to jest z tym talentem do malowania, śpiewania. W psychologii uważamy, że tylko te oceny, które są „realistycznym odzwierciedleniem rzeczywistości”, mają pozytywny wpływ i na dzieci, i na dorosłych. A więc korzystne jest mówienie dziecku tylko o tym, w czym jest dobre, gdy jest w tym dobre. Gdy śpiewać nie umie, nie oszukujmy go.
No ale jak dziecku powiedzieć, że fałszuje, i go nie skrzywdzić?
Mówmy empatycznie, nigdy nie arbitralnie, i zawsze opierajmy swoje osądy na doświadczeniu. Jeśli na przykład dziecko nie jest muzykalne, co wszyscy słyszą, a chce iść do szkoły muzycznej, to pokażmy mu, że to wyprowadzi je w pole. Zagrajmy nutę i poprośmy, by powtórzyło. Jeśli się nie uda, może samo zrozumie, że lepiej wybrać sport albo rysunek.
Nauczyciele czy koledzy potrafią powiedzieć: „Jesteś głupia jak but z lewej nogi!”.
To, co przytaczasz, to na pewno nie ocena. Raczej wyraz silnych negatywnych emocji tego, kto je wypowiada. Zapewne chęć upokorzenia drugiej osoby. Tego typu pseudooceny nie niosą żadnej informacji oprócz tej, że ich nadawca nie lubi tego, o kim tak mówi. Albo że się go boi. Może także nie potrafić wyrazić w zdrowy sposób swoich dobrych uczuć wobec tak „ocenianego” czy okazać mu zainteresowania.
Jak przed takimi osądami obronić dziecko czy siebie?
Jeśli dziecko w domu dostaje miłość i akceptację, na pewno przyjdzie i powie, co się dzieje w szkole. Warto mu wówczas wyjaśnić, że to, co słyszało, nie dotyczy jego, ale jest wyrazem uczuć tej pani czy tego pana. No i że takiego niegrzecznego zachowania nie warto naśladować. Trzeba także wzmacniać samoocenę dziecka, wspierając je w tym, do czego ma szczególne predyspozycje. Dziecko, które czuje się mocne w czymś, co lubi, poradzi sobie lepiej i z tym, w czym kuleje. A bycie doskonałym we wszystkim nie powinno być celem. Jeśli dziecko będzie mogło rozwijać swój potencjał, jeśli w domu będzie słuchane i wspierane – da radę z wrednymi nauczycielami czy kolegami.
Usłyszałam od pewnego wymagającego pracodawcy i rodzica: „Oceny są po to, żeby nie spocząć na laurach”. Trzeba patrzeć na siebie oczami innych, bo inaczej nie widzimy naszych błędów i niedociągnięć. I myślimy, że jest idealnie. A nie jest…
Zgadzam się z tą opinią, ale chodzi w niej o feedback, czyli informację zwrotną, która w istocie nie jest oceną. Jeśli jednak uprzemy się, żeby feedback tak nazwać, to trzeba dodać słowo „opisowa” do „ocena”. Podkreślimy w ten sposób to, co różni ją od ocen ilościowych, czyli np. tych cyfrowych, które znamy ze szkoły: „Siadaj, jedynka!” albo „Brawo, szóstka!”. A różnic między feedbackiem a oceną ilościową istnieje wiele. Oceny liczbowe nie motywują do zdobywania wiedzy ani podejmowania wysiłku przekraczania własnych ograniczeń. Ocena opisowa daje taką motywację, bo mówi konkretnie, czego brak w kompetencjach lub w zachowaniu ocenianej osoby. Zawiera także komentarz dotyczący dobrych stron, talentów i kompetencji, co jest dowodem na to, że oceniający poświęcił czas i uwagę, by wniknąć w psychikę ocenianego, odkryć jego zainteresowania, czyli ukryty potencjał. A wtedy oceniany czuje się ważny, chętniej pracuje nad sobą i uzupełnia wiedzę. To ważny początek procesu budowania relacji, która przekształca zestresowanego ocenianego w świadomego swoich możliwości i celów, zmotywowanego adepta. A bezdusznego oceniającego zmienia w autorytet, mentora i mistrza.
Cyfrowa ani procentowa ocena nie daje tyle dobra?
Nie, informuje tylko o tym, czy jesteś dość sprytna, zdolna albo pracowita, by zasłużyć na ocenę pozytywną. A to narzuca szkodliwe przekonanie, że rywalizacja w dostosowywaniu się do wyznaczanych przez system norm i standardów jest sposobem budowania własnych kompetencji i szans na sukces. Oceniani stopniami uczą się zdobywać dobre stopnie, a nie wiedzę.
To ważne w szkole czy w pracy. A w związku? Ocenianie przez partnera bywa bolesne, bo też możemy się czuć wobec niego tak samo bezradni jak wobec rodziców.
Jeśli o jakimś zachowaniu lub cesze charakteru drugiego człowieka myślimy negatywnie, to możemy mu o tym powiedzieć, jeśli on się na to zgodzi. Warto więc najpierw zapytać: „Czy zgadzasz się, żebym powiedział, co według mnie jest niedobrego w twoim zachowaniu, twoich poglądach?”. Jeśli będzie chciał, mówmy, jeśli nie, milczmy, bo i tak nie przyjmie naszych słów. Ta zasada ma działać w obie strony, a więc partner nie powinien nas oceniać i krytykować bez naszej zgody. To działania toksyczne, nie są dobre dla związku.
Ale bywa, że partner robi coś złego, krzywdzi, ale nie chce o tym słuchać.
Jeśli tak, możemy odwołać się do zasad: „Umówiliśmy się, że jesteśmy wobec siebie szczerzy” albo „Umówiliśmy się, że jesteśmy sobie wierni” itd. Możemy też powiedzieć o uczuciach, jakie to zachowanie czy opinia w nas budzą. A więc: „Denerwuje mnie i rani, że nie przestrzegasz zasad, co do których umówiliśmy się, że będą dla nas ważne”. Pamiętajmy, aby zawsze mówić o zachowaniu , a nie o całym człowieku.
A jak samemu przestać oceniać partnera, przyjaciół?
Pogodzić się z tym, że nie jesteśmy w stanie wygenerować żadnego obiektywnego zdania na temat rzeczywistości, nawet wypowiadając się w sprawie tego, czy jest ciepło, czy zimno. Jednemu w tym samym pokoju zimno, drugiemu ciepło. Dlatego zawsze, gdy chcemy jakąś opinię wygłosić, powstrzymajmy pokusę obiektywizmu i zacznijmy od podkreślenia subiektywności tego, co za chwilę powiemy – na przykład tak: „Moim zdaniem…” albo „Ja myślę”, „Ja czuję…” czy „Według mnie…”. Dlatego jedyny właściwy sposób komunikowania innym naszych ocen nazywa się komunikatem „ja”. Ale, niestety, błąd subiektywizmu najczęściej przejawia się w ocenianiu innych. Niewygodnie pamiętać, że gdy wygłaszamy osobistą opinię o kimś, to przede wszystkim mówimy o sobie, bo mówimy o tym, jak my tego człowieka odbieramy. Jak odbija się w lustrze, którym jesteśmy. A każdy z nas jest krzywym zwierciadłem za sprawą doświadczeń i emocji. Jeśli tego typu emocjonalne oceny pojawiają się w naszej głowie spontanicznie wobec osób, których nie znamy, to mogą być wynikiem formatowania rodzinnego, które uogólniliśmy. A jak to bywa z uogólnieniami, rzadko są one trafne.
Wojciech Eichelberger, psycholog, psychoterapeuta i trener, autor wielu książek, współtwórca i dyrektor warszawskiego Instytutu Psychoimmunologii; www.ipsi.pl