W każdym rodzicu istnieje pragnienie rodem z krainy fikcji – by móc ustrzec dziecko od wszelkiej szkody. Dodatkowo warto wiedzieć, że szczytne zamierzenie zapewnienia potomkowi szczęścia i dobrobytu mogą być dalekie od ideału z jego punktu widzenia. Jak zaakceptować ograniczenie rodzicielskich mocy?
Fragment książki „To co musimy utracić, czyli miłość, złudzenia, zależności niemożliwe do spełnienia oczekiwania, których każdy z nas musi się wyrzec, by móc wzrastać”, Judith Viorst, Wydawnictwo Zwierciadło
Mimo iż tak bardzo chcemy uchronić je od niebezpieczeństw i udręk życia, są granice tego, co możemy i powinniśmy zrobić. Będziemy musieli zrezygnować z bardzo wielu rzeczy, które mieliśmy nadzieję dla nich uczynić. Oczywiste jest też, że będziemy musieli pozwolić im odejść i opuścić nas.
Podobnie bowiem jak dzieci muszą oddzielić się stopniowo od rodziców, tak i my musimy oddzielić się od nich. Z tego powodu dręczyć nas będzie – jak dzieje się to w przypadku większości matek (i ojców) – lęk przed rozłąką.
Ponieważ rozłąka to koniec słodkiej symbiozy. To ograniczenie naszej władzy i kontroli. Przez nią stajemy się mniej potrzebni i mniej ważni. I to ona wystawia nasze dzieci na niebezpieczeństwo.
Pani Ramsay, bohaterka powieści „Do latarni morskiej”, matka ośmiorga dzieci „musiała przyznać (...), że to, co nazywała życiem, odczuwała jako coś strasznego, wrogiego i zawsze gotowego rzucić się na człowieka, gdy tylko dawał po temu sposobność. (...) A jednak umiała powiedzieć dzieciom tej kobiety: »Przetrzymacie to«. I oto powód, dla którego wiedząc, co jej dzieci czeka – miłość, ambicja, cierpienie w samotności wśród okropnych zaułków życia – często zadawała sobie pytanie: »Dlaczego dzieci muszą dorastać i tracić to wszystko, co było treścią ich dzieciństwa?« Otrząsnęła się jednak i wymachując mieczem w stronę życia, powiedziała: »Bzdura. Będą najzupełniej szczęśliwe«”.
(…)
Wiele matek jest przekonanych, że ich fizyczna obecność przy dziecku odgrodzi je od każdego niebezpieczeństwa. Przyznaję, że i ja tak kiedyś myślałam. Byłam absolutnie pewna (wiem, że to brzmi śmiesznie), że dopóki jestem przy nich, żaden z moich synów nie zadławi się na śmierć kawałkiem mięsa. A dlaczego? Bo wiedziałam, że będę stać im nad głową i przypominać, żeby brali mniejsze kęsy i dokładnie je przeżuwali. I ponieważ wiedziałam, że jak dojdzie już do najgorszego, to chwycę nóż i wykonam tracheotomię. Podobnie jak wiele matek postrzegałam siebie – i pod pewnym względem nadal to czynię – jako ich anioła stróża i tarczę chroniącą przed każdym niebezpieczeństwem. I chociaż musiałam pozwolić synom, by w coraz większym stopniu na własną rękę badali ten niebezpieczny świat, nadal dręczy mnie lęk, że beze mnie wystawieni będą na znacznie większe ryzyko.
Nie tylko matki są niespokojne z powodu zagrożeń wynikających z rozłąki. Również ojcowie łączą rozłąkę z niebezpieczeństwem. Jeden z nich wspomina, że kiedy jego syn nauczył się raczkować, on też zaczął chodzić na czworakach zaraz za nim, „by – jak wyjaśnia – na wypadek gdyby urwał się żyrandol, móc go złapać, zanim spadnie mu na głowę”.
(…) Niezależnie od tego, czy to bezpieczne, czy nie, musimy pozwolić naszym dzieciom odejść.
Boimy się rozłąki z dziećmi nie tylko dlatego, że stanowi ona zagrożenie dla ich życia i kończyn, ale i dla ich – jak nam się zdaje – kruchej psychiki. Kilkanaście matek przyznało mi się, że w każdej nowej sytuacji, na przykład kiedy zostawiają dziecko na obozie, spędzają absurdalnie dużo czasu, próbując wytłumaczyć opiekunowi czy opiekunce każdą potrzebę i każdy niuans osobowości swej pociechy. Chcą, żeby opiekunowie zrozumieli, że ich dziecko jest ciche, ale to nie znaczy, że nie ma w nim żadnej głębi, że denerwuje się, jeśli się je popędza przy jedzeniu, że może wydawać się oschłe, ale w istocie jest bardzo wrażliwe, i że nigdy nie należy prosić go, by zdjęło swoją czapkę do baseballa, nawet w czasie obiadu czy w kąpieli.
„Dopiero niedawno uświadomiłam sobie, że nie pozwalałam mu oddzielić się ode mnie – zwierzyła mi się pewna matka. – Gdziekolwiek pojechał, zawsze byłam tam pierwsza, robiąc wszystko, co w mojej mocy, by najlepiej przygotować mu jego nowe miejsce”.
Czasem możemy nie być świadomi tego, że trudno nam się rozłączyć z naszymi dziećmi i że trzymamy się ich zbyt kurczowo. Ten brak świadomości z naszej strony może sprawić, że nasze kłopoty z rozłąką mogą stać się problemem także dla nich. Weźmy matkę, która zostawia swojego czteroletniego synka w przedszkolu, gdzie już po chwili pochłania go całkowicie wkładanie kolorowych kołków w dziurkowaną tablicę. „Pa, pa, idę już” – mówi mama. Chłopczyk unosi głowę i z uśmiechem odpowiada: „Pa, pa”. „Ale niedługo wrócę” – dodaje mama. Chłopczyk, tym razem nie podnosząc wzroku, odpowiada: „Pa”. „Będę z powrotem już o dwunastej – zapewnia mama synka i kiedy to nie wywołuje żadnej reakcji, dodaje: – Nie martw się”. W tym momencie, przekonane, że odejście matki to coś, czym trzeba się martwić, dziecko wybucha płaczem.
Bolesne chwile rozłąki z naszego dzieciństwa mogą wpłynąć na nasze podejście do rozłąki z naszymi dziećmi. Przez nie właśnie ożywiamy na powrót przeszłość i staramy się ją naprawić. Selena, dla której porzucenie w dzieciństwie było traumatycznym do- świadczeniem, była pewna, że opuszczenie dziecka to dla niego piekło, i dlatego uważała, że jej synowie tego nie zniosą. Zawsze, kiedy wyjeżdżała z mężem na wakacje, czuła się zobowiązana do tego, by przygotować dla synów coś, co nazwała zeszytem podróży, by dodać im otuchy.
„Były w nim wklejone zdjęcia moje i męża – wyjaśnia Selena – i zdjęcia miejsca, do którego jedziemy. Były tam rysunki i informacje w rodzaju: »Kochamy was. Nie bójcie się. Wkrótce znowu będziemy razem«”. Był to, jak mi się zdaje, ten rodzaj pocieszenia, którego Selena kiedyś rozpaczliwie potrzebowała.
Jednakże któregoś dnia, kiedy opowiedziała młodszemu synowi, Billy’emu, znacznie bardziej odpornemu psychicznie niż ona, o zbliżającej się wycieczce, ten wyraził nadzieję, że jej i ojcu wyjazd na pewno się uda i dodał: „nie musisz robić dla nas tego idiotycznego zeszytu podróży”.
Nasza rozłąka to nie tylko kwestia dystansu fizycznego; obejmuje ona także oddzielenie się emocjonalne dzieci od nas. Możemy być za bardzo skłonni spieszyć im z pomocą i radą: „Zrób to tak” albo „Czekaj, zrobię to za ciebie”. Możemy mieć trudności z tym, by pozwolić im być tymi, kim chcą być, i – w granicach zdrowego rozsądku – robić to, co chcą robić. Może być nawet tak, że okazujemy im zbyt dużo zrozumienia.
Albowiem – wierzcie mi lub nie – jest ktoś taki, kogo nazwać można „za dobrą matką”, ktoś, kto z uporem daje za dużo, ktoś, kto blokuje rozwój, nie pozwalając dziecku doświadczyć żadnych frustracji. Co więcej, matki takie mogą czasem pospieszyć ku dziecku, by wczuć się w jego sytuację, tak niezwłocznie i do tego stopnia, że ich dzieci nie są w stanie powiedzieć, czy ich uczucia należą naprawdę do nich. Pewna młoda kobieta, której trudno było czuć się odseparowaną uczuciowo od matki, wyraziła jakąś opinię, po czym dodała: „Teraz, kiedy już to powiedziałam, nie jestem pewna, czy sama to wymyśliłam, czy wymyśliła to moja matka, czy tylko pomyślałam sobie, że moja matka chciałaby, żebym tak pomyślała”.
Jej matka tuliła ją do siebie, lecz nie potrafiła pozwolić jej odejść.
Psychoanalityk Heinz Kohut opisuje doświadczające trudności i emocjonalnie otępiałe dzieci pewnych rozsądnych, z punktu widzenia psychologii, rodziców, którzy „od bardzo wczesnych lat mówili dzieciom, często i w szczegółach, co same myślą, czego pragną i co czują”. Rodzice ci nie byli, w przeważającej mierze, osobami chłodnymi w kontaktach i nie było w nich tendencji do odrzucenia dziecka. Co więcej, ich twierdzenia, jakoby znali uczucia swych dzieci lepiej niż one same, w rzeczywistości, w przeważającej liczbie wypadków, okazywały się prawdziwe. Lecz przez dzieci ten wgląd gorliwych rodziców w ich psychikę uważany był za wścibstwo i zagrożenie dla ich „ja”. Dzieci odgradzały się emocjonalnie, by chronić samo jądro swej tożsamości przed niebezpieczeństwem – niebezpieczeństwem, co podkreślam – bycia zrozumianym.
Rodzice często mają trudności z tym, by uważać swoje dzieci za istoty odrębne, które w sensie psychologicznym, oddalają się od nich.
Opowiadano mi o matce, która odprowadzając do szkoły córkę, spotkała drugą matkę i zaczęła rozmowę: „Idziemy właśnie do szkoły i naprawdę się nam tam podoba, bo jest fajnie i mamy świetną panią”. Na to córka przerwała jej wyraźnie poirytowana, mówiąc: „Nie, mamusiu, to nie my idziemy do szkoły, to ja idę”.
Zgoda na to, by dzieci odeszły od nas, oznacza także zgodę na to, by żyły swoim życiem, a to z kolei oznacza rezygnację z oczekiwań, jakie żywimy w stosunku do nich. Albowiem na długo przed urodzeniem się dzieci, w sposób świadomy i podświadomy, marzymy o tym, jakie mają być. Niektórzy specjaliści twierdzą nawet, że wizerunek nowo narodzonego dziecka może mieć na nas tak mocny wpływ, że „matka czasem staje przed koniecznością porzucenia tego zrodzonego w wyobraźni dziecka, jakie pragnęła mieć, i opłakania straty swego wyidealizowanego niemowlęcia, bo inaczej nie potrafi zmobilizować sił do tego, by nawiązać kontakt z dzieckiem, które przyszło na świat”.
W chwili urodzenia dziecka, jak i później, drzemie w nas wiele wyobrażeń i oczekiwań. Uważając nasze dzieci za przedłużenie nas samych, spodziewamy się, że zapewnią nam dobry wizerunek w świecie, że będą atrakcyjne, utalentowane, grzeczne i zdrowe umysłowo. „Przestań obgryzać paznokcie!” – syczy Dale do swojej dziewięcioletniej pociechy. I dodaje, nie całkiem żartem: „Co ludzie o nas powiedzą”.
Uważając dzieci za udoskonaloną wersję nas samych, mamy nadzieję, że nie przejmą po nas żądnych z naszych mniej sympatycznych cech. „Kiedy byłam w jej wieku, byłam mazgajem, paplą i kluchą – wspomina Rhoda. – Nie zniosę tego, jak będzie taka sama”.
Uważając dzieci za naszą drugą szansę w życiu, spodziewamy się, że z wdzięcznością wykorzystają każdą z oferowanych im przez nas możliwości – teatr, muzykę, podróże, pieniądze na studia, jak i wynikające z naszej miłości zrozumienie dla nich, to wszystko, czym – jak mówi Scott – „chciałbym, do diaska, żeby obsypywano mnie, jak byłem w jego wieku”. I ponieważ uważamy, że jesteśmy lepszymi rodzicami niż nasi rodzice, mamy nadzieję, że wychowamy „lepsze” dzieci niż oni.
Na każdym kroku i praktycznie w każdej kwestii – czy chodzi o kształt uszu przy urodzeniu, czy o to, jak sprawnie radzą sobie ze swoją toaletą, jak daleko i jak szybko potrafią rzucać piłką w wieku lat jedenastu, jak im poszło na egzaminach po szkole średniej, na kogo głosowali w pierwszych wyborach, z kim chodzą do łóżka, gdy mają dwadzieścia siedem lat, jakie ubrania noszą i jakim samochodem jeżdżą w wieku lat trzydziestu – wszystko to stanowi źródło naszych oczekiwań.
Niektóre z nich zostaną zrealizowane. Nie obejdzie się jednak bez wielu rozczarowań. Kate nie lubi czytać książek. Bill nie dostał się do drużyny koszykówki. Emily lubi Ronalda Reagana. Steve lubi tylko chłopców. Dorastając z nami pod jednym dachem, nasze dzieci będą poznawały, pośrednio i bezpośrednio, nasz system wartości, nasz styl życia, nasze poglądy. Ale zgoda na ich odejście oznacza w ostateczności uszanowanie ich prawa do ukształtowania swego życia na własną modłę. Zgodę na odejście dzieci i rezygnację z marzeń ich dotyczących należy także zaliczyć w poczet tego, co musimy utracić.
Książka „To co musimy utracić, czyli miłość, złudzenia, zależności niemożliwe do spełnienia oczekiwania, których każdy z nas musi się wyrzec, by móc wzrastać” Judith Viorst mówi o stratach jako powszechnych, nieuniknionych, nieubłaganych elementach naszego życia. Straty są konieczne, gdyż tracąc coś, rezygnując z czegoś i zostawiając coś za sobą, wzrastamy.