Słońce, relaks, mnóstwo atrakcji i miły wspólny czas. Tak miał wyglądać wasz urlop. Tymczasem znów wracacie pokłóceni. Albo odwrotnie – zakochani w sobie na nowo. Przez tydzień, bo potem dopada was codzienność. Jak sprawić, by czar wakacji nie pryskał? Czemu przyjrzeć się po powrocie, gdy nie było dobrze? Psychoterapeutkę Zofię Milską-Wrzosińską pyta Joanna Olekszyk.
Czy na wspólnych wakacjach – wreszcie wyluzowani i wyspani – pokazujemy, kim naprawdę jesteśmy, czy raczej włączamy swój wakacyjny tryb? Pytam, bo dla wielu par wolny czas, urlop, a nawet wspólnie spędzony weekend okazują się prawdziwym testem relacji.
Wczoraj rozmawiałam z młodym małżeństwem. Ona mówiła: „Od dawna chciałam przyjść do psychoterapeuty, ale dopiero ten urlop to był taki koszmar, że kropla przelała czarę. Uwierzy pani, że on (tu wskazuje oskarżycielsko na siedzącego obok nieco spłoszonego mężczyznę) przez dwa tygodnie kazał nam wstawać o szóstej rano, żeby zdążyć obejrzeć podobno wyjątkowy zespół renesansowych kamieniczek i średniowieczny kościółek? A następnego dnia dla odmiany jakiś zamek, bo podobno ciekawie ufortyfikowany czy coś tam takiego. Wieczorem znowu pływanie i bieganie. My z córką ledwie żywe jesteśmy po tym odpoczynku”. On na to: „Proszę pani, bo dla niej (tu lekceważącym ruchem głowy wskazuje żonę) to tylko all inclusive, i nawet nad morze nie pójdzie, tylko się opala nad basenem. Dla mnie to jest koszmar. Gdy się poznaliśmy, to zupełnie inna dziewczyna była. No nie uwierzy pani, ale nawet ze spadochronem skakała”.
Do naszego ośrodka Laboratorium Psychoedukacji w czasie wakacji i tuż po nich zgłasza się na konsultację sporo par, więcej niż zazwyczaj. Na ogół mówią o rozczarowaniu zachowaniem partnera, zawiedzionych nadziejach, przypisywanej drugiej stronie złych intencjach, czasem bólu czy wściekłości, a w rezultacie zwątpieniu w sens związku. Dlaczego spiętrza się to akurat wokół wakacji? Wakacje to zmiana utartego, często wręcz rutynowego, sposobu bycia dwojga ludzi ze sobą. Pojawia się więcej wspólnego czasu, a przeżywanie perspektywy wolnego czasu może bardzo różnić od siebie ludzi. Jedno czuje sie lepiej, jeśli weekend jest zaplanowany, drugie na ogół temu ulega, bo jeżeli ktoś ma gotowy pomysł i szczegółowy plan aktywności, to może być to kuszące – zdejmuje z nas odpowiedzialność. Jednak po jakimś czasie druga osoba mówi: „Ale ja w weekend nie chcę nic robić, chcę odpocząć”. „No, ale przecież odpoczywamy: jedziemy na wycieczkę, zapraszamy znajomych, to jest odpoczynek, nie praca” – mówi drugie. „Dla mnie to nie jest odpoczynek” – pada stwierdzenie. „No to powiedz, jak byś chciała odpocząć? Ja się dostosuję” – deklaruje chętny do rzeczowej współpracy partner. „Nie wywieraj na mnie tej ciągłej presji” – odpowiada znękana partnerka. I ten dialog powtarza się bez końca.
Dlaczego?
Para często zakleszcza się w sporze i tworzy błędne koło, czyli im bardziej jedna strona naciska, tym bardziej druga oporuje, a wtedy ta pierwsza naciska jeszcze bardziej (żeby przełamać zupełnie nieuzasadniony – jej
zdaniem – opór) i oczywiście ta druga tym bardziej nie chce, i tak w kółko. Ona chce, by wspólne życie było zorganizowane według określonych reguł i potrzeb, on stawia opór i mówi: „Daj mi spokój, ja nie lubię takiego drylu. Nie możemy sobie razem posiedzieć bez planu?”. „No, ale jak to? Przecież na co dzień tylko praca i praca – wreszcie nadchodzi weekend i możemy zrobić tyle rzeczy, na które zawsze mieliśmy ochotę, pójść do muzeum, do kina, do twoich rodziców na szarlotkę…”. W konsekwencji jedna osoba osuwa się w coś w rodzaju biernego oporu, a druga – naporu. I kiedy przyjdą do gabinetu terapeuty, to ta pierwsza mówi: „Bo ja bym chciała, żeby on częściej przejawiał inicjatywę”. Na co ta druga osoba odpowiada „Ale tu nie ma miejsca na moją inicjatywę. Przecież ty masz inicjatywę z trzymiesięcznym wyprzedzeniem”, „No właśnie, bo ty nigdy nie pomyślisz, że ja bym chciała, żebyś choć raz powiedział, że na dziś masz dla nas bilety do teatru”. Na co on: „Ale przecież ty już zaplanowałaś ten wieczór. Nawet jak mi się zdarzy coś wymyślić, to tobie się nie podoba i wszystko zmieniasz”. Jedna strona ma pozornie większa siłę przebicia, a druga coraz bardziej oporuje, bo skoro jej potrzeby nie spotykają się ze zrozumieniem, pozostaje jej tylko to. Kiedy więc zbliża się wspólny weekend, czasem taka osoba zaczyna chorować albo nagle ma jakąś zaległą pracę do zrobienia.
Słyszałam, że to, co dziś coraz częściej decyduje o rozpadzie związków, to właśnie odmienne formy spędzania czasu wolnego. Na co dzień jest praca, pary się trochę mijają i wymieniają w przelocie krótkimi informacjami na temat obiadu czy dzieci, ale kiedy mają urlop, i nagle spędzają ze sobą dużo czasu nie do końca zaplanowanego, pojawiają się pęknięcia. A może po wolnym czasie zbyt wiele oczekujemy?
Wolny czas i wakacje wzbudzają w parze wiele nadziei, które zwykle nie zostają spełnione. Ludzie po roku pracy wyjeżdżają gdzieś razem i mają nadzieję, że „tam” się wydarzą różne dobre rzeczy. I są dwa warianty – jeden jest może nieco przyjemniejszy, ale w rezultacie też prowadzi do trudnych doświadczeń, za to drugi jest nieprzyjemny od razu. Ten nieprzyjemny od początku to taki, że żadne nadzieje w czasie urlopu się nie spełnią. Para wyjeżdża razem, powiedzmy, popływać łódką na Mazury i oboje liczą, że podczas urlopu odpoczną i zbliżą się do siebie. I tak już na wstępie on spotyka swoich kolegów z klubu żeglarskiego i oprócz tego, że w ciągu dnia razem pływają, to jeszcze wieczorem chciałby z tymi kolegami posiedzieć przy piwku. On miał nadzieję, że wreszcie w wakacje spędzi sobie kilka dni na luzie, nie w tym codziennym kieracie, a ona, że pobędą trochę tylko we dwoje. No, ale nie za bardzo mogą cieszyć się czasem we dwoje, bo wieczorem on biesiaduje, a rano ma kaca, na dodatek w ciągu dnia stale dobijają do nich koledzy, czyli z jej perspektywy nadzieje od razu nie są spełnione, z jego perspektywy też – bo ona się wiecznie czepia: „Znowu idziesz do nich i co? Nie wiadomo, o której wrócisz. Rano nie będę cię mogła dobudzić”. On dochodzi do wniosku, że następnym razem pojedzie sam, ona, że nigdzie już z nim się nie wybierze. Albo w ogóle innego sobie znajdzie.
Drugi wariant – ten z pozoru bardziej optymistyczny – jest taki, że nadzieje się spełniają i podczas wakacji jest rzeczywiście lepiej. Nie kłócą się, częściej się śmieją, jest im razem dobrze i spokojnie. Ale urlop trwa dwa tygodnie, a potem następuje powrót do miejskiego codziennego funkcjonowania. I okazuje się, że to „dobrze i spokojnie” było przelotne. Obie strony teoretycznie o tym wiedziały, że jadą w przyjemne okoliczności zewnętrzne, bez codziennego stresu, więc będzie lepiej…
…ale rozbudzają się też nadzieje, że może ten stan będzie możliwy do przeniesienia do codziennego życia?
Właśnie. Tylko na co dzień oni tak żyć nie potrafią. Bo żeby ich relacja dobrze działała, potrzebują dużo przestrzeni i sporo wolnego czasu. Wiele par ma dobrą relację seksualną tylko w czasie wakacji, gdy gdzieś wyjadą, a poza wakacjami – nic. Zdarza się, że kiedy taka para przychodzi do mnie do gabinetu i pytam o to, jak układa się ich życie intymne, to oni najpierw patrzą na siebie z takim pytaniem w oczach: „A kiedy to było ostatnio?”. Nagle jedno z nich mówi: „A pamiętasz, lipiec, nad morzem…”. „Mamy marzec…” – ja na to. „A nie, wie pani, na co dzień to nie ma czasu, nie ma atmosfery” – odpowiadają. Czasem wspólne wakacje służą temu, by się można było na nich podwieźć i dotrzymać do kolejnego wyjazdu. Ale po jakimś czasie przestaje to wystarczać. Kontrast jest za duży i obie strony zaczynają sobie zadawać pytania: „Dlaczego na co dzień jesteśmy tak daleko? Dlaczego on się tak zamyka?”, „Dlaczego ona tak mną komenderuje, domaga się ode mnie różnych aktywności, a nie chce ze mną tak po prostu pobyć?”.
Czy takie osoby – o odmiennych stylach codziennego funkcjonowania – mogą się ze sobą dogadać?
Jeśli mamy do czynienia z jedną osobą hiperaktywną i drugą raczej wycofaną, to jeszcze można nad tym pracować. Natomiast kiedy w związku spotykają się osoba nadaktywna, która nie może usiedzieć bez zaplanowanej aktywności na każdą minutę dnia, i bierno-agresywna, która nie robi prawie nic poza tym, co musi, nie ma żadnych własnych kontrpropozycji i negatywnie ocenia wszystko, co wokół – jest trudniej. Jeśli para powiedziała już sobie najgorsze rzeczy, jakie można, i popełniła największe możliwe nielojalności, to więzi są trudne do odtworzenia. Zresztą oni mogą już być w ambiwalencji – nie wiedzą, czy chcą pracować nad związkiem, bo każde z nich ma wyobrażenie, że gdzieś w świecie czeka na nich lepsza osoba. Bardziej do nich dopasowana.
Co w takim razie można doradzić parze, która na wakacjach znów się rozczarowała? Przejrzenie na oczy? Dostosowanie oczekiwań do realiów?
Jak pani wie, psychoterapeuci raczej nie doradzają, bo wychodzą z założenia, że kłopotem większości ludzi jest nie to, że nie wiedzą, ale raczej, że mimo wszelkich wysiłków i pełnego zestawu informacji nie potrafią tej mądrości wdrożyć w życie. Jeżeli ktoś się znowu rozczarował bliskością, na którą miał sporo nadziei, to warto go zachęcić, by przyjrzał się, jak to robi, że wciąż powtarza to samo i ciągle się tak samo rozczarowuje. Innymi słowy, dlaczego nie uczy się niczego ze swoich doświadczeń.
A czy para, która jest ze sobą blisko tylko na wakacjach, mogłaby przenieść ten stan na co dzień? Czego by to od niej wymagało?
Jeśli w życiu codziennym w ogóle nie ma bliskości, a na wakacjach nagle się do siebie zbliżają, to być może mamy do czynienia z parą romantycznych podróżników, którzy nie mogą unieść prozy życia, a do bycia blisko potrzebują odcięcia się od codzienności. Jedna z moich par wręcz zaplanowała sobie wspólne życie jako podroż – zorganizowali wokół tego całą swoją aktywność zawodową, włączyli malutkie dzieci. Znowu – może warto się zastanowić, jak rozporządziłam swoim codziennym życiem, że nie ma w nim przestrzeni na bliskość. I dlaczego, oczywiście. Czasem do tych refleksji może być przydatny psychoterapeuta.