1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „Najpierw zawierzam intuicji. Jak dotąd jeszcze mnie nie zawiodła”. Rozmowa z Ewą Puszczyńską, producentką filmową

„Najpierw zawierzam intuicji. Jak dotąd jeszcze mnie nie zawiodła”. Rozmowa z Ewą Puszczyńską, producentką filmową

Ewa Puszczyńska (Fot. Agnieszka Cytacka)
Ewa Puszczyńska (Fot. Agnieszka Cytacka)
W portfolio ma cztery Oscary, kieruje dużymi zespołami ludzi, zarządza ogromnymi budżetami. Jaką jest szefową? – opiekuńczość to dobry sposób na wypracowanie szacunku innych. Jeśli ktoś myśli, że zbuduje go, powtarzając „nie, i bez dyskusji!”, po prostu jest w błędzie – mówi producentka filmowa Ewa Puszczyńska.

Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 8/2025.

Zofia Fabjanowska: Dobrze pamiętam, kiedy po raz pierwszy pomyślałam, że bardzo chciałabym przeprowadzić z tobą wywiad. To było kilkanaście lat temu, tuż po premierze oscarowej „Idy”. Wcześniej w Polsce chyba mało kto myślał o producentach filmu jako o jego współtwórcach. Aż pojawiłaś się ty i coś się zmieniło. Tamten czas był dla ciebie przełomowy?

Ewa Puszczyńska: Wszystko zależy od tego, jak zdefiniujemy sobie przełom, natomiast na pewno współpraca z Pawłem Pawlikowskim była spełnieniem mojego marzenia. Wcześniej znałam jego filmy, m.in. „Lato miłości”, ale także dokumenty, w Polsce mało znane. Podziwiałam, jak wszechstronnym jest twórcą, w ogóle człowiekiem, erudytą z ogromną wiedzą.

Nie zapomnę, jak na Warszawskim Festiwalu Filmowym poszłam na spotkanie z Tanyą Seghatchian, brytyjską producentką „Lata miłości”, i jak podczas tego spotkania chłonęłam każde jej słowo, wyobrażając sobie cały proces powstawania filmu. I bardzo zazdroszcząc Tanyi [śmiech]. A potem stało się tak, że Paweł przyjechał do Polski – wtedy jeszcze z zupełnie innym scenariuszem niż „Ida” – a jego film miał wyprodukować Opus Film, gdzie wówczas pracowałam. Pojawiła się unikalna okazja i już jej nie puściłam. Zaangażowałam się w „Idę” od pierwszego momentu do samego końca.

W tym sensie tak, był to dla mnie przełom – niezwykła lekcja kina. I spotkanie z kimś, kto pracuje inaczej niż reżyserzy, z którymi miałam do czynienia wcześniej. Nie mówiąc już o Oscarze. Co nie oznacza, że nagle po „Idzie” rozdzwoniły się telefony i zaczęły się sypać intratne propozycje. Nie martwiłam się o najbliższą przyszłość, bo już wiedziałam, że będziemy robić z Pawłem kolejny film, „Zimną wojnę”, ale nawet tak duża, kręcona w tylu krajach produkcja i trzy oscarowe nominacje wcale nie oznaczały spektakularnej zmiany. To było fantastyczne doświadczenie, natomiast nie zmieniło mojego życia tak, jak to sobie niektórzy, nieznający mnie, mogą wyobrażać. Wiem, że są tacy, którzy wierzą, że z pierwszym Oscarem przychodzi pierwszy milion dolarów. Starczy chyba powiedzieć, że ja dalej mieszkam w tym samym miejscu, od 40 lat w tym samym bloku. Przepraszam, mamy jeszcze maleńki domek z ogródkiem na wsi. I to jest super, nic więcej nie jest mi do szczęścia potrzebne.

Czytaj także: Paweł Pawlikowski wraca z nowym filmem. Czy „1949” z Sandrą Hüller powtórzy sukces oscarowej „Idy”?

Istnieje stereotypowe wyobrażenie, że twoja praca polega wyłącznie na zbieraniu pieniędzy na film, a jednocześnie na kontrolowaniu i cięciu wydatków, żeby nie przekroczyć budżetu. Ty powtarzasz, że rolą producentki czy producenta jest przede wszystkim zarządzanie emocjami.

Absolutnie tak. Warto pamiętać, że producent odpowiada nie tylko za finanse i nie tylko za twórców, ale i za ekipę techniczną. A więc również za to, żeby ekipa nie pracowała 14, 15, 16 godzin na dobę. Reżyser, operator, ja jesteśmy zaangażowani w jakiś projekt plus minus cztery lata. I przez te cztery lata jest on dla nas najważniejszy, staje się naszym być albo nie być. Naprawdę trudno porównywać to do sytuacji na przykład oświetleniowców, którzy z naszego planu idą prosto na kolejny. Oni mają mieć nie tylko godziwe warunki, zależy mi też, żebyśmy mieli ze sobą dobre relacje i do siebie wracali przy następnej produkcji, bo wtedy jakość i dynamika współpracy jest zupełnie inna, niż kiedy dopiero buduje się wzajemne zaufanie, poznaje własne możliwości.

Siłą rzeczy podczas pracy nad filmem tworzą się więzi i również rolą producenta jest o nie dbać. Mamy więc do pogodzenia czas, pieniądze – których naprawdę nigdy nie jest tyle, żeby mieć komfort działania – twórcze wymagania i oczekiwania, i wykonujących swoją pracę ludzi. Producent nie wszystko wie o relacjach panujących w całej ekipie, ale sygnały, że dzieje się coś nie tak, że jest jakiś problem, raczej zawsze do niego dochodzą. I to nie są poszczególne przypadki, bo jeśli w jednym miejscu koegzystuje ze sobą tak duża grupa ludzi – oczywiście dzisiaj kręci się filmy także w pojedynkę za pomocą komórek, ale mówię tu o klasycznie rozumianym planie filmowym – nie sposób uniknąć napięć. Moim zadaniem jest rozbrajać te miny jak najwcześniej. Czyli rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać. To ogromna część mojej pracy. Jednocześnie nie ukrywam, że daję się czasem ponieść negatywnym emocjom. Reaguję wtedy nie tak, jakbym chciała, a potem się tego wstydzę.

Osoby, które miały okazję kręcić z tobą filmy, mówią, że czuły się przy tobie zaopiekowane. Zastanawiasz się czasem, jak godzić tę opiekuńczość ze stanowczością, gwarantującą szacunek ludzi z zespołu?

Nie sądzę, żeby tu była jakaś opozycja. Opiekuńczość, dbanie o cudze potrzeby to też jest dobry sposób na wypracowanie sobie szacunku u innych ludzi. Jeśli ktoś myśli, że zbuduje go, mówiąc: „Nie, i bez dyskusji!”, po prostu jest w błędzie.

Zdaje się, że to Maya Angelou [afroamerykańska poetka i aktywistka – przyp. red.] powiedziała kiedyś: People will forget what you said, people will forget what you did, but people will never forget how you made them feel [Ludzie zapomną, co mówiłaś i robiłaś, ale nigdy nie zapomną, jak się dzięki tobie lub przez ciebie czuli]. Staram się o tym pamiętać.

Bardzo lubię na przykład ten zwyczaj – wydaje mi się, że jest raczej normą, jeśli chodzi o producentów – że na koniec dnia dziękujemy sobie, każdy każdemu, za wspólnie spędzony dzień, za dobrą pracę. Co nie znaczy, że wszyscy, bez wyjątku, jesteśmy w stanie się dogadać. Bywają sytuacje nie do rozwiązania, relacje nie do naprawienia. I jeśli już naprawdę nie da się nic zrobić, muszę się pogodzić z tym, że się z kimś rozstajemy. Dla mnie to też była ważna nauka.

A czego dzięki pracy producentki dowiedziałaś się o sobie?

Chociażby tego, że jestem skłonna do ryzyka. Nie takiego jak w hazardzie, z podniesioną adrenaliną – uda się czy nie uda. Jeśli gram va banque, to właściwie się nie boję, bo jest we mnie głęboka wiara w to, że projekt jest świetny, wart tego, żeby zaryzykować.

Kiedy wspominasz siebie jako dziewczynkę, dostrzegasz, że już wtedy były w tobie cechy, które dzisiaj przydają ci się w życiu zawodowym?

Zdaje się, że byłam wtedy całkiem dobrą słuchaczką, dużo lepszą, obawiam się, niż dzisiaj. Teraz często się niecierpliwię, niby słucham, ale jestem w głowie już trzy etapy dalej, bardzo tego w sobie nie lubię.

Byłam raczej dzieckiem bez kompleksów. Słyszałam w domu, że jestem wyjątkowa i wspaniała – to mnie, myślę, zbudowało. Jako dziewczyna lubiłam się angażować, działać w grupie, stąd harcerstwo, jakieś samorządy. A patrząc z perspektywy czasu, domyślam się, że miałam – i nadal mam – zestaw cech i zachowań, które dzisiaj zdiagnozowano by jako ADHD. Robiłam to, co lubiłam i co mi przychodziło łatwo, traktując dziedziny, w których nie byłam dobra, jako zło konieczne. I to do tego stopnia, że potrafiłam je całkowicie lekceważyć. Nie było na mnie siły. Jestem z pokolenia, które musiało zdawać maturę z matematyki, a ja jej nie cierpiałam. Wolałam bać się przed każdą lekcją, niż otworzyć książkę w domu. Pamiętam, że moja mama zorganizowała mi jakieś korepetycje, ale poszłam na nie raz, nie byłam w stanie więcej, tak mi się to wydawało okropne. W szkole z lekcji przedmiotów ścisłych regularnie uciekałam, swoją drogą, na wagary chodziłam do kina [śmiech]. I na pewno bym tej matury z matematyki nie zdała, gdyby nie kolega z klasy równoległej, który mi ją napisał i przekazał. Wyszło fatalnie, bo ja dostałam czwórkę, a on trójkę. Tylko dlatego, że kto inny sprawdzał nasze prace, z innym nastawieniem. Moją – nauczyciel, który mnie uczył i doskonale zdawał sobie sprawę, że nie mogłam tego napisać sama, ale mnie doceniał na innych polach i najwyraźniej obdarzył kredytem zaufania.

Podobało mi się, co kiedyś powiedziałaś o potknięciach. Żeby stać za sobą, jeśli się zdarzą. Kroczyć z podniesioną głową. Mówiłaś to w kontekście festiwali, nagród i wyborów jury, które twórcy, jeśli są dla nich niekorzystne, biorą bardzo osobiście i na przykład nie pokazują się na czerwonym dywanie, uciekają przed końcem festiwalu.

Casus, o którym wspominasz, to casus „Głupców” Tomka Wasilewskiego, mogę mówić konkretnie, mamy to z Tomkiem uzgodnione. On bardzo przeżył, że świat tego filmu nie chciał. Choć na początku nic na to nie wskazywało, najpierw byliśmy o krok od zakwalifikowania się do Cannes. Co ja mówię – o paznokieć! „Głupcy” wybrani zostali przez selekcjonerów do konkursu głównego w Gdyni, ale potem okazało się, że ludzie nie wiedzą, jak o tym filmie rozmawiać, a dziennikarze nie wiedzą, jak o nim pisać. Wątek kazirodztwa, które wcale nie jest jego głównym tematem, był dla wielu nie do uniesienia.

Dla Tomka, reżysera po paśmie samych sukcesów, ale i dla mnie, to był rodzaj otrzeźwienia. Tomek bardzo przeżył tę porażkę, a ja sobie zadałam proste pytanie. Czy żałuję chociażby jednej minuty pracy nad tym filmem? I odpowiedź przyszła bardzo szybko: nie. Wykonaliśmy kawał naprawdę wspaniałej pracy, z pełnym zaangażowaniem. I to koniecznie chciałam przekazać zrozpaczonemu Tomkowi – jeśli z takiego powodu, jak niekorzystny werdykt, przestajesz wierzyć we własny projekt, jeśli się od niego odcinasz, to trochę tak, jakbyś zdradzał samego siebie.

Nagrody to w ogóle osobny rozdział, w pewnym momencie z całą siłą do mnie dotarło, jak subiektywne są takie wybory. Równie dobrze możemy wyjechać do domu ze Złotymi Lwami pod pachą, jak z pustymi rękami. Sama jestem jurorką, sama wiem, ile różnych czynników składa się na to, że ktoś zostaje wyróżniony, a kto inny nie.

Ewa Puszczyńska (Fot. Agnieszka Cytacka) Ewa Puszczyńska (Fot. Agnieszka Cytacka)

Trzeba przyznać, że mamy ciekawe czasy. Szacuje się, że dziś wśród osób zajmujących się w Polsce produkcją filmową, większość to kobiety. Kiedy ty startowałaś w zawodzie, sytuacja wyglądała zupełnie inaczej.

Pamiętam moment, w którym zorientowałam się, że w moim pokoleniu – dzisiejszych 70-latek – jestem w Polsce jedyną producentką. Powinnam wymienić jeszcze Irenę Strzałkowską, która także była podpisywana w kredytach [napisach końcowych filmów – przyp. red.] jako producentka, ale jej rola polegała na czymś trochę innym niż to, co dziś zwyczajowo uznaje się za obowiązki producenta.

Współtworzysz kobiece zespoły, pracujesz z innymi producentkami. Widzisz pokoleniowe różnice między wami?

Widzę, jak młode kobiety ustawiają sobie priorytety. Coraz więcej z nich potrafi powiedzieć: dobra, teraz pracuję intensywnie, ale od tego i tego momentu to mój czas, który spędzam z rodziną czy wyjeżdżam na wakacje.

Ja jednak jestem z innej szkoły, innego pokolenia. Dostaję czasem takie maile: „Podziwiam panią, co mogłabym zrobić, żeby z panią pracować?”. W pierwszym odruchu mam ochotę odpowiedzieć: jest tyle pięknych zawodów na świecie, po co ci akurat ten, który jest zawodem potwornie ciężkim, stresującym, powodującym, że się nie śpi po nocach, bo non stop rozwiązuje się jakiś problem w głowie? Cieszę się, że chociaż mam za sobą etap, kiedy regularnie budziłam się w nocy, bo mi się przyśniło jakieś dobre rozwiązanie, więc zapisywałam je od razu w notesiku, który na wszelki wypadek leżał obok łóżka, żeby mi nie uciekła żadna myśl. Ale samo to, że się tak często pracuje poza domem, wystawia relacje z rodziną na próbę, trzeba umieć o te relacje dbać, mieć na to swoje sposoby, wypracować je sobie. W sumie miałam szczęście, że weszłam do tego zawodu późno. I właściwie przypadkiem. O tym, że związałam się z filmem, zadecydowała w gruncie rzeczy moja biegła znajomość angielskiego. Miałam ustabilizowaną sytuację rodzinną, dwójkę odchowanych dzieci, samodzielnego, wspierającego męża.

Naprawdę nie wiem, jak potoczyłoby się to moje zawodowe życie, gdybym zaczynała jako kobieta 30-letnia czy jeszcze młodsza. Nie wydaje mi się, żebym była w stanie zachować jakąkolwiek równowagę. Bo ja generalnie jestem fatalnym przykładem, jeśli idzie o work-life balance. I kiedy widzę, jak dzisiaj dziewczyny potrafią niektóre rzeczy sobie poukładać, jestem pełna uznania. Mówię to z perspektywy pracoholiczki, która od momentu, kiedy zaczęła pracę w tym zawodzie, czyli od 30 lat, nie była ani razu na dłuższych wakacjach. Nawet nie miesięcznych, tylko chociaż dwutygodniowych. Takich, podczas których nic zawodowo bym nie robiła.

Nie planujesz nic w tej kwestii zmienić?

Plany są, ale zawsze w końcu okazuje się, że to nie jest dobry moment na wakacje. Pojawia się projekt i on jest fantastyczny, a ja biję się z myślami, że jak go teraz nie zrobię, to mi ucieknie. Dokładnie tak było z najnowszym filmem Pawła Pawlikowskiego. Nie mogę jeszcze zbyt wiele mówić na ten temat, powiem tylko, że mieliśmy go realizować w przyszłym roku, ale z różnych względów musi być kręcony jednak w tym. Tak więc znowu się nie udało. Czas, który miał być czasem dla mnie, urlopu, jest czasem produkcji.

Pretekstem do naszego spotkania był twój udział w czwartej już edycji organizowanego przez Watchout Studio konkursu Wyobraź Sobie. Od początku jego istnienia współtworzysz jego kapitułę. Wybieracie nie tylko Producenta Roku, ale i spośród nadesłanych zgłoszeń – w tym roku była ich rekordowa liczba, ponad 900 – najlepsze pomysły na scenariusz filmowy, prowadzicie też warsztaty ze scenarzystami. Masz dla nich uniwersalną radę? Na przykład taką, jakimi tematami najlepiej się dzisiaj zajmować, jakiego rodzaju historie mają największe szanse na realizację?

Absolutnie nie chcę nikomu dawać takich rad, bo też bardzo bym nie chciała, żeby polskie kino było wtórne. Żeby sięgało po jakieś historie tylko dlatego, że są one podobne do tych, które odniosły sukces za granicą. Dobrym przykładem jest tu wspaniały serial „Dojrzewanie”. Dlaczego nie powstał w Polsce tylko na Wyspach? A no dlatego, że nikt nie przyszedł do nas z tym tematem. Natomiast teraz, po sukcesie „Dojrzewanie”, zalewa nas fala bardzo podobnych pomysłów. Nie wydaje mi się, żeby to był dobry kierunek. Uważam, że algorytmy nas mocno ograniczają – kino to sztuka, a sztuki nie da się wymierzyć, zważyć.

Pytanie, czego chcą widzowie albo czego chcą producenci, o tyle nie ma dla mnie sensu, że ja sama, jako producentka, ale i widzka czy po prostu człowiek, wolę być przez filmowców zaskakiwana. Chcę się zachwycić, zdziwić, chciałabym, żeby temat stał się dla mnie ważny, nawet jeśli wcześniej nie był. Zresztą nie zawsze chodzi o temat. Niektórzy twierdzą, że wszystkie historie zostały już opowiedziane, ale czasem wystarczy tylko odrobinę zmienić kąt widzenia, żeby coś, co wydawałoby się powszechnie znane, opatrzone, zyskało nowy wymiar i głębię. Tak jak w naszej „Strefie interesów”: ktoś, kto filmu nie widział, mógłby powiedzieć, że to kolejna historia o Holokauście, o obozie. Tyle ich już powstało, po co nam kolejna?

Czytaj także: Produkcja o Holokauście, jakiej jeszcze nie było. Co wiemy o „Strefie interesów” Jonathana Glazera?

A wracając do twojego pytania o radę, to wszystkim ludziom, którzy są przekonani, że chcą pisać scenariusze, mogę radzić, żeby, po pierwsze, się nie zrażali – tu wracam do wątku jak bardzo subiektywne są wszelkie wybory w naszej branży – a po drugie, żeby jak najwięcej czasu spędzali z literaturą. Czytanie i szlifowanie warsztatu wiele zmienia. Nie chcę zabrzmieć jak wyrocznia, mówię po prostu z własnego doświadczenia – zupełnie inaczej podchodzi się do tekstu dobrze napisanego. No i wreszcie rada ostatnia, ale moim zdaniem nie mniej ważna: jeśli ktoś już się twoim pomysłem zainteresuje, warto zawierzyć producentowi i reżyserowi, a jednocześnie starać się uczestniczyć w całym tym procesie, jakim jest powstawanie filmu, do samego końca, oczywiście w miarę możliwości. Przy okazji wielu rzeczy się ucząc. Krótko powiedziawszy, nie odpuszczać.

Kiedy czytasz treatment [pomysł na film, bardzo wstępna, skrótowa wersja scenariusza – przyp. red.] czy scenariusz, od razu wiesz, czy chciałabyś nad nim pracować? Dajesz się ponieść emocjom?

Tak, zdecydowanie. Jeśli mówimy o projektach, które trafiają w moje ręce, moje decyzje zapadają tu [Ewa Puszczyńska wskazuje okolice przepony – przyp. red.], dopiero później włączam rozsądek, racjonalne myślenie. Najpierw zawierzam intuicji. Jak dotąd jeszcze mnie nie zawiodła.

Ewa Puszczyńska, producentka m.in. wyróżnionej nagrodą BAFTA i Oscarem „Idy” oraz trzykrotnie nominowanej doOscara „Zimnej wojny” w reż. Pawła Pawlikowskiego i nagrodzonej dwoma Oscarami „Strefy interesów” w reż. Jonathana Glazera.Także jej ostatnia produkcja „Prawdziwy ból” otrzymała Oscara. Ewa Puszczyńska znalazła się na liście Variety 500 – najbardziejwpływowych osób z całego świata, które przyczyniły się do rozwoju branży medialnej. Członkini Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej (AMPAS) i Europejskiej Akademii Filmowej (EFA). Skończyła anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE