Często myślicie o tym, jak wyglądacie? Ile razy w ciągu godziny? A ile czasu codziennie spędzacie na czynnościach pielęgnacyjnych? Jakie ciała widzicie w przestrzeni publicznej? O czym rozmawiają kobiety w mediach i wokół was?
Mogłoby się wydawać, że kulturowa obsesja na temat kobiecego wyglądu jest ściśle związana z naszymi czasami. Wiemy, że kobiety w systemie patriarchalnym mają z uśmiechem odgrywać swoje role względem mężczyzn i przy tym cieszyć ich oko. Media codziennie wtłaczają nam do głowy nowe kompleksy tylko po to, by ktoś mógł na tym zarobić. Ale czy ta nakręcana obsesja piękna to rzeczywiście wymysł współczesności? Jill Burke w niedawno wydanej po polsku książce „Jak być renesansową kobietą” udowadnia, że fiksujemy się na wyglądzie od co najmniej 600 lat! Pocieszające?
Renesansowe damy mistrzowsko opanowały wytwarzanie wszelkiego rodzaju kosmetyków, także tych wymagających specjalistycznych, wręcz chemicznych (wówczas: alchemicznych) umiejętności. Tworzyły też siatki dystrybucji i reklamy tych produktów... W dodatku już wtedy powstawały teksty komentujące całe to zjawisko, badające, czy owa dbałość o urodę jest cnotą, czy przywarą, czy pomaga kobiecej emancypacji, a może jej przeszkadza.
Myśląc o feminizmie i jego początkach, pamiętamy zwykle o sufrażystkach, działaczkach XIX i XX wieku, walczących o prawa wyborcze i równość. Warto jednak wiedzieć, że pierwsze humanistki piszące o nierównościach płciowych żyły już w średniowieczu (a nawet wcześniej!), a w renesansie siatka teoretyczek była już całkiem rozbudowana. Przerażające, że większość z XV-wiecznych argumentów jest nadal aktualna.
Sama zgadzam się ze zdaniem wielu współczesnych myślicielek wskazujących, że wyśrubowane normy związane z wyglądem i straszenie nadmiernym owłosieniem czy zmarszczkami mają odwrócić naszą uwagę od realnych rozwiązań, jakie mogłybyśmy podejmować każdego dnia, by walczyć o równość swoją i innych kobiet. Doba nie jest z gumy, a to, w co inwestujemy swój czas i zasoby, ma ogromne znaczenie. Trudno jednak też nie zgodzić się z Jill Burke, że zacięta krytyka staranności ubierania się czy czesania może mieć podłoże mizoginiczne. Zainteresowanie modą czy makijażem nie jest przecież – wbrew temu, jak się przyjęło – chęcią mamienia i uwodzenia mężczyzn, ale przejawem kreatywności i ekspresji osobistej, choć chyba jeszcze częściej chęcią przynależności, ale o tym za moment.
Co szczególnie ciekawe, nowożytne feministki, o których pisze Burke – między innymi Moderata Fonte w 1600 roku – podkreślały, że kobieca dbałość o urodę wcale nie wyraża zepsucia ani nie zagraża cnocie, jak utrzymywali ówcześni komentujący, „bowiem żaden strój nie zagrażałby naszej cnocie, gdyby mężczyźni przestali nas napastować”. Przecież ten cytat spokojnie mógłby być częścią nowej kampanii Centrum Praw Kobiet, które właśnie wystartowało z projektem „Ona temu winna” (#WspieramNieObwiniam), mającym przypomnieć (a może niektórym uświadomić), że jedynym winnym gwałtu jest gwałciciel, a nie ubranie ofiary. Mamy prawo być zmęczone tłumaczeniem tych oczywistości! Spójrzcie – robimy to dłużej niż połowę milenium.
W renesansowych Włoszech (tak jak zresztą dzisiaj w wielu miejscach na świecie) wygląd kobiet podlegał licznym regulacjom prawnym. Miało to oczywiście związek z męską paranoją i potrzebą kontroli żeńskiej seksualności, a wszelkie próby wprowadzania restrykcji spotykały się z licznymi protestami ze strony kobiet. Bywało, że na niefrasobliwe niewiasty nakładano kary, a nawet ekskomuniki. Wyjątkowo poruszyła mnie historia „dam z Ceseny”, które w 1575 roku w reakcji na próby wprowadzenia zakazu noszenia ozdób opublikowały broszurę z manifestem wolności do decydowania o swoim wyglądzie. Pisały, że to jedyne, co zostało kobietom: „Odebrano nam wszelkie stanowiska publiczne i urzędy, nie dostępujemy ni wielkich, ni drobnych zaszczytów”. W dalszej części tekstu damy grożą, że jeśli zakaz noszenia biżuterii wejdzie, odejdą od swoich rodzin i porzucą role żon, córek i sióstr. Tylko dlaczego zbuntowały się dopiero wtedy, gdy chciano odebrać im możliwość ozdabiania ciała i strojów? Czyż nie powinny robić tego już z powodu totalnego braku równości w sferze publicznej?
Pielęgnacja, fryzury, kosmetyki i biżuteria były jednym obszarem, w którym kobiety wyszarpywały swoją wolność i sprawczość. Piękno dawało im namiastkę władzy. Chęć zdobienia ciała i dbania o wygląd miała poza „osobistą ekspresją” inną, bardziej problematyczną funkcję – odróżnianie arystokratek od kobiet ubogich. Wybielanie twarzy i rozjaśnianie włosów, często przy świadomym używaniu trujących substancji (!), podkreślało odmienność białych kobiet od czarnych, nierzadko zniewolonych. Obsesja piękna była więc częścią walki o dominację. Tę klasową walkę można sobie wyobrazić, patrząc na portret pędzla Piera di Cosima, do niedawna uznawany za wizerunek Simonetty Vespucci, znanej renesansowej piękności, modelki i muzy artystów, między innymi Sandra Botticellego.
Dziś nie wiemy, czy przedstawia faktyczną osobę z atrybutem Kleopatry – wężem, czy jest to portret wyobrażonej postaci, będącej ucieleśnieniem idealnej XV-wiecznej urody, z fantazyjnie upiętymi włosami, ozdobionymi kosztownościami.
W XXI wieku chcemy wierzyć, że wszelkie czynności wokół ciała robimy dla siebie, z potrzeby piękna czy chęci zachowania godności w trudnych chwilach. Ale czy nie jest tak, że podobnie jak renesansowe damy, ubieramy się i wykonujemy niezdrowe, czasochłonne zabiegi właśnie po to, by należeć (lub nie) do jakiejś grupy społecznej?
Wszystko jest polityczne. Nasze włosy, ubrania, a nawet wieczorna i poranna pielęgnacja twarzy. Tym, co nas od tych dam zdecydowanie odróżnia, jest nie tylko większa sprawczość – możliwość a nawet obowiązek) głosowania, edukacji, wybierania ścieżki kariery, partnera lub partnerki czy kontrola płodności (w Polsce jeszcze czekamy...), ale także świadomość, że walka z patriarchatem jest możliwa tylko wtedy, kiedy zauważymy, jak bardzo na nierówności społeczne wpływa nie tylko płeć, ale także rasa, klasa społeczna czy zdrowie. Siostrzeństwo musi być ponad tymi podziałami. Czy nasz styl może to odzwierciedlać?
Nie wiem, ale życzę nam, abyśmy wszystkie spędzały więcej czasu na zgłębianiu swojej misji i pasji. Budowaniu wspólnot i siatek wsparcia. A przed lustrem szukały własnej tożsamości, sposobu na ekspresję siebie i swojej kreatywności, bardziej niż sposobu na dopasowanie się do (i tak nieosiągalnych) wzorców i grania w walkę o władzę.
Sonia Kisza jest historyczką sztuki, autorką książki „Histeria sztuki. Niemy krzyobrazów” oraz twórczynią satyrycznego profilu na Instagramie @histeria.sztuki.