Wiesz, co jest świetne w standardach? Że słuchając ich, można się wiele nauczyć. Trzeba tylko wykonać wysiłek. A nie pędzić na oślep przed siebie – mówi Matt Dusk, który Polskę uważa za swój drugi dom.
Chciałbyś móc podróżować w czasie?
Byłoby świetnie odbyć podróż jak z „Gwiezdnych wojen”.
Naprawdę? Sądząc po twoim repertuarze i scenicznym image’u, zgadywałabym raczej, że wybrałbyś się do czasów złotej ery Hollywood lub zadymionych klubów Las Vegas z lat 60.
Do przeszłości podróżuję właśnie dzięki mojej muzyce, więc jeżeli miałbym taką fizyczną możliwość, wolałbym śmigać po zakamarkach kosmosu i, mijając gwiazdy z prędkością światła, nucić szlagiery Franka Sinatry.
Zakładasz, że Sinatra jest znany nie tylko na Ziemi, ale i w odległych galaktykach?
Nam, 40-latkom, czy pokoleniu moich rodziców wydaje się, że jego szlagiery znają wszyscy. Niedawno po raz pierwszy w życiu spotkałem kogoś, kto o Sinatrze nigdy nie słyszał i komu na dźwięk jego nazwiska ani muzyki nie zaświtało nic w głowie! To była 25-letnia dziewczyna siedząca za kierownicą taksówki, którą jechałem. Zapytała mnie, co robię, odpowiedziałem, że śpiewam Sinatrę, na co ona szczerze wypaliła, że nie wie, kto to jest. Wyobrażasz sobie? Podłączyłem mój telefon do systemu w samochodzie i zacząłem jej puszczać jego szlagiery. „Wow! Ale fajne!” – powiedziała, a ja długo jeszcze zbierałem szczękę z podłogi. Zdałem sobie sprawę z tego, że coś, co dla mnie jest oczywiste, wcale takie nie musi być dla kogoś innego. Od tamtej pory traktuję śpiewanie przebojów Sinatry jak misję polegającą na zachowaniu ciągłości. Przecież on był jednym z najważniejszych wokalistów XX wieku i inspiracją takich artystów, jak Bob Dylan czy U2.
Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy usłyszałeś jego piosenkę?
Pamiętam świetnie, bo to był ważny moment. Jechałem na tournée z chórem, w którym wtedy śpiewałem. W autobusie każdy z nas puszczał swoje ulubione kasety, bo to były czasy analogowe. I nagle w głośnikach usłyszałem Sinatrę i piosenkę „The Last Dance”. To, o czym śpiewał, dosłownie stanęło mi przed oczami. I ten głos!
Ile miałeś wtedy lat?
Jakieś 13, 14.
Czyli ty także spędziłeś kawałek życia bez Sinatry.
Faktycznie [śmiech]. Natomiast moja czteroletnia córka zna go od małego. Jako kołysankę zawsze śpiewałem jej „The Way You Look Tonight”. Za to przewrotnie, bo wcale nie szeptem i nie spokojnie, tylko dynamicznie i na cały regulator.
Zasypiała?
Zadziwiające, ale tak. I to jak kamień. Od tamtej pory, zawsze gdy śpiewam tę piosenkę na koncertach, myślę o mojej córce.
A o czym myślisz, gdy śpiewasz „My Way”?
To mój numer finałowy. Im częściej go śpiewam, tym więcej jego słowa dla mnie znaczą. Tekst zmusza do zastanowienia się nad rzeczami ważnymi, do podsumowań. Myślę o moim ojcu, który odszedł, o narodzinach córki, o rzeczach ważnych.
Kiedy wykonywałeś ją na początku kariery, a zaczynałeś – przypomnijmy – jako młody chłopak, myślałeś podobnie?
Dojrzałość moim zdaniem niekoniecznie musi się wiązać z wiekiem. Nie trzeba stać nad grobem albo mieć całego życia za sobą, by móc powiedzieć: „I did it my way” [cytat ze wspomnianego przeboju „My Way”, dosł. „Zrobiłem to po swojemu” – przyp. red.]. Wystarczy żyć świadomie. Paul Anka, który stworzył dla Sinatry angielską wersję słów tego utworu, opierając je na francuskim pierwowzorze „Comme d’habitude”, miał wówczas 26 lat. To najlepszy dowód.
Ja zresztą nie staram się wykonywać tego utworu, ani żadnego innego, tak jak Sinatra. Nie stylizuję się na niego. Śpiewam jako ja i wkładam w to całą swoją duszę. Tradycja interpretowania piosenek istnieje w jazzie tak długo jak on sam. Postrzegam ją jako wyraz troski o naszą spuściznę – by nie zniknęła, nie została zapomniana. Nie mówiąc już o tym, że te piosenki to arcydzieła. A czasy mamy takie, że o arcydzieła niełatwo. Wiesz, ile dziennie nowych piosenek pojawia się dziś na Spotify?
Nie mam pojęcia.
30 tys. Codziennie 30 tys. nowych piosenek wypuszczanych jest w eter. Jak w tej liczbie, ba, zalewie, znaleźć coś wartościowego? Ludzie się w tym gubią i dlatego właśnie przychodzą na moje koncerty usłyszeć coś, co jest im bliskie. Oczywiście, śpiewam też własne utwory, a dramaturgię każdego koncertu buduję w oparciu o piosenki nowe i o klasyki. Liczy się atmosfera, ten moment, to, że i ja, i publiczność jesteśmy tu i teraz. Nikt nie zastanawia się nad tym, czy w domu cieknie mu pralka, do jakiej szkoły zapisać dziecko. Jesteśmy przez chwilę razem w muzyce. Dla mnie koncerty to najlepsze chwile w życiu artysty. Reszta to zarządzanie projektami.
Co masz na myśli?
Wydawanie płyty, promocję, całą tę logistykę, zarządzanie muzykami…
To biznesowe porównanie ma związek z twoim wykształceniem? Prawdę mówiąc, byłam zaskoczona, kiedy dowiedziałam się, że studiowałeś ekonomię.
Tata powiedział mi pewnego dnia: „Synu, musisz mieć zawód”, poszedłem więc na studia ekonomiczne. A teraz myślę, że przecież mogłem mu wtedy powiedzieć, że to on, kiedy byłem dzieckiem, posłał mnie na lekcje muzyki, odwoził i odbierał, gdy w wieku dziewięciu lat zacząłem jeździć w trasy z chórem i występować. A potem nagle kazał mi mieć „prawdziwy zawód”, bo bycia muzykiem nie traktował poważnie. Kiedy skończyłem ekonomię, chciałem od razu zająć się pracą w rodzinnej firmie, ale tu z kolei na scenę wkroczyła mama, mówiąc, żebym się z tym wejściem w dorosłe życie za bardzo nie spieszył. Koniec końców interes rodzinny przejął mój brat, co dało mi przestrzeń na zajęcie się muzyką. Ale cieszę się, że nie tylko ją mam w życiu, bo byłoby mi o wiele trudniej. Często podczas prelekcji wygłaszanych w szkołach, do których jestem zapraszany, mówię dzieciakom, żeby nie fiksowały się na zajmowaniu się w życiu jedną tylko rzeczą. Czasy się zmieniły. Dziś o wiele trudniej jest być artystą na pełen etat. Albo – inaczej mówiąc – o wiele łatwiej nim na cały etat nie być. Radzę im więc, żeby nie bali się mieć więcej niż jednej pracy.
Jaka jest ta twoja druga praca?
Wiesz, że chyba jeszcze nikt mnie o to nie zapytał? Mimo że ja się tej drugiej pracy absolutnie nie wstydzę, wręcz przeciwnie, jestem z niej dumny i chętnie o niej opowiem. Inwestuję w nieruchomości, a konkretniej buduję domy. Uwielbiam to robić, bo to zajęcie kreatywne i wymagające współpracy – podobnie jak w muzyce – z masą ludzi. Tyle że z architektami i budowniczymi, a nie muzykami i dźwiękowcami. W gruncie rzeczy budowa domu i wydawanie albumu to podobne zadania. Z tą różnicą, że album wydajesz i zaczynasz się martwić, bo nie wiesz, jak zostanie przyjęty, czy się sprzeda, co z nim i tą całą włożoną w niego pracą dalej będzie. A dom budujesz i cieszysz się, że stoi, że ktoś w nim będzie mieszkał, że będzie w nim szczęśliwy.
Słuchanie twoich piosenek też potrafi uszczęśliwić.
To prawda, są takie piosenki. Wiesz, co jest świetne w standardach? Że słuchając Franka Sinatry, Deana Martina czy Tony’ego Bennetta, można się wiele nauczyć. W ogóle z przeszłości można wiele wynieść. Trzeba tylko wykonać wysiłek, żeby ją poznać, a nie pędzić na oślep przed siebie.
Czego nauczyłeś się od Sinatry?
Nosić smoking. Tego na pewno [śmiech].
Polecamy album: Matt Dusk, „Sinatra with Matt Dusk”