Ana Lily Amirpour dorastała w irańskiej diasporze w Miami. Potem przeniosła się do Kalifornii i zaczęła kręcić filmy, w których kraj jej rodziców ma demoniczne oblicze. Choć w Iranie nigdy nie były oficjalnie pokazywane, dla Irańczyków, a zwłaszcza dla Iranek, stała się ważną reżyserką, która ma swoje zdanie i odwagę, by mówić o tym, co jej się nie podoba.
Twój debiut „O dziewczynie, która nocą wraca sama do domu” został nazwany przez krytyków irańskim westernem wampirycznym. Jego bohaterka, która nosi czador, robi sporo zamieszania, walczy o siebie, choć jest w trudnej sytuacji. Jak postrzegasz kraj, z którego pochodzą Twoi rodzice?
Rodzice opuścili Iran zaraz po islamskiej rewolucji z 1979 roku, kiedy nowa władza zmieniła go zupełnie. Kobiety muszą przestrzegać restrykcyjnych zasad – są zobowiązane zasłaniać włosy, nie mogą dotykać mężczyzn w sferze publicznej, wprowadzono też całkowity zakaz spożywania alkoholu. Ci, którzy w Iranie zostali, musieli się dostosować. Ale to nie znaczy, że utożsamili się z nowym porządkiem. Moja rodzina trafiła do Anglii, skąd przeniosła się do Stanów Zjednoczonych. W Kalifornii jest jedna z największych diaspor irańskich na świecie. Jedna z dzielnic Los Angeles nosi nawet nazwę Teherangeles właśnie ze względu na mieszkających w niej Irańczyków. To oni otaczali mnie od małego, rodzice się z nimi trzymali, kultywowali wiele narodowych tradycji w kuchni czy w zwyczajach.
Wychowywali Cię restrykcyjnie? Zgodnie z irańskimi zasadami?
Te zasady obowiązują w Iranie na ulicy, w przestrzeni publicznej. Władza mocno stara się, żeby były przestrzegane. Ale to wcale nie znaczy, że sami Irańczycy się z nimi zgadzają. W domach wiele rodzin wychowuje liberalnie swoje córki, daje im dużo przestrzeni do prywatności i życia w zgodzie ze sobą. Ja dorastałam wśród irańskich emigrantów, ale nikt nie robił mi problemów, chociaż byłam pełnym energii dzieckiem. Rozładowywałam ją poprzez wspinanie się na drzewa, oglądanie horrorów, zabawy w brudzie i w błocie. Nie słyszałam, że „Irance nie wypada”.
Ale żyłaś w USA. Iranki, które dorastają w swoim kraju, mają trudniej. Choćby z oglądaniem horrorów – przecież tego gatunku władza nie wprowadza do kin, nie pokazuje się go też w telewizji. A ściągnąć z Internetu się nie da, bo jest cenzurowany.
Oczywiście, że się da, Irańczycy korzystają z VPN-ów, które umożliwiają im przeglądanie stron zachodnich. Naprawdę nie jest to specjalnie trudne. Władza bardzo chciałaby zakazać dostępu do wielu rzeczy, ale to niewykonalne. Zwłaszcza gdy mowa o kinie. Moje filmy nigdy nie były w Iranie oficjalnie pokazywane, a dostaję wiadomości od Iranek, że je widziały, że się im podobały. Ludzie, którzy są zakochani w kinie, tworzą jakby odrębną społeczność. Ta społeczność świetnie się rozumie – i nie brakuje w niej kobiet, także w Iranie. Oglądają filmy, są na bieżąco, chociaż w kinach można znaleźć tylko te z Iranu, zatwierdzone przez cenzorów.
Skoro młodzi ludzie mają dostęp do dóbr kultury z Zachodu, to wiedzą też, jak różni się życie w Iranie i poza nim.
Oczywiście. Myślę, że władza bardzo chciałaby utrzymać ludzi w niewiedzy, ale dziś to jest po prostu niemożliwe. Filmy, seriale, ale i media społecznościowe cały czas pokazują nam, jak wygląda życie gdzie indziej. Można je porównać i przekonać się, że nie tylko da się żyć inaczej, ale i że to może być udane, dobre życie. W Iranie Zachód, zwłaszcza USA, pokazuje się w mediach negatywnie. Ale na Zachodzie o Iranie też mówi się głównie w negatywnym kontekście, media przypominają sobie o nim głównie wtedy, gdy trzeba donieść o programie nuklearnym czy kolejnym przypadku łamania praw człowieka. Pokazałam to zresztą w filmie „Mona Lisa i krwawy księżyc”, w którym w pomieszczeniu, gdzie znajdują się bohaterowie, jest włączony telewizor. Lecą wiadomości, a ich tematem jest Iran, którego używa się jako straszaka. W efekcie wiele osób boi się Iranu i Irańczyków. Ale już na przykład w USA, gdzie na ulicy usłyszysz każdy język świata, łatwo się przekonać, jak niewielkie znaczenie ma twoje pochodzenie. Jedyne, co ważne, to jakim jesteś człowiekiem.
Jak scharakteryzowałabyś młode Iranki?
Są inne niż pokolenie ich matek. Śmiało upominają się o swoje, nie idą łatwo na ustępstwa. To pokolenie wychowanie na Internecie, od małego miały świadomość, że w ich kraju coś jest nie tak. Ich matki nie miały tak łatwego dostępu do informacji, więc nie wiedziały, na ile to, co mówi propaganda, jest prawdziwe. Młode Iranki to wiedzą. No i mogą utrzymywać kontakt z dziewczynami, które z Iranu wyjechały, i od nich bezpośrednio dostawać relacje, jak sobie radzą, czy ta zagranica jest straszna, czy nie. Takie bezpośrednie relacje są znacznie bardziej cenne niż to, co pokazują media. Iranki mają świadomość ruchów, które za granicą rosną w siłę. Słyszały o#MeToo, wiedzą, że kobiety coraz głośniej dopominają się o swoje prawa, co inspiruje je do działania.
Myślisz, że młode pokolenie ma szansę coś realnie zmienić? Ostatni zryw w Iranie odbył się w 2009 roku. Zielona rewolucja została jednak stłumiona, jej uczestnicy ponieśli konsekwencje.
Nie jestem specjalistką od spraw polityki, ale znam wiele Iranek. I wiem, że ich obraz na Zachodzie jest mocno nieprawdziwy. Zwykło się myśleć, że są stłamszone i podporządkowane mężczyznom, a często jest tak, że w domach to do kobiet należy ostateczny głos, a z ich zdaniem liczą się wszyscy. Myślę, że rządzący też mają tego świadomość i wiedzą, że bunt kobiet mógłby być czymś groźnym. Iranki startują z gorszej pozycji niż Irańczycy – ale tak jest przecież nie tylko w Iranie. A skoro całe życie musimy się bardziej starać, to mamy dużo samozaparcia i uporu, kiedy na czymś nam zależy. A to powoduje, że gdy już o coś walczymy, to robimy to do końca. Uważam, że młode Iranki będą konsekwentnie dochodzić swoich praw.
Ana Lily Amirpour, reżyserka urodzona w 1976 roku. Jej debiut „O dziewczynie, która wraca nocą do domu” zachwycił krytyków. Jej ostatni film „Mona Lisa i krwawy księżyc” był pokazywany na Nowych Horyzontach. (Fot. East News)
Kiedy pierwszy raz byłem w Teheranie niecałą dekadę temu, nie zdarzyła mi się nigdy sytuacja, żeby kobieta, która mi się przedstawia, podała mi rękę na przywitanie w miejscu publicznym. A gdy byłem tam przed pandemią, przez uścisk dłoni witało się ze mną wiele Iranek. Dwie przypadkowo poznane dziewczyny zaprosiły mnie nawet do knajpy na sok, choć się nie znaliśmy. Nie był to dla nich problem ani powód do obaw. Dała mi ta sytuacja do myślenia i uświadomiła, jak szybko zmiany postępują.
Sam widzisz, że to młode pokolenie jest odważniejsze i nie ma poczucia, że takie zachowania to coś niestosownego. Widziały na pewno masę podobnych sytuacji w filmach, więc skopiowały zachowania bohaterek. Zresztą Irańczycy prowadzą tak naprawdę podwójne życie. Na ulicy mogą sobie pozwolić na niewiele, ale ich domy niewiele się różnią od tych na Zachodzie. Ja mówię w farsi, to mój pierwszy język, więc jestem w stanie się komunikować z Irańczykami, ale wiem, że sporo młodych ludzi nieźle radzi sobie z angielskim. Nawet jeśli nie jest to przedmiot w szkole, to dzieciaki uczą się go same z Internetu, poprzez słuchanie piosenek czy oglądanie filmów i seriali.
Takie podwójne życie musi być trudne. Wyobrażam sobie, że to tak, jakby mieć dwie tożsamości – publiczną i prywatną.
Coś w tym jest, dlatego wiele Iranek ma poczucie bycia outsiderkami, nie czują się u siebie we własnym kraju. Ja na przykład nie wyobrażam sobie, że mogłabym tam mieszkać. Nigdzie nie jest idealnie, jednak doceniam, że żyję w miejscu, w którym zawsze mogę być sobą. Życzyłabym tego wszystkim Irankom.