Stylowy thriller „Saltburn” to cichy bohater filmowy minionej przerwy świątecznej. Chociaż niewiele na to wskazywało, obraz w reżyserii nagrodzonej Oscarem Emerald Fennell nie tylko stał się wielkim przebojem i tematem żywych dyskusji w sieci, ale również niesamowicie podzielił publiczność, wywołując w równym stopniu zachwyt i ożywienie, co oburzenie i niesmak. Oto nasza recenzja filmu „Saltburn”.
Każda przerwa świąteczna ma swoje filmowe przeboje. W ostatnich latach namiętnie oglądaliśmy m.in. netflixowe „Nie patrz w górę” czy „Glass Onion: Film z serii »Na noże«”, którymi serwis zasilał swoją bibliotekę tuż przed Wigilią. Ot, taki prezent świąteczny dla widzów. W 2023 roku w przedświątecznym tygodniu dwaj najwięksi giganci streamingu wytoczyli naprawdę ciężkie działa: HBO wystawiło na ring „Barbie”, czyli najgłośniejszą kinową premierę minionego roku, natomiast Netflix pochwalił się od dawna zapowiadaną biografią Leonarda Bernsteina – dramatem „Maestro” z Bradleyem Cooperem po obu stronach kamery. Walkę o uwagę widzów podczas świątecznych dni miał wygrać jeden z nich – feministyczna komedia skąpana w różu albo stonowany portret słynnego amerykańskiego kompozytora. Wszelkie przewidywania okazały się jednak nietrafione. Ani „Barbie”, ani „Maestro” nie zostały filmowymi hitami przerwy świątecznej AD 2023 i nie zyskały takiej popularności co „Saltburn”, intrygujący dramat Emerald Fennell, który aktualnie jest numerem jeden platformy Prime Video. Żaden inny tytuł nie zdominował tak końca minionego i początku nowego roku.
„Saltburn” (Fot. materiały prasowe Prime Video)
O co zatem cały ten szum? Zacznijmy od początku. Jeśli jeszcze nie znacie Emerald Fennell, macie sporo do nadrobienia. To wschodząca gwiazda kina, której poczynania w branży zdecydowanie warto śledzić. Utalentowana Brytyjka najpierw dała się poznać widzom jako świetna aktorka: zagrała m.in. w oscarowej „Dziewczynie z portretu”, serialu „The Crown” oraz wspomnianej wcześniej „Barbie”, jednak praca przed kamerą okazała się dla niej niewystarczająca i jako baczna obserwatorka społeczna Fennell postanowiła spróbować swoich sił jako scenarzystka i reżyserka. Jej pełnometrażowy debiut – wyróżniony przez Akademię Filmową za najlepszy scenariusz oryginalny dramat „Obiecująca. Młoda. Kobieta.” z 2021 roku – okazał się tym, czego kino oraz widzowie potrzebują najbardziej – powiewem świeżości. Liczne nagrody i słowa uznania sprawiły, że 38-latka postanowiła iść za ciosem i stworzyć kolejny film, który – podobnie jak feministyczna produkcja z Carey Mulligan – rozgrzeje widzów do czerwoności. Tym razem padło na artystyczne połączenie neogotyckiego thrillera, dramatu i czarnej komedii.
W „Saltburn” twórczyni odkłada na bok wątki feministyczne i serwuje widzom mroczną opowieść o przywilejach, pożądaniu, toksycznej miłości, obsesji, zazdrości oraz zwycięstwie ludzkich żądz nad wszelkimi cnotami. Historia zaczyna się całkiem zwyczajnie i wydawałoby się niewinnie. Oliver Quick (w tej roli porywający Barry Keoghan), niezamożny i dość nieśmiały student prestiżowego Uniwersytetu Oxfordzkiego, zostaje wciągnięty w świat czarującego arystokraty Felixa Cattona (równie świetny Jacob Elordi), który zaprasza go do Saltburn, imponującej posiadłości swojej nieprzyzwoicie bogatej i nieco ekscentrycznej rodziny. Tam młodzi bohaterowie spędzają wakacje, których nigdy nie zapomną. Brzmi banalnie? Być może pierwsza połowa filmu może się taka wydawać, ale im dalej w las, tym więcej się dzieje – relacja bohaterów staje się coraz bliższa i pełna erotycznego napięcia, a sam Oliver coraz bardziej zapętla się w swoich kłamstwach i chorych zagrywkach, aby zdobyć to, na czym mu najbardziej zależy. I nie cofnie się przed niczym. Więcej szczegółów w kwestii fabuły filmu nie zdradzimy, aby nie psuć seansu tym, którzy mają go dopiero przed sobą, jednak zapewniamy, że wszystko to prowadzi do iście wstrząsającego finału.
„Saltburn” (Fot. materiały prasowe Prime Video)
„Saltburn” (Fot. materiały prasowe Prime Video)
„Salburn” zachwyca jednak nie tylko znakomicie napisaną i wciągającą historią, ale również warstwą wizualną, nad którą można się dosłownie rozpłynąć. I chociaż zwykło się mówić, że komplementowanie zdjęć filmu to obraza dla twórców i pochwała najniższego sortu, oglądając nowość od Emerald Fennell, po prostu nie sposób jest nie odnotować przepięknych kadrów, które z jednej strony nawiązują do klasyki kina, a z drugiej utrzymane są w pinterestowej estetyce teledysków z drugiej połowy lat zerowych. Nie bez przyczyny akcja filmu osadzona jest w 2006 roku, czyli czasie z jednej strony dość bliskim, a z drugiej na tyle dalekim, aby uzyskać smakowity retroobrazek i przy okazji wywołać u widza ogromne pokłady nostalgii. Dało to także spore pole do popisu twórcom kostiumów i scenografii, którzy również dołożyli swoją cegiełkę, aby w kamerze wszystko się zgadzało. Na uwagę zasługuje również ścieżka dźwiękowa, na której znalazły się największe przeboje minionych lat: popowe „Murder on the Dancefloor” Sophie Ellis-Bextor, indierockowe „Electric Feel” MGMT, synthowy „Rent” Pet Shop Boys czy klasyki muzyki electro: „Loneliness” Tomcrafta oraz „Perfect (Exceeder)” Masona. W połączeniu z tym, co widzimy na ekranie, tworzą one klimat, w którym trudno się nie zakochać.
Alison Oliver jako Venetia Catton w filmie „Saltburn” (Fot. materiały prasowe Prime Video)
Doskonale spisują się również aktorzy, bez których „Saltburn” z pewnością nie byłby tym, czym jest w finalnym rozrachunku. Najwięcej daje z siebie wcielający się w głównego bohatera hipnotyzujący Barry Keoghan, 31-letni Irlandczyk, którego widzowie mogą znać z filmów „Zabicie świętego jelenia”, „Dunkierka”, „Zwierzęta Ameryki” czy „Duchy Inisherin”, gdzie stworzył równie intrygującą co Oliver – choć znajdującą się na zupełnie przeciwległym biegunie – postać. W „Saltburn” natomiast wręcz nie można oderwać od niego wzroku. Obok niego mamy niesamowicie pięknego, ale niemniej uzdolnionego Australijczyka Jacoba Elordi, gwiazdę serialu „Euforia”, któremu Fennell w końcu dała możliwość rozpostarcia aktorskich skrzydeł i pokazania, na co tak naprawdę go stać (mamy nadzieję, że nie zawiedzie również w oczekującej na polską premierę „Priscilli”). Na drugim planie mamy z kolei fenomenalne panie: świetną jak zwykle Rosamund Pike („Zaginiona dziewczyna”, „O wszystko zadbam”), której gra nadaje filmowi nieco komediowy ton, oraz debiutującą na dużym ekranie Alison Oliver („Rozmowy z przyjaciółmi”), o której na pewno jeszcze nieraz usłyszymy.
Barry Keoghan jako Oliver Quick w filmie „Saltburn” (Fot. materiały prasowe Prime Video)
Jacob Elordi jako Felix Catton w filmie „Saltburn” (Fot. materiały prasowe Prime Video)
Rosamund Pike jako Elspeth Catton w filmie „Saltburn” (Fot. materiały prasowe Prime Video)
Dlaczego więc film wywołał takie kontrowersje oraz skrajne opinie widzów i krytyków? Jedną z przyczyn może być fakt, że Fennell garściami czerpie z dobrze znanych motywów, które widzieliśmy już między innymi w „Utalentowanym Panie Ripleyu” z 1999 roku czy oscarowym dramacie „Parasite”, który ukazał się dwie dekady później. To zabieg, z którym trzeba obchodzić się ostrożnie, łatwo bowiem wtedy stworzyć nieznośną kalkę, której widzowie po prostu nie kupią. „Saltburn” nie naśladuje jednak filmu z Mattem Damonem ani dzieła Joon-ho Bonga i poza motywacjami głównego bohatera obrazy te mają ze sobą tak naprawdę niewiele wspólnego. Propozycja Fennell jest świeża i absolutnie autorska. I wbrew pozorom, jeśli widz ma wyobraźnię, nie jest przewidywalna. Zarzuty dotyczące pewnej dosłowności, która sprawia, że zamiast tajemnicy otrzymujemy wszystko podane na tacy, również można łatwo odeprzeć. Końcowa sekwencja scen, chociaż w nieco łopatologiczny sposób tłumaczy wydarzenia, które doprowadziły do finału, dosłownie wbija w fotel i zwala z nóg. I jest zdecydowanie atrakcyjniejsza niż wszelkie niedopowiedzenia.
„Saltburn” (Fot. materiały prasowe Prime Video)
I chociaż „Saltburn” nie jest filmem bez wad, jednego nie można mu zarzucić: nie jest nijaki i banalny. To obraz, który wzbudza emocje i prowokuje do dyskusji. Raz zapiera dech w piersiach, a innym razem wręcz odpycha. A że opinie są tak spolaryzowane, działa tylko na jego korzyść. No i ogląda się go naprawdę świetnie – fabuła trzyma w napięciu, aktorzy wspinają się na wyżyny swoich możliwości, zdjęcia cieszą oczy, muzyka uszy, całość wywołuje przyjemną nostalgię, a do tego na końcu otrzymujemy zaskakujący twist. Jest dekadencko i bardzo stylowo. Czego chcieć więcej? Jeśli zatem zastanawiacie się, czy „Saltburn” jest rozrywką wartą waszego czasu, zapewniamy, że absolutnie tak, więc z czystym sumieniem możecie po niego sięgnąć. Gwarantujemy, że seans was zafascynuje i pozostawi z głęboką refleksją na temat ludzkiej natury i mrocznych zakamarków umysłu. Produkcja czeka na was na platformie Prime Video.