Minione trzy lata były kluczowe. To czas, kiedy padały po kolei ostatnie przyczółki niemocy. Nie widzę już w sobie ofiary. Widzę przede wszystkim siłaczkę – mówi z dumą Katarzyna Nosowska.
Kiedy rozmawiałyśmy ostatnim razem, właśnie zdecydowałaś o zawieszeniu zespołu Hey. Myślałam, że chcesz usunąć się w cień, potrzebujesz spokoju.
W tamtym momencie wiedziałam tylko, że nie czuję się dobrze w scenografii własnego życia, we wszystkich jego sferach. Bardzo trudny czas. Przeczytałam gdzieś, żeby (teraz wiem, że to bardzo popularna rada dla osób w różnego rodzaju potrzasku) zmienić cokolwiek. Tak jak w tej grze jenga: wysunąć jeden klocek i zobaczyć, co się stanie dalej, naruszyć strukturę. Pomyślałam, że zacznę od sfery zawodowej. Nie miałam ani planu, ani pomysłu na to, co dalej, ani tak zwanych oszczędności. Wiele osób nie decyduje się na zmianę właśnie z takich powodów, bo nie mają zabezpieczenia.
Ty się zdecydowałaś.
Kroplą, która przelała czarę goryczy, było zerwanie ścięgna Achillesa. Bardzo fizyczny, banalny powód. Coś, co powinno mnie kompletnie unieruchomić, tyle że zamiast wziąć wolne i leżeć w domu z unieruchomioną nogą, pracowałam. Żeby nie zawieść tych wszystkich, którzy na mnie polegają, żeby wyszło na to, że jestem fajna. Klasyczny schemat działania people pleasera, kogoś, kto zrobi wszystko, żeby zyskać akceptację. Grałam z tą unieruchomioną nogą koncerty niemal wnoszona na scenę. Na Męskim Graniu na przykład ośmiu chłopa wpychało mnie siedzącą na wózku inwalidzkim przez rampę na scenę. Prędzej czy później musiał do mnie dotrzeć absurd tej sytuacji.
Decyzja o zawieszeniu Heya była bardzo trudna, ale to ten moment, kiedy coś poczułam. Słynny punkt zero. W życiu prywatnym – masakra. Czułam się tak, jakbym siedziała na pogorzelisku, gdziekolwiek nie spojrzałam – zgliszcza.
I nagle się okazało, że metoda naruszania konstrukcji działa. Mniej więcej w tym czasie zaczęłam nagrywać spontanicznie filmiki i wrzucać je na Instagram, potem pojawiła się propozycja z wydawnictwa, żebym napisała w oparciu o te filmiki książkę, nagrałam solową płytę „Basta”. Wychodzi na to, że przez ostatnie trzy lata byłam tak aktywna, jak – mam wrażenie – nie byłam nigdy, a w każdym razie nie tak różnorodnie. Te trzy lata są kluczowe, bo to czas, kiedy padały po kolei ostatnie przyczółki niemocy, dla mnie wojna się skończyła.
Między innymi o tym piszesz w swojej nowej książce „Powrót z Bambuko”. Skąd ten tytuł?
Od dziecka słyszałam: „No i znowu zrobili nas w bambuko”. Wiem, że jest to sformułowanie nie tak dzisiaj popularne. Nie jestem nawet pewna, czy w ogóle się go jeszcze używa. Po drodze, w trakcie pisania, wymyśliłam ze trzy inne tytuły, ale cały czas miałam wrażenie, że jednak nie pasują, że tu chodzi o coś innego. W zasadzie w ostatniej chwili wpadłam na to, że ta książka jest chyba właśnie o tym – o wychodzeniu z Bambuko.
Wyobraziłam sobie krainę, miejsce, w którym tkwimy i w którym zdecydowanie jest nam zbyt ciasno, żeby w pełni rozwinąć swój potencjał. Tak jak w mojej piosence z płyty „Basta”: „Drzewo, co rośnie wątłe w szczelinie wąskiej płyty chodnikowej”. W jakimś sensie to dla mnie niezwykle romantyczny widok, triumf natury w ekstremalnie trudnych warunkach, nawet jeśli samo drzewo jest rachityczne i pokrzywione.
Bambuko jest taką przestrzenią, gdzie staramy się urosnąć, mimo bardzo niesprzyjających okoliczności.
Zaskoczyłaś mnie tą książką. Jest bardziej osobista i bardziej serio, niż się spodziewałam. Tak ją sobie zaplanowałaś czy wyszła taka w trakcie pisania?
Mam wrażenie, że „Powrót z Bambuko” to klamra. Coś, co musiało się zdarzyć po tym, jak w ubiegłym roku postanowiłam zrobić „Zmalowane wrota”.
Czyli 12 spektakli, z którymi wystąpiłaś. Pomysł na „Zmalowane wrota” był tak nietypowy, że nie wiadomo było nawet, jak go zapowiedzieć. Ktoś użył terminu „stand-up”, chyba nie do końca trafionego. Co to twoim zdaniem było? Monodram, spowiedź?
Ja sama nie umiałam tego projektu nazwać i właściwie go nie nazywałam. Postanowiłam też go jakoś intensywnie nie reklamować. Żadnego agitowania, żadnego „koniecznie”. Uznałam, że ci, którzy będą chcieli przyjść, przyjdą. Nie miałam scenariusza. Rozpisałam tylko te scenki rodzinne, które odgrywaliśmy z moim synem i z kolegą z zespołu Buniem. Reszta to był mój freestyle. Wiedziałam tylko, o czym chcę mówić.
Zaczynało się od tego, że na ekranach widać moje zdjęcie z przedszkola: rajstopki, spódniczka krótka z gumką w pasie, bluzeczka z kołnierzykiem. Plus czapka z bibuły. Wychodziłam dokładnie w takim samym stroju jak ten ze zdjęcia w tle. Pani krawcowa uszyła mi taki sam. Wyobrażasz mnie w tym sobie? Dawniej to byłoby nie do pomyślenia, na scenie nie pokazałabym kawałka odkrytej nogi, o całej reszcie nie wspominając. Ludzie się śmiali. Stałam tam i wiedziałam, że patrzą i śmieją się ze mnie.
Coś, czego, jak sama przyznajesz, zawsze bałaś się najbardziej...
A potem zaczynałam mówić i zaczynało się dziać coś niezwykłego. To był dziwny pomysł i na żywo wydarzały się dziwne, odjazdowe rzeczy. Doświadczyłam zupełnie innego rodzaju relacji z publicznością, nigdy nie dostałam od ludzi aż tylu wiadomości. Chłopak pisał, że przyszedł z matką, bo myśleli, że to koncert. I ten chłopak pierwszy raz w życiu widział, żeby jego mama tak się wzruszyła, a po wszystkim pierwszy raz zaczęli rozmawiać w sposób, w jaki nie zdarzało im się rozmawiać. Swoim krótkowzrocznym spojrzeniem ogarniałam, że ludzie płaczą. Mój mąż, który normalnie się raczej nie rozkleja, przyznał się, że musiał wycierać oczy koszulką, bo nie miał chusteczki. Wychodziłam tak 12 razy. Więcej nie byłabym w stanie. Po tym, jak skończyliśmy, spałam dwa tygodnie non stop.
U mnie wiele rzeczy wydarza się parami. Wzajemnie się uzupełniają. Tak było z poprzednią książką i płytą „Basta”, tak jest teraz ze „Zmalowanymi wrotami” i „…Bambuko”. Przy okazji tych spektakli emocjonalną poprzeczkę postawiłam sobie wysoko, to było swego rodzaju zaproszenie, żeby wejść głębiej. Wiedziałam, że jeśli ma powstać coś jeszcze, to – zanim zamknę temat i będę chciała rozmawiać już o czymś zupełnie innym i zupełnie inaczej – ta książka ma być właśnie taka.
Muszę zapytać o rozdział „Pierwsza komunia”. Ta historia jest jak strzał między oczy, choć zaczyna się niewinnie: „Druga klasa podstawówki. Mam osiem lat. Jest połowa października. Mama jest u ojca, którego statek ślizga się po powierzchni oceanów”.
Tę moją historię opowiadałam wcześniej wielokrotnie, na wesoło, prześmiesznie. Koledzy prosili: „Kaśka, a weź opowiedz o pierwszej komunii!”. Ale kiedy pisałam ten rozdział, chwilami miałam, przysięgam, wrażenie, że się uduszę. Wróciłam do tego wspomnienia w najdrobniejszych szczegółach. Przyszły do mnie obrazy, zapachy.
Ty, czyli dziewczynka, którą wysyłają, żeby zapisała się na religię, ale okazuje się, że aby mogła się zapisać, musi z nią przyjść ktoś dorosły. A że nie ma kto, dziecko miesiącami udaje, że chodzi na religię. Dwa razy w tygodniu wychodzi i włóczy się po ulicach. Aż do pierwszej spowiedzi, dzień przed komunią, kiedy w domu są już zaproszeni krewni, prosiak ubity, wędliny gotowe, sukienka kupiona. Każdy, kto to czyta, domyśla się, że kiedy za chwilę oszustwo wyjdzie na jaw, kara będzie proporcjonalna do liczby świadków tej ogromnej rodzinnej kompromitacji. Opisanie tego miało ci przynieść ulgę?
Chyba bardziej miało posłużyć za przykład. To jest moja opowieść, ale może komuś czytającemu przyjdzie do głowy jakieś wspomnienie z jego dzieciństwa, kiedy czuł się tak bardzo samotny, tak bardzo nie miał się na czym oprzeć. Może to mu pozwoli jakiś fragment samego siebie odnaleźć i zaopiekować się tą małą cząstką własnej przeszłości.
Z którą dość bezwzględnie się rozliczasz. Uprzedziłaś bliskich? W końcu siłą rzeczy opowiadasz także o nich.
Mogę opowiedzieć, jak zareagowała mama, kiedy zaprosiłam ją na „Zmalowane wrota”. Powiedziałam: „Mamo, to będzie o dzieciństwie, to jest o mnie, ale bardzo cię proszę, jeżeli przyjdziesz, nie oglądaj tego jako moja matka, ale jako córka swojej matki”. I ona to przyjęła, na czas spektaklu razem ze swoją siostrą (bo przyszły obejrzeć go razem) te dwie dojrzałe kobiety stały się dziewczynkami.
Dzielę się, robię to dla siebie, ale nikogo nie oskarżam. Nie jestem już na tym etapie. Nie chodzi o to, żeby uruchomić w sobie potrzebę zemsty na tych, którzy kiedyś nam zawinili. Tylko żeby zrozumieć, że to rodzaj międzypokoleniowej sztafety. Dajesz to, co dostałaś, co w tobie zostało. Jesteś matrioszką, w której jest ta mniejsza matrioszka i jeszcze mniejsza, i jeszcze... Chciałam się pochylić nad swoim doświadczeniem, ale też nad doświadczeniem moich rodziców. Rozumiem, że są, jacy są, wiem, skąd to się wzięło, i zdaję sobie sprawę, że ja również popełniłam błędy w stosunku do mojego syna.
Mówię tu o wybaczeniu, ale nie takim, które zakłada wyższość tej strony, która wybacza. Może lepiej mówić o odpuszczeniu albo zwróceniu honoru samemu sobie. Skrzywdzeni, często patrzymy na tamtych dorosłych jako wszechmocnych. Mnie pomogło oglądanie rodziców na zdjęciach, na których są mali. Może to brzmi głupio, ale naprawdę coś mi to dało. To już nie mój ojciec taki, jakim go zapamiętałam, czy moja mama, tylko dzieci. Powiązałam sobie z tym historie z ich wczesnego życia, które znam. Naprawdę mieli przerąbane. Jeśli się trochę inaczej ustawimy do własnych wspomnień, one po prostu stają się inne. Z kolei jeśli patrzymy zawsze tylko okiem dziecka, które cierpiało, będziemy całe życie przeżywać tę samą krzywdę, tylko tym razem oprawcami staną się ludzie, których spotykamy: partner, koleżanka, szef. Będziemy tego wciąż na nowo doświadczać. Moim zdaniem można to przerwać tylko wtedy, gdy przestaniemy widzieć w sobie ofiarę. Ja przestałam i widzę w sobie przede wszystkim siłaczkę.
Katarzyna Nosowska: „Myślenie o sobie nie jest niczym złym. Pod warunkiem że takie samo prawo do dbania o siebie przyznajesz wszystkim, którzy cię otaczają”. (Fot. Rafał Masłow)
Nie boisz się, że to, czym się dzielisz, jest za bardzo drażliwe, intymne, osobiste?
Mam wprawę. Nigdy nie byłam ekspertką od światów abstrakcyjnych. Tylko na sobie względnie dobrze się znam. Jest muzyka użytkowa, są artyści, którzy opowiadają łagodne, miłe historie, i to jest bardzo potrzebne, bo nie każdy bez przerwy chce nurzać się we flakach, ale jeżeli ktoś potrzebuje zapalnika, żeby próbować się w siebie zagłębić, to może jest tu dla mnie jakieś poletko do działania. Krótko mówiąc, uprawiam wąską specjalizację. Nie twierdzę, że jestem dla wszystkich, natomiast czuję, że są osoby, którym być może jest raźniej, kiedy pokazuję: „Ej, no! Zobacz! Jest, jak jest”.
Teksty piosenek to trochę co innego. Wyobrażam sobie, jakie mogą być nagłówki na plotkarskich portalach i w plotkarskich magazynach po premierze tak osobistej książki. Piszesz o przemocy, toksycznych relacjach, bolesnych wspomnieniach. Już po „Baście” pojawiały się skandalizujące nagłówki. Czytałaś je i co?
Nie czytam, choć oczywiście prędzej czy później to do mnie trafia. Na takie coś mam uniwersalną odpowiedź: No i co z tego? Istnieją takie portale, z tego żyją. Nie mam na to wpływu, nie mogę tego zablokować. Czy po to, żeby nie czytać o sobie takich rzeczy, powinnam zrezygnować ze swojej metody na sztukę? Załóżmy, że się poddaję i odkładam pasję na półkę, tracę poczucie, że wiem, co robię. Co na tym zyskuję? Że nie napisali nagłówka?
Założę się, że będą też padać pytania o to, czy twoja książka to przypadkiem nie pochwała medytacji, mindfulness, psychoterapii.
Każdy sam zdecyduje, co w tym zobaczy, ale na pewno nie jest to pean na żaden z tych tematów. Już bardziej zapiski z powrotu do przytomności. 45 lat odpękałam w więzieniu cudzych oczekiwań, wymagań, mikropogwałcania siebie – po to, żeby mnie ktoś polubił. 45 lat. Uważam, że się solidnie sprawdziłam, jeśli chodzi o życie w zgodzie z całym światem. A teraz? Ilekolwiek mi zostało, te lata mam zamiar spędzić tak, jak chcę
Wiele zawdzięczasz spotkaniu z terapeutką Ewą Woydyłło.
Czasem wystarczy jedno zdanie, żeby zdarzenia potoczyły się w szczególny sposób. Ewa Woydyłło wypowiedziała najważniejsze dla mnie w ciągu tych ostatnich lat słowa: „Zajmij się sobą, nie partnerem, nie jego chorobą, to są jego sprawy”. I spośród tego cierpienia i rozpaczy, w których wtedy tkwiłam, to do mnie trafiło, zabłyszczało, naprawdę to usłyszałam. Pani Ewa Woydyłło powiedziała też: „Chciałabym powiedzieć, że twoja historia jest wyjątkowa. Ale nie jest. Masz wiele sióstr, ja jestem jedną z nich”. To również sprawiło, że spojrzałam ciut szerzej. Przede wszystkim poczułam, że nie jestem z tym sama. Ale też mogę śmiało powiedzieć, że zmienił się mój stosunek do kobiet. Siostrzeństwo do mnie przemówiło. Potrafimy być dla siebie podłe, wredne, ale za tym czymś nieprzyjemnym, wymianą jadu, również czai się jakaś ludzka historia. Ja nawet w osobie, która była tą trzecią w moim związku, teraz widzę siostrę. Widzę, że była potrzebna, bo jakby ona się nie pojawiła, nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem teraz. Trochę to zajęło, ale mogę powiedzieć, że jestem jej wdzięczna.
Nie wiem, jak o tym mówić, żeby nie wyszło, że na starość dziwaczeję… A zresztą, co tam! To jest taki niezwykły stan – podobnie czułam się, pamiętam, w ciąży. Miałam wtedy wrażenie bycia nietykalną, niczego się nie bałam. A potem to nagle zniknęło, unieważniło się. Ale wróciło, i gorąco to polecam, bo o wiele łatwiej się żyje. Doba staje się przyjemna.
Twoja codzienność wygląda teraz zupełnie inaczej?
Żadnych fajerwerków nie odnotowuję. Problemy, choroby, kryzysy, finanse – wszystko jest tak, jak było. Ale moje poczucie bycia w tym jest zupełnie inne. To takie drobne momenty olśnienia, o których zresztą piszę. To się sprowadza do takich chwil, że dostaję propozycję pracy i jedyne, o co pytam siebie, to czy jest mi z tym naprawdę, uczciwie po drodze. Nie? To dziękuję. Nie dodaję już: „Przepraszam”.
Odkryłam, że jeżeli mi jest niewygodnie, to ja muszę się ewakuować, a nie żądać od innych i otaczającego mnie świata, żeby się do mnie dopasowali. Odpuścić innym, zająć się sobą.
W książce nie daję rad, ale jest tam na przykład taki zwyczajny fragment o obiedzie. I może ktoś, czytając go, odważy się, kiedy następnym razem przyjdzie do obiadu i ciocia powie: „Dołożę ci”, powiedzieć: „Nie, nie chcę”. Bo jeśli w tak prostej sytuacji nie jesteśmy w stanie się na to zdobyć, to jak mamy to zrobić na przykład w pracy, w której doświadczamy mobbingu, czy gdziekolwiek indziej?
Strasznie bym też chciała, żeby ktoś mógł się przekonać, jakie to uczucie, kiedy pomyślisz... Dobra, może nie od razu wszystko naraz, ale na przykład, dajmy na to, nie odbiorę tego telefonu. A nie, że odbiorę i będę się przy nim kulić. Na początek nie odbiorę, a potem napiszę – bo nie powiem, jeszcze się boję powiedzieć – „Proszę do mnie nie telefonować”. A potem odważę się jeszcze skasować numer tej osoby i uznać, że nie wszyscy ludzie są dla nas.
Ostre cięcie. Ktoś może poczuć się zraniony, urażony.
Do wyboru mam taki schemat, że w momencie, kiedy ktoś z zewnątrz robi „podkówkę” i mówi: „Nie rób mi tego”, to takie osobowości jak ja natychmiast się wycofują i myślą, że no dobra, trudno, reszta przodem, a ja jakoś z tyłu będę próbowała dreptać w kierunku, który wyznaczają mi inni.
Bo jaki to ma sens, że do mnie do domu przychodzi dziesięć osób, które są dla mnie ekstremalnie wredne i nieprzyjemne, a ja próbuję jeszcze dochodzić dlaczego? To jest mój dom, mam tu fajnie, zrobiłam sobie kawusię, pogoda ładna. I przychodzi do mnie koleżanka, siada i mówi mi okropne rzeczy. I teraz tak – ja nie chcę jej pouczać, stawiać warunków znajomości. Ja to szanuję, że ona taka jest, ale też nie chcę, żeby mi kawkę oprószyła tym swoim: „Jak ty żyjesz?!”. Więc nie zapraszam na kawkę.
Nie chcę ranić ludzi. Życzę im jak najlepiej. Nikomu nie robię krzywdy, dbam o siebie. To ogromna różnica i wreszcie wiem, na czym polega.
Chodzi o różnicę między asertywnością a egoizmem?
Wystarczy zaakceptować, że myślenie o sobie nie jest niczym złym. Bo nie jest. Nie ma nic wspólnego z robieniem komuś przykrości. Pod warunkiem że takie samo prawo do myślenia o sobie i dbania o siebie przyznaję wszystkim, którzy mnie otaczają.
Mówimy o zmianach. Dlaczego wzięłaś ślub?
Wyjeżdżaliśmy z Pawłem do Stanów i tak z półtora tygodnia wcześniej pomyślałam… Właściwie nie wiem, o co mi chodziło. Chyba zapragnęłam czegoś symbolicznego. Jesteśmy ze sobą 20 lat, ale to jest tak naprawdę nowy związek. Mam wrażenie, że tamta nasza relacja i ta teraz to zupełnie inne układy. Nie miałam motywacji, jakie się czasem w przypadku ślubów ma. Że to coś gwarantuje. Dla mnie to nie jest żadna obietnica tego typu, że ja się zobowiązuję, że się zmuszę, chociażby się źle działo, że w tym wytrwam. Tak samo jak nie uważam, że Paweł miałby się katować, będąc ze mną, jeżeli któregoś dnia poczuje, że ma inne powołanie. Chyba bardziej chodziło o samo wydarzenie, że byliśmy tylko my i nasi synowie. Oni są w jednym prawie wieku, wytrwali w tym całym rodzinnym patchworku, byli w tym wszystkim z nami, w tych trudnych odsłonach też. Ta wielka zmiana w Pawle, we mnie – dla nich to też ważne. Moment ślubu był wzruszający, potem to już nie ma żadnego znaczenia.
Ciekawe, że w równoległym spacerze przez życie spotkaliśmy się z Pawłem trzy lata temu w punkcie restartu. On też zaczyna na nowo. To jest jego droga i nie chodzi tylko o jego niepicie. On też się sobą na poważnie zainteresował, sprawdza, bada. A jednocześnie jesteśmy razem. Obok siebie, już nie jedno na drugim, już na sobie nie wisimy.
Czujesz się piękna i mądra?
Już o sobie nie pomyślę, że jestem głupia. To podważyłam, uważam, że jestem mądrą osobą. Mądrą na swój własny użytek, na skalę mojego życia.
To głowa, a co z fizycznością, z ciałem?
Nie wiem, czy wiele, ale na pewno niektóre kobiety mają tak jak ja, że mieszkamy w głowie. Czyli jestem od szyi w górę, a tak naprawdę nie mam relacji z ciałem. Zaniedbałam je, jest zmarnowane przez lata braku czułości, przez lata ignorowane, niebrane pod uwagę. Patrzę teraz na nie i myślę, że na pewno nie chcę się odchudzić dlatego, żeby wyglądać ładnie. Albo żeby nie było ze mną kłopotu na sesjach zdjęciowych, bo zawsze był. Te nogi nosiły ten wielki nadmiar tyle lat, a ja mam potrzebę wreszcie się tym ciałem zająć, a nie je katować, nadwerężać. Rzucam palenie, na razie bardzo ograniczyłam. Jak się spotkamy za następne trzy lata, bardzo liczę, że będzie widać, że dbam też o fizis, a nie tylko o psyche.
Serio boisz się dostać Złotego Fryderyka za całokształt twórczości?
No nie, ten fragment z książki o Fryderyku to jakaś kropla w bełkocie myśli. Opisuję jeden ze swoich myślotoków, w takich chwilach cierpię zdecydowanie na nadprodukcję wątków. Był wśród nich taki, że przez parę lat chcieli mi wręczyć Złotego Fryderyka – i tu rodzi się pytanie, czy to przypadkiem nie zniuansowany sygnał, że: proszę bardzo, statuetka i tej pani już dziękujemy.
Ale Krzyż Zasługi masz. Wręczany w Pałacu Prezydenckim.
Pamiętam, że to jeszcze był czas, kiedy bardzo mi zależało na tym, żeby tata mnie pochwalił. Żeby pomyślał, że może jestem fajna. Nie zbieram już krzyży.
Jesteś z siebie dumna?
To bardzo dziwne, bo nigdy nie byłam w stanie czegoś takiego powiedzieć. Ale tak, jestem z siebie dumna. Naprawdę, szczerze.
Katarzyna Nosowska, ur. 30 sierpnia 1971 roku w Szczecinie. Wokalistka, kompozytorka, felietonistka, autorka tekstów piosenek oraz dwóch książek. Od roku 1992 do 2017 na czele zespołu Hey. Laureatka Paszportu „Polityki”, artystka 27-krotnie nagradzana Fryderykiem. W roku 2018 ukazała się jej debiutancka bestsellerowa książka „A ja żem jej powiedziała...”.
Polecamy książkę: Katarzyna Nosowska, „Powrót z Bambuko”, wyd. Wielka Litera.