Miliony dokumentów w sieci, fałszywe tropy, śmiałe hipotezy. Internetowe serwisy kuszą szansą odnalezienia przodków w ciągu kilku sekund. Ale poszukiwanie korzeni bardziej przypomina detektywistyczne śledztwo niż randkę na Tinderze.
Katarzyna Stuczyńska zawsze po cichu liczyła, że jest szlachcianką. Chociaż trochę. Kilka lat temu postanowiła to sprawdzić. Połączyła siły z zaprawioną w genealogicznych bojach kuzynką i ruszyła na podbój archiwów. Przekopała się przez setki metryk, urzędowych dokumentów i parafialnych wykazów. Szukała w sieci, jeździła po cmentarzach, odwiedzała urzędy stanu cywilnego, nauczyła się odczytywać XIX-wieczne dokumenty pisane cyrylicą. I chociaż ku jej rozczarowaniu okazało się, że szlachecka krew w niej nie płynie, odkryła coś innego – poszukiwanie rodzinnych korzeni potrafi wciągnąć na dobre. A bycie potomkinią kowali i zegarmistrzów, których samemu się wytropiło, jest również satysfakcjonujące.
– W człowieku odzywa się detektywistyczna żyłka, która przypomina o sobie od czasu do czasu. Potrafię wtedy przez kilka tygodni siedzieć noc w noc nad dokumentami i szukać śladów po moich przodkach – opowiada Kasia.
Udało jej się zrekonstruować drzewo genealogiczne ze strony mamy do ósmego pokolenia wstecz, czyli mniej więcej do połowy XVIII wieku. Jej znaleziska sięgają nawet dalej, do dziesiątego pokolenia, w którym odkryła przodków będących niemieckimi kolonistami. Zwykle są to tylko imiona i nazwiska, nie ma aktów urodzenia czy małżeństwa, więc brakuje stuprocentowej pewności co do pokrewieństwa. A Kasia jest poszukiwaczką sumienną – wpisuje w swoje drzewo tylko tych przodków, z którymi pokrewieństwo jest w stanie udowodnić. Nie wszyscy tak robią.
– Znam takich, którzy wpisują jak leci, nawet jeśli tylko podejrzewają, że ktoś może być krewnym. W ten sposób spokojnie można w swoim drzewie dojść do pokrewieństwa z Chopinem czy Krasińskim, bo na pewnym poziomie drzewa genealogicznego rozgałęzienia są tak rozległe, że sięgać mogą gdziekolwiek. Niektórym to poprawia samopoczucie – śmieje się Kasia.
Cholera w Krzyworzece
Trudno powiedzieć, ile osób w Polsce prowadzi podobne poszukiwania. Z pewnością jednak odkrywanie rodzinnych korzeni staje się coraz bardziej powszechne. Na najpopularniejszym
społecznościowym portalu umożliwiającym budowanie drzew genealogicznych i odnajdywanie krewnych – międzynarodowym MyHeritage– zarejestrowanych jest 1,6 miliona polskich użytkowników (MyHeritage.pl). Portal pozwala nie tylko na rozrysowanie własnego drzewa genealogicznego, ale i oferuje funkcje (dostępne po opłaceniu abonamentu), które pozwalają jednym kliknięciem „zmaczować” wszystkie zapisane profile, czyli porównać i dopasować elementy naszego drzewa genealogicznego z innymi z całego świata. W teorii więc, nie ruszając się sprzed komputera, możemy odnaleźć
krewnych na całym świecie w kilka sekund.
– Istnienie tego typu portali na pewno zachęca do rozpoczęcia przygody z genealogią – przyznaje Alan Jakman, 21-latek, założyciel internetowego miesięcznika genealogicznego
„More Maiorum”.
Pierwsze rodzinne drzewo pokrewieństwa rozrysował w drugiej klasie gimnazjum jako zadanie na godzinie wychowawczej. A że zawsze był dociekliwy, nie przestał szukać kolejnych odgałęzień, nawet kiedy już zadanie zaliczył (z wyróżnieniem). Dzisiaj jego drzewo sięga mniej więcej 1654 roku, kiedy to jego przodkowie przybyli z Austrii lub Niemiec w Góry Orlickie, by pracować najprawdopodobniej przy wyrębie lasów. Stamtąd przenieśli się do Kamienicy Polskiej pod Częstochową. Tę wieś razem z innymi osadnikami wykupili od dziedziczki Antoniny Sadowskiej. Tu urodził się prapradziadek Alana. Poszukiwania związane z nietypowym nazwiskiem doprowadziły go też do odkrycia, że jego dalekim krewnym jest porucznik rezerwy Feliks Jachman, zamordowany wiosną 1940 roku w Katyniu. Alan ma niezłą praktykę w poszukiwaniach i chętnie dzieli się swoimi doświadczeniami z innymi. Jest jednak dość sceptyczny, jeśli chodzi o odnajdywanie krewnych „jednym kliknięciem”.
– W sieci możemy albo znaleźć wszystko, albo zupełnie nic. Wiele zależy od szczęścia – tłumaczy. – Czasami trop się urywa, bo dokumenty z danej parafii posłużyły w czasie wyjątkowo mroźnej zimy jako opał do kominka. Różnie też bywa z ich digitalizacją. Jeśli mamy przodków z województwa mazowieckiego, świętokrzyskiego czy ziemi łęczyckiej, to szanse są znacznie większe. Gorzej, jeśli szukamy metryk z Podkarpacia, Żywiecczyzny czy Podlasia. Wtedy zaczną się schody – przestrzega Jakman.
W sieci jest kilka portali, gdzie spotykają się fascynaci genealogii. Wymieniają się spostrzeżeniami, pomagają w interpretacji dokumentów, poszukują informacji o krewnych. To wielka społeczność, która najczęściej zupełnie bezinteresownie rozbudowuje wirtualną bazę danych i pomaga sobie wzajemnie: skanuje metryki, uzupełnia dane, dzieli się znalezionymi dokumentami. Na największym genealogicznym forum Genealodzy.pl (na Facebooku profil polubiło ponad 150 tys. osób) nie brakuje ogłoszeń typu „Posiadam listę nauczycieli z Galicji z lat 1868–1914” albo „Dotarłam do wykazu zmarłych z cmentarza cholerycznego w Krzyworzece z 1852 roku, może komuś się przyda”. Na forum cały czas toczą się dyskusje. Ktoś wrzuca zdjęcie pradziadka Stefana urodzonego w 1901 roku z prośbą o zidentyfikowanie munduru, w który jest ubrany, inny prosi o pomoc w odczytaniu aktu urodzenia praprapradziadka Walentego, który przyszedł na świat w 1859 roku, a wątpliwości budzi różnie zapisane nazwisko rodowe matki. Z pomocy forumowiczów korzystała też Kasia.
– Kiedy masz wątpliwości przy interpretacji danych, zawsze ktoś pomoże – zapewnia.
Dużo mówi się o dostępności dokumentów w sieci, postępującej digitalizacji. W największych zbiorach, takich jak chociażby tworzona siłami wolontariuszy Geneteka.pl, znaleźć można miliony zindeksowanych dokumentów. Jednak już samo ich odczytanie może stanowić trudność, nie mówiąc o interpretacji dokumentów.
– Przede wszystkim trafiamy na dokumenty pisane ręcznie, często niewyraźne. Litery bywają zamazane, koślawe, ich odcyfrowanie to wyższa szkoła jazdy – opowiada Alan.
– Odczytanie dokumentów to często pierwsza bariera, na jaką natyka się genealog amator. Druga to kwestie językowe – trzeba pamiętać, że przez 123 lata Polska oficjalnie nie istniała, a wszystkie dokumenty sporządzane były w językach zaborców – dlatego też w poszukiwaniach sięgających okresu przed 1918 rokiem natrafimy na dokumenty po niemiecku, rosyjsku czy łacinie. Z doświadczenia Jakmana wynika, że w dobie digitalizacji wiele osób równie szybko zapala się do genealogicznych poszukiwań, jak i z nich rezygnuje po pierwszych niepowodzeniach.
– Odnalezienie metryk to tylko początek. Dopiero potem zaczyna się prawdziwa detektywistyczna przygoda – twierdzi Alan.
Mając dane i garść opowieści rodzinnych, możemy zacząć stawiać hipotezy, a potem szukać sposobów na to, by je potwierdzić. Liczy się kreatywność.
– Genealogia to przygoda z historią. Trzeba znać realia dawnych czasów, geografię, czasem topografię, oglądać mapy. Świetnymi źródłami są gazety, z których można choćby wyczytać, co działo się w okresie, gdy przodkowie np. zniknęli nam z „radarów”. Może były w okolicy jakieś klęski żywiołowe, zaraza albo przemarsze wojsk, które zmuszały do przeprowadzki – tłumaczy Jakman.
Tożsamość z korzeni
Poszukiwanie rodzinnych korzeni stało się popularne na całym świecie, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie wszyscy skądś przyjechali i chcą dowiedzieć się o tym czegoś więcej. Do Polski ta
moda dociera powoli, ale zaczyna zataczać coraz szersze kręgi wychodzące poza środowisko historyków fascynatów. Rosnąca potrzeba poszukiwania rodzinnych korzeni zdaniem psycholożki dr Joanny Heidtman wynika w dużej mierze z czasów, w których żyjemy.
– A żyjemy w czasach masowego indywidualizmu. Poprzez masowość upodabniamy się do siebie – to, jak wyglądamy, jak mieszkamy, jak funkcjonujemy. Ale jednocześnie zachodnia kultura podkreśla wyjątkowość, indywidualizm, niepowtarzalność. Odnalezienie przodków, zbudowanie niepowtarzalnej rodzinnej narracji może być sposobem na zaspokojenie tej potrzeby wyjątkowości – uważa dr Heidtman.
Jej zdaniem to jeden ze sposobów uniknięcia sytuacji, w której w masowym społeczeństwie jako jednostka zaczynamy wręcz znikać.
– Naszą tożsamość kształtujemy poprzez poczucie odmienności, odrębności, specyficzności. Jeśli w swoim najbliższym kręgu, czyli w rodzinie, odnajduję osoby o wysokim statusie, charyzmie czy szczególnych zdolnościach, mogę mieć osobiste poczucie, że mnie to także identyfikuje, buduje moją wartość, wyróżnia – tłumaczy psycholożka.
Dla pisarki Ałbeny Grabowskiej, która w powieści „Tam, gdzie urodził się Orfeusz” zebrała rodzinne opowieści swojej babci mieszkającej w Bułgarii, bałkańskie korzenie są
istotne. – Chociaż zawsze czułam się Polką, moje bułgarskie pochodzenie jest dla mnie ważną częścią tożsamości – tłumaczy pisarka.
Sama nigdy nie przeczesywała dokumentów w poszukiwaniu śladów swoich przodków.
– Żeby poznać własne korzenie, wcale nie trzeba iść do archiwum – wystarczy zapytać babcię, ciotkę, kuzynkę. I lepiej to zrobić od razu, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będzie za późno – przypomina i dodaje: – To, kim byli nasi przodkowie, zawsze w jakiś sposób nas kształtuje. Ja napisałam książkę „Tam, gdzie urodził się Orfeusz”, by rodzinne losy ocalić od zapomnienia. Żeby moje dzieci miały skąd czerpać wiedzę o swoim pochodzeniu – tłumaczy Ałbena Grabowska.
Z potrzeby serca
Bez względu na motywację genealogiczna pasja wymaga przede wszystkim
czasu i cierpliwości. Nie wszyscy dysponują jednym i drugim. Jeśli jednak chcą rozwiązać rodzinną tajemnicę sprzed lat, zbudować drzewo genealogiczne czy odnaleźć krewnych, mogą zwrócić się o pomoc do fachowców. Nie brakuje firm, które poszukiwaniami zajmują się komercyjnie. Kinga Borowiec i Karolina Szlęzak firmę Your Roots in Poland założyły siedem lat temu. Lubią mówić o sobie, że tropią rodzinne historie. Odnajdują zaginionych krewnych i
nieślubne dzieci, sprawdzają, czy pradziadek naprawdę przegrał majątek w karty, jakie oceny na świadectwie miał przodek znanego matematyka. W sumie w Your Roots in Poland pracuje dziewięć osób, które miesięcznie prowadzą nawet 20 spraw. Niektóre z nich można zamknąć w ciągu tygodnia – jak na przykład znalezienie miejsca pochówku dalekiego krewnego – inne ciągną się miesiącami albo latami. Najdłuższą sprawę właśnie niedawno zamknęły. Po siedmiu latach. Po ponownej analizie danych udało się znaleźć trop zaginionych trzynaściorga rodzeństwa babki ich klientki. Kto się zgłasza? Kinga szacuje, że mniej więcej 65 procent ich klientów to osoby z zagranicy – głównie z USA, Kanady, ale są też Brytyjczycy, mieszkańcy RPA, Australii, Szwajcarii czy Nowej Zelandii. Najczęściej to ludzie blisko
emerytury, którzy mają czas i pieniądze, a przede wszystkim wewnętrzną potrzebę odnalezienia swoich korzeni.
– Zdecydowana większość szuka z potrzeby serca – tłumaczy Karolina. Bardzo często planują podróż do Polski szlakiem przodków. Dziewczyny pomagają im tę wyprawę opracować. Odnajdują na cmentarzach grobowce, starają się znaleźć miejsce, gdzie mogło stać domostwo prapradziadka, czasami uda się znaleźć żyjących krewnych. Jakiś czas temu zabrały amerykańskiego dziennikarza do wioski pod Sanokiem, gdzie przed wojną mieszkał jego dziadek. Udało im się znaleźć fundamenty rodzinnego domu i kilka gruszy, które rosły w jego sadzie i do dzisiaj owocują. Co ciekawe, pierwsze, co dziadek zrobił po osiedleniu się w Ameryce, to posadzenie sadu gruszkowego! Okazało się też, że w wiosce nadal żyje 94-letni sąsiad dziadka, który opowiedział o dniu, kiedy ten został wywieziony przez gestapo do obozu.
– To są zawsze bardzo wzruszające spotkania – wspomina Karolina. Nie brakuje jednak zaskoczeń. – Jakiś czas temu zgłosiła się do nas rodzina muzyków z Zachodu, których babka miała polskie korzenie. Dostaliśmy informację, że pochodziła z dobrze sytuowanej katolickiej rodziny. Okazało się jednak, że babka Krysia tak naprawdę pochodziła z rodziny żydowskich kupców. Wyjeżdżając za granicę, dziewczyna wymyśliła swoją przeszłość na nowo – opowiada Kinga.
Podobnych zaskoczeń przy odkopywaniu rodzinnych historii nie brakuje. Nie wszystkie łatwo zaakceptować.
– Te, które odbiegają od naszego wyobrażenia, najczęściej marginalizujemy lub wypieramy. Czasem tłumaczymy sobie, że to pomyłka lub prawdopodobnie źródła nie były wiarygodne – wyjaśnia dr Joanna Heidtman i dodaje, że takie zaskakujące odkrycie może także zmienić postrzeganie własnej tożsamości. Jest to trudne, bo wymaga przebudowania na nowo naszej wizji samego siebie, zmiany wielu poglądów lub ocen. Ale wtedy takie odkrycie staje się głębokim doświadczeniem, przełomem, czasem uwolnieniem.
– Jednak taka zmiana następuje tylko wtedy, kiedy naprawdę jesteśmy gotowi na prawdę i otwarci na różne, nie zawsze wygodne historie o naszej rodzinie – przyznaje dr Heidtman.
Czasami jednak o poszukiwaniu polskich korzeni decydują względy praktyczne. Od czasu brexitu zdecydowanie wzrosła liczba klientów z Wielkiej Brytanii, którzy chcą starać się o polskie obywatelstwo, odnajdując swoich polskich przodków.
– Dzięki temu nawet po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej będą mogli korzystać z przysługujących im teraz przywilejów – tłumaczy Kinga. – Czy zawodowcy lepiej niż amatorzy rozwikłają genealogiczne zawiłości? Pracujemy szybciej i efektywniej. Wiemy, gdzie szukać, łatwiej nam pracować w archiwach, urzędach, mamy przetarte szlaki, znamy specyfikę dokumentów. Ci, którzy bardzo chcą, mają czas i ochotę, dojdą do podobnych efektów. Nam pracę ułatwia wiedza, którą trudno zdobyć z dnia na dzień. Znamy zawiłości historyczne i wiemy, jak czytać staropolskie formularze – zaznacza. Za profesjonalizm trzeba zapłacić. Dzień pracy w archiwum z tłumaczeniem i przygotowaniem raportu to koszt około 600 zł. Cena zależy od czasu, jaki trzeba na poszukiwania poświęcić. Drzewo genealogiczne z informacjami o przodkach to wydatek od trzech do ośmiu tysięcy. Koszt zwykle jednak nie gra roli. Wspomnienia i wzruszenia są bezcenne.