Podtytuł książki brzmi: „Przewodnik po kuchni zmieniającej świat”. Ale czy naprawdę właśnie w kuchni można zmienić świat?
– Można. Oczywiście na pewną skalę. Ale tak, każdy krok w dobrą stronę jest ważny – mówi Ewa Ługowska. Dla niej narzędziem do pokazywania nam, jak te kroki wykonywać, jest też prowadzony od czterech lat blog misamocy.pl.
Jak to się u niej zaczęło? – Dochodzenie do pewnych wniosków przychodzi z czasem, zmiana w nas samych to trudny proces, u mnie trwał on przez wiele lat. Jestem w życiu poszukiwaczką, a poszukiwacze mają to do siebie, że lubią zmiany. Zapalnikiem były w moim przypadku książka i warsztaty rozwojowe na temat legend indiańskich, poświęcone 13 pierwotnym matkom klanowym. Każdym cyklem Księżyca opiekuje się jedna matka. Ona uczy nas kontaktu ze sobą i z naturą. Miałam wtedy czas, kiedy zastanawiałam się, o co mi chodzi w życiu, czemu warto poświęcić energię. I w naturze właśnie znalazłam odpowiedź. Nie tylko w lesie czy górach, ale i na talerzu, w kuchni, w codziennych czynnościach związanych z przygotowywaniem jedzenia – z miłością, wdzięcznością i szacunkiem.
Bo przecież kuchnia to nie tylko gotowanie. To także myślenie o jedzeniu, planowanie posiłków, robienie zakupów, przechowywanie. Ale także decyzja, co jem. Wszystko? Czy może rezygnuję z pewnych grup produktów? No i czy można powiedzieć, co z punktu widzenia tytułowego ratowania świata jest ważniejsze: niejedzenie mięsa, niemarnowanie żywności, szukanie produktów ekologicznych – czy jest tu w ogóle hierarchia?
– Najważniejsze jest zdrowe odżywianie. A ono wymusza na nas postawę proekologiczną. Wystarczy, że zadbamy o siebie, że zaczniemy jeść nieprzetworzone, lokalne, świeże produkty – i już zmniejszamy zaśmiecenie świata, ograniczymy ślad węglowy. Mamy wybór. Nie musimy kupować jedzenia zapakowanego w plastik. Nie musimy przynosić go do domu w plastikowej torbie. Nie musimy wybierać tego wysoko przetworzonego, z chemią, produkowanego w wielkich zakładach zanieczyszczających środowisko. Nie musimy wybierać produktów, które jadą do nas z drugiego krańca globu. Choć, oczywiście, wszystko jest dla ludzi, ale uważam, że w kuchni powinny przeważać składniki lokalne.
Ewa mówi o sobie, że jest idealistką, pewnie dlatego rzeczywiście ma poczucie, że każdy krok uczyniony w kierunku proekologicznego stylu życia zmienia otoczenie. – Widzę to na co dzień w sklepie. Przychodzę z własnymi bawełnianymi woreczkami. I zawsze ktoś – czy to inni kupujący, czy sprzedawczynie albo kasjerki – zapyta: „A skąd pani ma taki ładny woreczek? Gdzie można kupić? Jak to się sprawdza?”. Ludziom się podoba, chcą takie mieć, ja chętnie odpowiadam – i tak to się szerzy, tak ten prosty pomysł idzie dalej. Tak samo można zarazić smakami, nowymi daniami, ludzie odkrywają, że nie tylko schabowy. I potem mi mówią, że sami już gotują inaczej. Albo że wymyślili nową pastę do kanapek i przestali kupować wędliny. Albo że w środy nie jedzą już mięsa, tylko warzywny pasztet. Roznosi się moda na zdrowe jedzenie. Bo fajnie być fajnym – dodaje.
Ale według Ewy Ługowskiej najważniejsze to mieć w tym luz. Żeby twoja postawa, nawet najsłuszniejsza, nie rodziła agresji do drugiego człowieka, jeśli jego wybory są inne niż twoje. I żeby nie być w tym fanatycznym. – Nie wzywam wcale do przechodzenia w stu procentach na lokalne produkty. Jeśli będziemy jeść i gotować w zgodzie ze sobą, jeśli będziemy mieć z tego radość, to tą radością zarazimy innych. Ja na przykład na blogu pokazuję też przepisy z oliwą, z awokado, z melonem. To ma być zabawa, nie przymus. Bo tylko pozytywny przekaz przynosi pozytywne skutki. Idzie łatwiej, szybciej, zatacza szersze koło.
Pytanie, czy dla osoby niewprawnej takie komplementarne myślenie o jedzeniu nie jest za trudne i zbyt czasochłonne. Bo musimy zastanawiać się nie tylko nad tym, co na obiad. Trzeba też odpowiednio planować zakupy, wiedzieć, gdzie najlepiej kupować, jak niczego nie marnować, jak wykorzystać to, co całe życie przywykliśmy wyrzucać i nie zawracać sobie głowy – jak choćby łupiny od bobu czy natkę włoszczyzny. Zajmuje to dużo czasu, angażuje. Może nawet przesadnie. – Na pewno tak jest na początku. Bo każda zmiana, zanim się w nas ukorzeni, jest trudna. Ale jak już zaczniemy, po niedługim czasie staje się to naturalne. Kiedy czytałam książkę o zero waste, to po pierwszych stu stronach stwierdziłam: „Nie dam rady”. Ale potem pomyślałam: „Nie, nie poddam się”. Postanowiłam, że będę wprowadzać po jednej rzeczy. I bez napięcia, że muszę od razu osiągnąć ideał. Zaczęłam właśnie od bawełnianych woreczków – dopiero kiedy zaobserwowałam, że idąc na zakupy, biorę je odruchowo, wprowadzałam kolejne zmiany. To tak jak z gotowaniem pomidorowej – kiedy robisz to pierwszy raz i nie znasz przepisu, musisz myśleć o każdej czynności, sprawdzać, co po czym. Jak ugotujesz zupę pięć razy – robisz to już automatycznie.
Warto? – Warto. Nie tylko w skali globalnej, ale i w mojej indywidualnej. Zakupy robione według planu to oszczędność czasu. A wykorzystywanie wszystkiego to także oszczędność pieniędzy. Jak zrobię za dużo, mrożę, wekuję, robię z resztek natki pesto, z łupin bobu kotleciki – wszystko się przydaje. I mam czas dla siebie. No i dobre samopoczucie! A to przecież też jest cenne.