Są ludzie tak zakochani w idei miłości, że trudno im zakochać się w samym człowieku. Prawdziwy związek nie spełnia ich romantycznych wyobrażeń, bo nie jest jak z książki lub filmu. Klasyczny syndrom pani Bovary ma się dziś całkiem dobrze. Jak go u siebie zdiagnozować i – co ważniejsze – jak krok po kroku zwalczyć?
Ma być bezgraniczna, pełna namiętności, obsesyjna... Wszystko, co odbiega od tego modelu, to żałosna podróbka. Tak właśnie pojmowała miłość Emma Bovary, bohaterka XIX-wiecznej powieści Gustawa Flauberta. Nic dziwnego, że czuła się niespełniona. I że nieustannie takiej miłości szukała. Mąż? Zbyt pospolity, by dać jej rozkosz, namiętność i upojenie – czyli to, za czym tak tęskniła, co tak zachwycało ją w książkach, które czytała. „Póki nie wyszła za mąż, sądziła, że go kocha; zaczynała jednak przypuszczać, że pewno się myliła, bo szczęście, które powinno zrodzić miłość, jakoś nie zakwitło” – czytamy u Flauberta. Owszem, z kochankami doświadcza przez chwilę upragnionych dreszczy. Ale też zazdrości, zaborczości, zależności. Wreszcie – porzucenia.
Określenie „bowaryzm” zostało użyte po raz pierwszy w 1892 roku, przez francuskiego filozofa Jules'a de Gaultiera, w jego rozprawie „Bowaryzm, psychologia w dziele Flauberta”. Dla samego pisarza termin ten oznacza „zderzenie ideałów romantycznych z miałkością zastanej rzeczywistości”. Współcześnie, bo w 2013 roku, francuski słownik „Le Grand Robert” odnotował po raz pierwszy czasownik bovaryser, który znaczy tyle co „marzyć o innym losie, przeznaczeniu, bardziej od obecnego satysfakcjonującym”. Cóż, mimo upływu czasu bowaryzm ma się całkiem nieźle... Choć przyjął nieco inne, współczesne rysy.