1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Fisz: „To trudne czasy dla wrażliwców”

Fisz: „Mam usposobienie introwertyczne. Nie jestem chyba typem stereotypowego buntownika, ale potrafię powiedzieć: «nie, dość»”. (Fot. Bart Pogoda)
Fisz: „Mam usposobienie introwertyczne. Nie jestem chyba typem stereotypowego buntownika, ale potrafię powiedzieć: «nie, dość»”. (Fot. Bart Pogoda)
Urodzony w latach 70., wierzy w siłę sprawczą nowych generacji. – Czy to, o czym opowiadam, jest młodszemu pokoleniu potrzebne? – zastanawia się Fisz. – Oni muszą mieć swoją muzykę. Stąd tytuł mojego utworu „OK Boomer!”.

Śpiewasz o tym, że jak John Lennon wyobrażasz sobie lepszy świat. Jaki?
Kiedy powstawały takie pieśni jak „Imagine”, krytykowano je za utopijność. A jednak Lennon śpiewał o świecie bez granic, który okazał się możliwy. Był przedstawicielem pokolenia mojego ojca. Kiedy miałem 15, 16 lat, nie interesował mnie. O moim świecie opowiadali Kurt Cobain i Beastie Boys. Ta płyta jest o kontynuacji w muzyce, która odbywa się mimo napięć pokoleniowych, zmian stylistyk. John Lennon czy później Rage Against The Machine, Beastie Boys stawali po stronie atakowanych, słabszych, tych, którzy nie odnajdywali się w agresywnym języku polityki. Muzycy zabierali głos w sprawie wojny w Wietnamie, polityki prezydenta Reagana czy nowojorskiego burmistrza Giulianiego, odnosili się do napiętej sytuacji afroamerykańskiej. Zastanawiam się, czy dzisiaj muzyka wciąż odgrywa taką rolę.

Rewolucji już nie będzie?
Dzisiaj nie widzę jej w muzyce. Zmienia się też nośnik. Znika kompakt. Wygrał streaming. W elitarnych kręgach bardzo dobrze sobie radzi winyl. Powraca singiel. Muzyka popowa poddana jest algorytmom. To często nie są artyści tak świadomi jak Björk, która za moich czasów odnosiła sukcesy. Nawet u Madonny, której nigdy nie byłem fanem, przekaz był bardzo ważny. Ostatnio ciekawsze teksty na scenie pop ma Taylor Swift.

Ta płyta to twoje protest songi?
To płyta świadoma politycznie, ale przede wszystkim to sprzeciw wobec tak infantylnej i agresywnej socjotechniki. Zasługujemy na lepszą politykę, mądrzejszą. Płyta powstała w pandemii, siedziałem w mieszkaniu non stop, bo nie koncertowaliśmy, a z muzykami, z moim bratem [Emade] kontaktowałem się przez Zooma. Pierwszy etap był zupełną niewiadomą – co to za choroba, jak się to wszystko zakończy. Pojawiały się hashtagi #zostań­wdomu. Wychodząc do sklepu, większość osób zakładała rękawiczki. Nie pamiętam stanu wojennego, Czarnobyl jest wspomnieniem płynu Lugola, po którym wymiotowałem. To zamazane obrazki z dzieciństwa. Z pandemią pojawiło się pierwsze w moim pokoleniu poczucie zagrożenia. Dość szybko zostało rozegrane politycznie i mit o łączeniu się w sytuacji zagrożenia runął. Dzisiaj można dostać w gębę za zwrócenie uwagi, żeby ktoś jednak założył maseczkę. Nadekspresyjna pseudoreligijność, patetyczna nowomowa, gmeranie w edukacji przez ludzi o radykalnych poglądach budzą we mnie niepokój, pewnie również dlatego, że sam mam dzieciaki. Płyta więc, mam nadzieję, że nienachalnie, ale wyraźnie, stawia pytanie: co się z nami stało?

Ale przede wszystkim pytasz o język.
Słowo staje się koślawe, agresywne. To mnie niepokoi. Źródło kryzysu komunikacji widzę w Internecie. Pamiętam czas bez niego, jak bardzo czekałem, aż się ten serwer uruchomi, żeby móc komunikować się z przyjaciółmi zza oceanu, mieć dostęp do informacji, a jako artysta bezpośrednio dotrzeć do fanów, omijając radiowe playlisty. Równocześnie następowała transformacja myślenia na skrótowe, esemesowe. Rozmawiamy bez niuansów i próby zrozumienia. Brutalność języka przenosi się na relacje ludzkie. Obserwuję, jak to jest wykorzystane w socjotechnice politycznej. Widzę, jak zmienia się komunikacja moich dzieci. To trudne czasy dla wrażliwców.

Dla mnie to płyta pokoleniowa, jesteś ode mnie rok młodszy, śpiewasz o moim doświadczeniu.
Tego pokolenia dotąd dobrze nie opisano. Staliśmy szpagatem pomiędzy końcem komuny a kapitalizmem, który od razu się rozpędził. Rodzice próbowali sobie radzić w świecie drastycznych zmian… PRL to czas naszego dzieciństwa, więc pamiętamy go jako bajkowy, trochę taki realizm magiczny. To od rodziców dowiadywaliśmy się o upadającym systemie, jego niesprawiedliwości, walce z wolnością słowa, z wolnością podróży. Patrzyliśmy, jak ich świat wreszcie się otwiera. Szybko pojawił się inny podział – jednym rodzicom się udawało, innym nie. A my zachłysnęliśmy się tym, co błyszczy. Zachłysnęliśmy się możliwościami. Skupiliśmy się często na robieniu pieniędzy, gromadzeniu rzeczy, których nasi rodzice nie mogli posiadać. W mieszkaniach z naszego dzieciństwa wszystkiego było mało. Każda kaseta, każdy ludzik lego był otoczony czcią. W filmie „Powrót do tamtych dni” ojciec trzyma ułożone lego za szybą meblościanki, za kluczykiem. Syn w ogóle nie może tego dotykać. Nie tęsknię za tamtymi czasami, ale czekam, aż posiadanie tych wielkich logówek na bluzach nie będzie takim współczesnym fetyszem. Teraz zagracamy pokoje naszych dzieci, a ten nadmiar jest przytłaczający. Zaśmieciliśmy ten świat na potęgę zbędnymi rzeczami, być może przyszłe pokolenia będą oddychały jeszcze gorszym powietrzem, zmierzą się z wielką emigracją z miejsc bez wody lub o zbyt wysokich temperaturach. Czy to, o czym opowiadam, jest młodszemu pokoleniu potrzebne? Oni muszą mieć swoją muzykę. Stąd tytuł ostatniego utworu „OK Boomer!”.

To dzieci nazywają cię boomerem?
Usłyszałem to od syna. Młodzi określają tak kogoś staro­modnego – takiego dziadka, co prawi morały na temat nowego pokolenia, przyjmuje mentorski ton. To określenie rozsławiła Chlöe Swarbrick, młoda nowozelandzka parlamentarzystka. Dzisiaj, jak to z terminami i słowami bywa, określenie żyje swoim życiem, jest nadużywane i zmienia znaczenia.

Odczuwasz zmianę pokoleniową?
Nie byłoby żadnego ruchu w muzyce, gdyby nie kolejne pokolenia, które chcą zmiany. Zdaję sobie sprawę, jakiej rewolucji dokonały za długie grzywki Beatlesów. Nagle coś w tej konserwatywnej Anglii zaczęło buzować. Włosy stawały się coraz dłuższe. Pojawił się heavy metal, który nie tylko na koncertach przybierał formę teatralną, bajkową. Później przyszły hip-hop i grunge. Podszyty nonkonformizmem bunt zawsze był skierowany przeciwko starszym pokoleniom, które układały świat.

Z nami było trochę inaczej. Długo nie mogliśmy znaleźć swojego języka. Kończył się mit Jarocina jako głównej sceny rockowej. Nasz bunt był wycelowany w co innego. Słychać to na naszych pierwszych płytach. Osiedla zbudowane w komunizmie zyskały anteny satelitarne, telewizja kablowa pokazywała kolorową Amerykę, deskorolki. Dla pokolenia postjarocińskiego hip-hop był czymś nowym, nie do końca zrozumianym. Nie godziliśmy się na określenie, że to nowy punk rock. Umiał przepychać się na rynku, pozostając niezależnym. Powstawały pierwsze małe wytwórnie. Wydawaliśmy w Asfalcie, szyliśmy sobie pierwsze ubrania, również je sprzedawaliśmy, byliśmy totalnie niezależni, kreując tę kulturę. To było podobne do idei punkowej DIY (do it yourself), ale korzenie naszej muzyki były inne.

Braliście sprawy we własne ręce.
Dzięki temu omijaliśmy większe wytwórnie. Dlatego tak entuzjastycznie witaliśmy Internet, sieć błyskawicznie rozchodzącą się po ursynowskich blokach. Mieliśmy poczucie niezależności, mogliśmy panować nad nagraniem, dystrybucją płyty, zarabiać pieniądze, również na nagrywanie kolejnych, lepszych płyt. Jako pokolenie Radiostacji mieliśmy do czynienia z pierwszym biznesowym podejściem do badań opinii, słuchalności. No i wszystkie nasze marzenia uderzyły w sufit.

Bo piosenki zaczęły być przerywane reklamami?
Radiostacja rozleciała się i zaczęła walczyć o komercyjny udział w rynku. A była dla nas bardzo ważną rozgłośnią. Wreszcie urodzeni w latach 70., słuchający muzyki miejskiej, klubowej, hiphopowej mieli swoją wyspę. Trójka wtedy była radiem przede wszystkim pokolenia mojego taty – muzyki rockowej, Pink Floydów, U2. Ciekawe, jak będzie z moim pokoleniem, ale zdaję sobie sprawę, że nie jesteśmy tak atrakcyjni dla młodych. W recenzji „Gazety Wyborczej” z naszej płyty padło słowo „weterani”, więc to chyba następuje [śmiech].

Stąd na tej płycie zapatrzenie w lata 90.? Śpiewasz nawet: „A kiedy przyjdzie czas na pożegnanie/Zrobimy lata 90. w naszym mieście/Dub techno wprowadzi nas w trans/Akordy pianina przebiją nasze serce”.
Bo lata 90. są we mnie. Nie potrafiłbym się podlizywać moim synom, robiąc muzykę, która mnie nie dotyczy. Dość wcześnie wiedzieliśmy, że płyta będzie miała tytuł „Ballady i protesty”, to taki trochę hołd dla muzyki zaangażowanej także w sprawy społeczne. Także dla sceny klubowej, która była pewną rewolucją kulturową, jedną z ostatnich wielkich rewolucji muzycznych, obok hip-hopu. Przyszły nam wtedy z pomocą komputery, samplery. Odstawiliśmy gitary basowe w poczuciu, że są ze świata mojego ojca [Wojciecha Waglewskiego – przyp. red.]. Kiedy już wiedziałem, że zrezygnuję ze studiów, a płyta „Polepione dźwięki” wydana w Asfalcie odniosła sukces, zaczęliśmy jeździć. Pojawialiśmy się także poza Polską, nie tylko w Londynie, ale też w Budapeszcie, w Pradze. W Czechach scena hiphopowa dopiero się rozwijała. Polski hip-hop był tam traktowany jako nowatorski, ciekawy, inspirował. Odcinaliśmy się od kompleksów bloku wschodniego, jeździliśmy bez poczucia, że na świecie będą płyty czy ubrania, których u nas nie ma. W Berlinie, Amsterdamie często młodzi ludzie znudzeni tym, co oferował im własny rynek muzyczny, podglądali, co ciekawego dzieje się na scenach ze wschodniej już wolnej Europy. Dzisiaj słyszę tam pytania, które brutalnie chwytają mnie za kaptur, przypominając, co zgubiliśmy. Ostatnio znowu pojawił się w mojej głowie ten podział – blok wschodni. A myślałem, że już go wymazaliśmy.

Fisz z bratem Emade, z którym wspólnie stworzyli najnowszy dwupłytowy album. (Fot. Bart Pogoda) Fisz z bratem Emade, z którym wspólnie stworzyli najnowszy dwupłytowy album. (Fot. Bart Pogoda)

Nasze pokolenie odpuściło?
Wygodne życie być może uśpiło czujność. Pamiętam nagrywanie płyty „F3”. To był czas muzyki klubowej, chilloutowej. Miała wprowadzać w dobry nastrój spracowanych ludzi. Dzisiaj nie nazwałbym jej konfekcyjną, bo działo się w niej bardzo dużo, ale była taka, jacy wtedy byliśmy. Jako muzycy zaczęliśmy lepiej zarabiać, jeździć po świecie. Być może dlatego część muzyki oderwała się od spraw bieżących.

To lockdown w mózgu?
Żeby wziąć nas w obronę, powiem, że musimy pamiętać, jaki to był czas. Presja sukcesu dzięki różnym specom od reklamy rozrosła się do monstrualnych rozmiarów. Lekko uśpione pokolenie zorientowało się, że świat się chwieje. Pierwszym tąpnięciem był kryzys finansowy.

Ty śpiewasz nie dla hajsu, a traperzy, czyli przedstawiciele nowego gatunku – trapu, chwalą się, że właśnie dla hajsu.
Hip-hop, szczególnie amerykańskich czarnych wykonawców, był także sposobem na legalne zarabianie pieniędzy, żeby na przykład nie handlować crackiem. Pieniądz zawsze był obecny w rapie, ale warunkiem była też autorska, mocna muzyka, która nie oszukuje, nieważne, czy się pochodziło z getta, czy wyszło z dobrych nowojorskich uczelni. Mierzi mnie ten fetysz pieniądza wśród młodych traperów, ale są też przecież tacy artyści nowego pokolenia, jak Szczyl i Asthma. Moje pokolenie długo walczyło o miejsce w muzyce, w mediach, o swoją obecność.

Masz bunt w DNA?
Mam usposobienie introwertyczne. Nigdy nie odnajdywałem się dobrze w tłumie. W szkole miałem z tym problem. Nie jestem chyba typem stereotypowego buntownika, ale potrafię powiedzieć: „nie, dość”. I na pewno chodzimy z bratem własnymi drogami. To poczucie niezależności jest dla mnie bardzo istotne. Uczymy się przez zabawę, nie mamy mentorów.

Ty nie miałeś autorytetów?
Szukałem swojego języka, swojej muzyki. Uczyliśmy się samplować, eksperymentowaliśmy z muzyką elektroniczną. Fascynowaliśmy się już hip-hopem, muzyką postpunkową, ale też techno, muzyką klubową. Didżej mógł stać w zupełnej czerni, w kącie klubu, prezentując swoje remiksy czy brzmienia wyprodukowane w domu, przestał być postacią centralną, na którą pada światło. Choć sam wychowywałem się, słuchając Prince’a czy Davida Bowiego, to długi czas takie podejście do bycia na scenie było mi bliskie, tak chyba ciągle je postrzegam. Bez fajerwerków, opuszczania się na linie. Na mojej pierwszej płycie „Polepione dźwięki”, którą w sumie lubię, jest utwór „Polepiony”, identyfikuję się z nim do dziś: Ja składam się z części niespójnych przeczących sobie nawzajem/Jedna mówi: „chcę stąd wyjść”, druga mówi: „ja zostaję”.

Ale rozumiem, dlaczego wtedy podobał się utwór „Czerwona sukienka”.

Z czego jesteś polepiony?
Z przeróżnych sytuacji życiowych, kulturowych. Moja babcia pochodzi z Nowego Sącza, bardzo religijnego, konserwatywnego miejsca na mapie Polski. Mój ojciec był zbuntowanym hipisem. Na ostatniej płycie śpiewam, że wychowała nas katecheza. Nie wspominam jednak dobrze lekcji religii, a spowiedź w drugiej klasie była dla mnie traumatycznym przeżyciem. Pewnie dlatego zostałem metalowcem i rysowałem odwrócone krzyże [śmiech]. Mieszkaliśmy w blokach, spotykałem różnych ludzi. Ktoś miał problem z alkoholem, ktoś przychodził do nas na noc, bo bał się agresji we własnym domu. To uczyło empatii i od małego wiedzieliśmy, że świat nie jest czarno-biały. Pamiętam wywoływanie wojny kulturowej – protesty przed plakatem filmu Formana „Skandalista Larry Flynt”. Kiedy w kinach wyświetlali film „Ksiądz”, przed budynkiem ludzie odmawiali różaniec. To zaskakujące, że taka wojna jest nadal cynicznie wywoływana przez polityków. Obcy jest mi świat tak pojmowanego konserwatyzmu, a co dopiero moim dzieciom.

Nie zwątpiłeś w opowiadanie świata?
Zwątpiłem. Ale nie chciałbym znowu mieć dwudziestu kilku lat i żyć w tamtym świecie. Bardzo dobrze mi tu i teraz. W tekście „Za mało czasu” śpiewam: Muzyka nie pozwala mi się zestarzeć/Zakładam słuchawki na uszy/Moja dyskoteka ciszy.

Tak więc mam swoją przystań – spotykam się z przyjaciółmi, słucham płyt. To moja ucieczka. Wielu znajomych mówi wprost, że nie ma już siły, czuje beznadzieję, poddaje się. Skoro w pandemii można ludzi skłócić, uderzyć w prawa kobiet, zniszczyć radiową Trójkę... Może dlatego tak wiele osób pokłada nadzieję w młodych. Muszą się uporać z presją wolnego rynku, sukcesu, wyglądać świetnie, a jeszcze oczekujemy od nich, żeby przywrócili światu właściwe wartości. Presja jest ogromna [śmiech]. Czasem w ich muzyce usłyszę jakiś rym o samotności, depresji. Kiedy miałem 15 lat, bywałem w klubach, robiliśmy imprezy domowe. Moja córka, jej rówieśnicy dorastają w pandemii. To na pewno odbija się na ich psychice.

A jednak wierzysz, że dobre wieści przyjdą od młodych?
Bo będą musieli sobie ułożyć ten świat. Być może naiwnie, ale wierzę, że zmienią język patopolityki. A ci panowie, którzy dzisiaj konstruują nam życie, podświadomie wiedzą, że zmiana następuje. Dlatego tak się puszą i stroją srogie miny. Te wszystkie zabawki nowe pokolenie wytrąci im z rąk. Niedługo. Zobaczysz.

Fisz (właśc. Bartosz Waglewski), rocznik 1978. Kompozytor, wokalista, instrumentalista, autor tekstów, producent muzyczny. Debiutował w roku 2000 solowym albumem „Polepione dźwięki”. Nagrał ponad 20 albumów solowych oraz z grupami Kim Novak i Tworzywo Sztuczne. Współpracuje z bratem Emade i ojcem Wojciechem Waglewskim. W październiku 2021 roku jako Fisz Emade Tworzywo wydał płytę „Ballady i protesty”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze