1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Paulina Młynarska i jej czworonożni przyjaciele

Paulina Młynarska z suczką Zosią (Fot. archiwum prywatne Pauliny Młynarskiej)
Paulina Młynarska z suczką Zosią (Fot. archiwum prywatne Pauliny Młynarskiej)
Paulina Młynarska, dziennikarka i nauczycielka jogi, w swojej najnowszej książce „Miłość to pies” opowiada o miłości, życiu na greckiej wyspie z bandą czworonogów, a także trochę o jodze, która jest częścią jej codzienności i busolą ustawiającą ster. Publikujemy jej fragment.

Fragment książki „Miłość to pies” Pauliny Młynarskiej, wyd. Prószyński i S-ka

Mam ADHD czy jak kto woli – deficyt koncentracji uwagi. Do tego jestem osobą wysoko wrażliwą (WWO), czyli męczy mnie hałas, tłum, upał, zimno – wszystko, co intensywne. Przez to łatwo popadam w stan wypalenia i przemęczenia bodźcami. Także tymi, którymi sama siebie ze środka bombarduję, gdy wymyślam, kombinuję i planuję, a jak już zdążyłam napomknąć, robię to nieustannie. Na to nakłada się dysleksja. Niezły zestawik, nie ma co.

Jeśli jak ja masz którąś z tych charakterystyk, ale urodziłaś/urodziłeś się w czasach, kiedy taką (lub jeszcze inną) neuroatypowość już się diagnozowało i jakoś tam starano się sobie z nią radzić, to w porównaniu z osobami z mojego pokolenia masz sporo szczęścia. W latach 70. i 80. ubiegłego wieku, czyli kiedy chodziłam do szkoły, dzieciaki z ADHD, dysleksją czy w spektrum autyzmu były traktowane jako gorsi uczniowie, dziwacy, idioci oraz lenie, którym nie chce się uczyć i dostosować. Mantra, którą słyszeliśmy na każdym kroku, brzmiała: „Nic z ciebie nie będzie”. Nauczyciele i inni dorośli bez żadnych oporów uciekali się wobec nas do przemocy. Wiele z nas – osób nieco odbiegających budową układu nerwowego od tego, co wówczas uznawano za normę (co to w ogóle jest ta norma?), zostało w tamtych latach po pro- stu złamanych. Zniszczonych psychicznie przez dorosłych, którzy nie mieli pojęcia, że często mają przed sobą nie, jak sądzili – kompletnego głupola, któremu nic się nie chce, ale kogoś często ogromnie utalentowanego i inteligentnego, kto po prostu „działa” inaczej, niż zakłada system, jest inaczej oprogramowany.

Żeby nie odbiegać za daleko od głównego tematu tej książki, wspomnę, że dla wielu z nas – owych „dziwaków”, odrzucanych i spisywanych na straty na każdym kroku, jedynym źródłem ukojenia, zrozumienia i bezwarunkowej akceptacji były nasze czworonogi. Ja miałam czarnego pudla imieniem Bambi i pręgowaną kocicę Anuncjatę. To byli moi pocieszyciele w świecie, w którym dzieciństwo nie było cza- sem szczęśliwym. Oprócz tego nieustannie przynosiłam do domu zagłodzone kotki i bezdomne psy, które starałam się ratować, oczywiście w ramach bardzo ograniczonych możliwości kilkuletniego dziecka. To był taki czas, kiedy nie leciało się do dorosłych z każdym pomysłem i problemem. Wręcz przeciwnie – im mniej „starzy” wiedzieli, tym lepiej. Nasze światy były od siebie dość szczelnie oddzielone. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale tak po prostu było. Większość czasu spędzało się na podwórku, z kluczem na szyi i poza zasię- giem wzroku dorosłych. Przygarnięte zwierzaki ukrywało się w piwnicy czy opuszczonym garażu, w pudełku po bu- tach albo w starym kartonie. Coś takiego jak gotowa karma dla zwierząt nie istniało. Zresztą mały człowiek w latach 70. i tak raczej nie miał własnych pieniędzy, a pałętanie się po sklepie natychmiast zostałoby wychwycone przez żywy monitoring w postaci stojących w kolejce osiedlowych babć. Kto by się chciał tłumaczyć dorosłym z tego, co i dlaczego kupuje – i za co? W tej sytuacji pozostawało podbieranie resztek z własnego talerza i liczenie na współpracę życzliwych pań ze szkolnej stołówki, które – gdy je grzecznie poprosić – odkładały ścinki i kostki „dla zwierzaczków” na bok.

Teraz wiem, że ratując wtedy te bezdomne koty i psy, okazując im troskę i czułość, trochę ratowałam samą siebie. I dalej to robię, bo choć dawno już jestem dorosła, wciąż żyje we mnie zranione i nierozumiane dziecko, z którego miało „nic nie wyrosnąć”. Na szczęście dzieciństwo minęło, a ja wyrwałam się spod kurateli dorosłych, aby pójść własną drogą. Jeśli czytając te słowa, czujesz, że w jakiś sposób i ciebie one dotyczą, weź sobie do serca jedną radę starej (co to jest starość?) ciotki Lolki: I ty kiedyś pójdziesz własną drogą, a ci, którzy cię straszą, że sobie nie poradzisz, najczęściej nie mają racji. I masz prawo się z nimi nie zgadzać. Masz prawo uważać, że pieprzą głupoty. Masz prawo mieć wielkie marzenia i plany, niezależnie od tego, czym cię straszą i jak wyzywają.

Po wielu przygodach, potknięciach i błędach mniej więcej nauczyłam się obsługi dorosłego życia i teraz na ogół jest dobrze. Nie będę się jednak popisywać sztucznym zadowoleniem, którego maskę kiedyś tak chętnie przywdziewałam z obawy, że z powodu samotności zostanę wsadzona do szu- flady z etykietką „przegrywy i nieudaki”. Wiesz, jak jest. Samotność rzuca się ludziom w twarz niczym obelgę. Jest sama, więc coś z nią nie tak!

Nie wiem, czy to ze mną jest coś nie tak. Odpowiedzi na to pytanie szukałam przez wiele lat i nadal tego nie ustaliłam. Może coś jest nie tak ze społeczeństwem, które piętnuje i wpędza w poczucie niższości każdą i każdego, kto jest inny, własny, osobny... samotny? Może nie każdy i nie każda z nas jest stworzona do życia w związku czy w ogóle do życia rodzinnego. Ja lubię swoją samotność, choć czasem kiepsko ją znoszę. Cenię sobie niezależność i niezawisłość, ale bywają momenty, że myślę sobie: Halo, a może ty tu dorabiasz sobie jakąś ideologię? Ostatecznie zawsze macham ręką na te rozkminy. Nie ma przecież żadnych gotowych, sprawdzonych scenariuszy na „prawidłowe” i szczęśliwe życie. Jest tu i teraz. Jesteśmy my, z tym, jacy i jakie jeste- śmy. I jest nasza, podejmowana z minuty na minutę, krok za krokiem, decyzja, czy bierzemy z danej chwili to, co do- bre, ciekawe, mocne, ważne albo piękne, czy też skupiamy się na tym, co w niej nie do wytrzymania, trudne, bolesne, nudne, niesatysfakcjonujące. Prawie zawsze bowiem, w każ- dej minucie, rzeczywistość oferuje nam zarówno jedno, jak i drugie. W depresji cierpienie polega właśnie na tym, że z całego przebogatego i złożonego pasma doznań, jakich doświadczamy, nasz mózg zdolny jest rejestrować tylko te mroczne, trudne, przygnębiające wątki. Jednak ludzki orga- nizm, niezależnie od tego, czy należy do żyjącej w pojedynkę feministycznej jędzy, czy do prezesa prawicowej partii poli- tycznej pragnącej jej (tej jędzy) przymknąć pyskatą papę na forever, tak już został stworzony przez matkę naturę, że na ogół (choć i od tej reguły istnieją wyjątki) potrzebuje do życia dotyku, przytulania, fizycznego ciepłego kontaktu. Potrzebuje oksytocyny. Hormonu, który odpowiada za więzi społeczne i empatię, zwanego z tego powodu hormonem miłości. Oksytocyna obniża poziom kortyzolu, hormonu stresu, a więc uspokaja i daje poczucie bezpieczeństwa. Najlepszym sposobem na pozyskanie tej niezwykłej substancji jest po prostu dotyk. Na przykład przytulanie się do bliskich. Ciało w ciało. Łapka w łapkę.

Badania mówią, że wystarczy tylko spojrzeć na kochaną osobę, która odzwierciedli (czyli odczuje we własnym ciele) nasze emocje, i poziom oksytocyny już rośnie. Na poziomie biochemicznym ulubiony zwierzak, zwłaszcza pies lub kot, który potrafi zbudować silną więź emocjonalną z człowiekiem, może więc wywierać na nas ten sam efekt, co istota ludzka.

W czasie mojego instalowania się na Krecie czułości Filosa, psa mojej nauczycielki greckiego, były jedynym dotykiem, jakiego doświadczałam. Nic dziwnego, że budziły we mnie ogromną tęsknotę za dzieleniem życia z czworonożnym przyjacielem lub przyjaciółką.

Coś mi mówi, że jest nas tu więcej – psiar i kociar, psiarzy i kociarzy, oraz innych osób zwierzolubnych, które w kontakcie ze zwierzakami znajdują to, czego daremnie szukały wśród ludzi albo czego z jakichś powodów zostały pozbawione. Carl Gustaw Jung1 twierdził, że to, co niewiele warte w świecie świadomym, jest cenne i wartościowe w świecie nieświadomym i na odwrót.

Jeśli gdzieś w głębinach swego życia psychicznego doświadczasz deficytu opieki, czułości i troski, zwykłe trącenie przez mokry psi nos może stać się emocjonalnym wydarzeniem, które zmieni bieg twojej historii. Gdy nosisz w sobie doświadczenie porzucenia lub wykluczenia, być może widok wyrzuconego na drogę brudnego psa albo zagłodzonego kota może we wstrząsający sposób odzwierciedlić ból, który – choć zepchnięty głęboko w cień – ciągle w tobie jest. Otaczając opieką taką poranioną przez życie, odrzuconą, głodną kudłatą bidę, ratujesz skrzywdzony kawałek własnej duszy. Dopisując szczęśliwe zakończenie do tragicznej historii innej istoty, wpisujesz go także we własne życie.

(Fot. materiały prasowe wyd. Prószyński i S-ka) (Fot. materiały prasowe wyd. Prószyński i S-ka)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze