Historie poszukiwań dzieł skradzionych w czasie drugiej wojny światowej nierzadko przypominają sensacyjne powieści. Poświęcona im książka „Sztuka zagrabiona. Uprowadzenie Madonny” była bestsellerem, właśnie wyszedł wyczekiwany kolejny jej tom, „Madonna znika pod szklanką kawy”. Idealna okazja, żeby współautora Włodzimierza Kalickiego zapytać o kulisy opisywanych brawurowych akcji.
Czego w poszukiwaniu zagrabionych dóbr kultury jest więcej: żmudnej pracy historyka, znawcy malarstwa, archiwisty czy jednak detektywa?
Zdarzało się, że powrót utraconych dzieł sztuki poprzedzały przedsięwzięcia znacznie barwniejsze od nobliwych studiów w archiwach. Tak było w przypadku najważniejszego, jak sądzę, odzyskanego przez Polskę obrazu, „Pomarańczarki” Aleksandra Gierymskiego.
Imponująca, trzeba przyznać, akcja.
Zawiadomiony zostałem przez warszawskiego marszanda Adama Chełstowskiego, że w domu aukcyjnym Eva Aldag Kunst & Auktionshaus w małej miejscowości Buxtehude pod Hamburgiem ma być sprzedany obraz opisany przez niemiecki dom aukcyjny jako „zapewne obraz Gierymskiego”. Wątpliwości co do autentyczności sprzedawanego pod Hamburgiem obrazu były jednak poważne – opublikowana w katalogu aukcyjnym fotografia istotnie różniła się od obrazu, który znaliśmy z jedynej czarno-białej fotografii „Pomarańczarki”, jaką wykonano przed wojną. W dodatku dom Eva Aldag wystawił obraz z szokująco niską ceną wywoławczą: 4400 euro.
Jaka powinna być cena oryginału?
Co najmniej stukrotnie wyższa. Analizując w Warszawie wspólnie z Adamem Chełstowskim czarno-białą fotografię i porównując ją ze zdjęciem z niemieckiego katalogu, powzięliśmy podejrzenie, że pod Hamburgiem mimo wszystko na sprzedaż trafić ma oryginalne dzieło Gierymskiego, dla niepoznaki niezbyt udolnie przemalowane i wycenione śmiesznie nisko, by zasugerować, że jest to bohomaz naśladujący arcydzieło naszego mistrza. A wszystko po to, by „Pomarańczarkę” sprzedać na publicznej aukcji. Zapewne podstawionemu kupcowi.
W jakim celu?
Po takiej sprzedaży, nieoprotestowanej przez polskie władze, obrazu nie udałoby się już odzyskać z Niemiec na drodze prawnej jako dzieła zrabowanego podczas wojny. Nie było czasu do stracenia, ruszyłem więc do Buxtehude. A ponieważ Adama Chełstowskiego zatrzymywały w Polsce obowiązki, poprosiłem znanego marszanda Marka Mielniczuka, by towarzyszył mi w tej wyprawie. W domu aukcyjnym Aldag udawaliśmy klientów zainteresowanych obrazem. Na miejscu okazało się, że jest to podniszczony, przemalowany, ale oryginał, a przemalowania to najprawdopodobniej skutek amatorskiej, nieudolnej naprawy uszkodzeń dokonanej już po wojnie. Marek Mielniczuk na wszelki wypadek zgłosił chęć licytacji „Pomarańczarki”, ja zaś w barze w Buxtehude napisałem artykuł do „Gazety Wyborczej”. Ukazał się nazajutrz, polskie Ministerstwo Kultury interweniowało w sprawie obrazu. A w dniu licytacji hamburska policja wkroczyła do domu aukcyjnego i zatrzymała „Pomarańczarkę”. Dziś obraz, po gruntownej renowacji, znajduje się w kolekcji warszawskiego Muzeum Narodowego.
Gabriël Metsu „Praczka” (połowa XVII wieku) (Fot. Zbiory Muzeum Narodowego w Warszawie)
Lucas Cranach starszy „Madonna pod jodłami” (około 1510) (Fot. Zbiory Muzeum Narodowego we Wrocławiu)
Czyli żeby odzyskać cenne dzieła, trzeba się jednak wcielić w jakimś sensie w detektywa.
Nawet przygody, w trakcie których mniej czy więcej udatnie udawałem zamożnego kupca sztuki, zaczynały się od informacji przekazanych mi przez życzliwych marszandów, historyków sztuki i jej miłośników. W wielu wypadkach jestem zatem dłużnikiem ludzi, którzy byli łaskawi podzielić się ze mną owocami swoich poszukiwań w innych państwach.
Na ślad dzieł wielkiej rangi natrafia się rzadko i w zasadzie przypadkowo. Ot, posiadacz zdecyduje się wystawić je na aukcję i fotografia straty wojennej pojawia się w katalogu. To tylko złudzenie, że można zaplanować odkrywanie zrabowanych dóbr kultury, zwłaszcza dzieł szczególnych, o wielkiej randze artystycznej lub historycznej. Systematyczne, planowe poszukiwania wymagają mnóstwa czasu i sporych pieniędzy. To zadanie dla wyspecjalizowanych fundacji albo agend rządowych, a nie dla pojedynczych osób, których praca zawodowa nie jest związana ze sprawami sztuki zagrabionej. A ja przecież byłem reporterem, równolegle z zajmowaniem się sztuką zrabowaną i skradzioną napisałem mnóstwo tekstów na zupełnie inne tematy.
Przypadek wiele razy panu sprzyjał.
Gdy trafi się już na trop zagrabionego dzieła – tu przypominam, że pojęcie polskiej sztuki zagrabionej odnosi się do sztuki zrabowanej przez Trzecią Rzeszę, ewentualnie przez Sowiety, czyli przez oficjalne machiny państwowe – przychodzi czas na interwencję polskich urzędników państwowych w sprawie jego zwrotu. A w moim przypadku – na pracę w bibliotekach i archiwach, rozmowy z ekspertami i świadkami historii. Śledzenie podejrzanych typów, chodzenie z doklejonymi wąsami, pogonie – po takie emocje trzeba się jednak udać do kina na film akcji.
A wyprawa polskich marszandów i pana do Niemiec z torbą pełną gotówki po obraz Wyczółkowskiego?
Nie było innego wyjścia! Zrabowany ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie piękny obraz Wyczółkowskiego „W pracowni malarza” kilka lat wcześniej został sprzedany na licytacji w jednym z niemieckich domów aukcyjnych. Polscy urzędnicy nie zareagowali, publiczną licytację przybito młotkiem i odzyskanie tego dzieła na drodze prawnej stało się niemożliwe. Prezes domu aukcyjnego Desa Unicum Juliusz Windorbski dowiedział się, że nowy posiadacz dzieła skłonny jest sprzedać je za sporą sumę i wyłącznie za gotówkę. Żaden przelew go nie interesował. Windorbski znalazł dwóch warszawskich kolekcjonerów, którzy postanowili, że wydawnictwo, którego byli współwłaścicielami, sfinansuje zakup, a w istocie odkupienie „W pracowni malarza”. Trzeba było działać błyskawicznie, więc uzyskanie oficjalnych zezwoleń na wywóz sporej sumy w euro nie wchodziło w grę. Wtajemniczony w te zabiegi zdołałem uzyskać jedynie ogólną, ustną akceptację dla wyprawy po obraz od Agnieszki Morawińskiej, dyrektorki warszawskiego Muzeum Narodowego. Do Niemiec pojechaliśmy pociągiem we trzech: Juliusz Windorbski, wspomniany już wcześniej Adam Chełstowski i ja w charakterze kronikarza wyprawy. Podróżowaliśmy w Warsie, udając robotników jadących do Niemiec na prace dorywcze. Podczas gdy na podłodze leżała rzucona niedbale plastikowa reklamówka z niemieckiego supermarketu, wypchana 55 tysiącami euro, my radośnie i hałaśliwie wznosiliśmy toasty przy warsowym stoliku. Na granicy celnicy machnęli na nas ręką. Gdy wracaliśmy z ukrytym pod zwojami folii bąbelkowej obrazem Wyczółkowskiego, świętowaliśmy winem jeszcze huczniej. Celnicy popatrzyli na nas z dezaprobatą i poszli dalej.
Przekazywanie warszawskiemu Muzeum Narodowemu (2011) obrazu „W pracowni malarza”. (Fot. Wojciech Surdziel/Agencja Wyborcza.pl)
Dziś również „W pracowni malarza” znajduje się w zbiorach Muzeum Narodowego. A co z nieodnalezionymi skarbami? Na przykład Rafaelem i jego „Portretem młodzieńca”, najsłynniejszym i wciąż nieodnalezionym dziełem zagrabionym?
Wydaje się, że obraz Rafaela nie pozostał do końca wojny pod kuratelą urzędów i agend Trzeciej Rzeszy. W zamęcie ewakuacji na Zachód ktoś ukradł go na własną rękę, najprawdopodobniej w Bawarii. Możliwe, że był to ktoś z najbliższego otoczenia Hansa Franka [generalnego gubernatora okupowanych przez wojska niemieckie ziem polskich – przyp. red.].
Czy myśli pan, że jeszcze zobaczymy ten obraz na żywo? Czy dzieła tej klasy mają jeszcze szansę wypłynąć na rynku?
Szansa na to zmniejsza się z upływem czasu.
Dlaczego?
Lwią część odzyskanych dzieł zagrabionych udało się rozpoznać podczas ich sprzedaży na rynku aukcyjnym. W praktyce podstawową informacją o zaginionym dziele jest jego opis i fotografia w katalogu aukcyjnym. W zeszłym wieku katalogi publikowano jedynie jako druki. Gdy obraz o niejasnej przeszłości sprzedawano w małym, prowincjonalnym domu aukcyjnym na Zachodzie, szansa, że polskie władze się o tym dowiedzą, była minimalna.
Dziś standardem w handlu sztuką jest równoległa publikacja katalogu w Internecie. Każdy może taki katalog obejrzeć, przeanalizować fotografię obiektu. Świadomość, że dzięki Internetowi nie da się niemal niczego w handlu sztuką ukryć, powstrzymuje posiadaczy naprawdę wartościowych obiektów przed podejmowaniem ryzyka sprzedaży, jeżeli wiedzą lub choćby podejrzewają, że dzieło pochodzi z grabieży wojennej.
A czy w sensie prawnym czas działa na naszą korzyść, czy odwrotnie?
Co do kwestii przedawnienia, z roszczeniami wciąż można skutecznie występować. Także kupno w dobrej wierze, gdy kupujący nie wiedział, że nabywa dzieło zrabowane, nie unieważnia roszczeń. Natomiast w wielu systemach prawnych honorowana jest zasada, że jeżeli dzieło zostało sprzedane na publicznej licytacji, poszkodowany traci możliwości skutecznego dochodzenia swoich praw. Było na aukcji, wisiało w Internecie, każdy mógł je obejrzeć i protestować, ale nikt się nie zgłosił, więc sprawa skończona.
W Niemczech jest jeszcze trochę inna sytuacja prawna, w gruncie rzeczy dość paskudna. Jeżeli obiekt był w posiadaniu jednej osoby – lub rodziny w wypadku, kiedy był dziedziczony – przez 30 lat, jego posiadanie zostaje w istocie zalegalizowane. Bardzo trudno udowodnić posiadaczom, jak długo dzieło pozostawało w ich rękach. Każdy może powiedzieć: „Ależ ten obraz wisiał u mnie w sypialni od niepamiętnych czasów!”.
Ciekaw jestem, ile z rzeczy uważanych za zagrabione może wciąż tkwić w kryjówkach, o których zapomniano, bo ci, którzy ukrywali, zginęli w czasie wojny?
Wydaje się, że znaczną część takich dzieł stanowią przedmioty kultu, chowane przez księży w pierwszych dniach wojny. Obrazy, kielichy, ornaty. Księża byli zorganizowani i zapobiegliwi; w Kościele świadomość, że wojna to nie tylko walki, ale i grabież, przed którą trzeba się chronić, liczy sobie setki lat. Takie znaleziska wciąż bywają odkrywane przy remontach i przebudowach świątyń, ale to nieliczne zdarzenia. Myśl, że duża część dóbr kultury uważanych za zrabowane w rzeczywistości jest gdzieś pochowana, tylko nie potrafimy ich znaleźć, byłaby krzepiąca. Jednak ilustracją, że jest to nadzieja złudna, są losy kolekcji z zamku w Gołuchowie, które wspólnie z Moniką Kuhnke opisujemy w książce. Te zbiory zostały bardzo starannie i pomysłowo ukryte przez księżną Marię Ludwikę Czartoryską.
Odzyskany krzyż procesyjny z XII wieku, ze zbiorów ukrywanych przez księżną Czartoryską. (Fot. zbiory Muzeum Narodowego w Krakowie/Muzeum Książąt Czartoryskich)
Księżna musiała jednak ostatecznie skapitulować przed Niemcami i wydać kolekcję.
Na tym to polegało: trzeba ujawnić miejsca ukrycia dzieł albo do obozu koncentracyjnego trafi ich właściciel lub jeszcze gorzej – krewni, współpracownicy. Osoby przyzwoite zawsze wybierały ludzkie życie. Było dla nich ważniejsze od najcenniejszych arcydzieł. Ewakuowaną z warszawskiej Zachęty i zakopaną w garażach Taboru Miejskiego w Lublinie „Bitwę pod Grunwaldem” udało się z powodzeniem ukrywać do końca wojny nie dlatego, że mimo tortur nikt nie zdradził, lecz dlatego, że mało osób o tym wiedziało i szukającym tego obrazu Niemcom urwał się ślad. Tu ważną rolę grał też, oprócz bohaterstwa i lojalności biorących udział w ratowaniu Matejkowskiego arcydzieła Polaków, po prostu łut szczęścia. Okupacyjne losy „Bitwy…” to wyjątek od reguły. Sprawne i bezwzględne służby hitlerowskiego okupanta w sprawie ukrytych dóbr kultury były w stanie ustalić niemal wszystko.
Czyli jedynym naprawdę pewnym sposobem na ochronę dóbr kultury przed grabieżą było wywiezienie ich przed wojną za granicę?
Po wybuchu wojny ewakuacja dóbr kultury na większą skalę za granicę była – w warunkach szybkiego pochodu armii Wehrmachtu i panowania Luftwaffe w powietrzu – bardzo trudna. Przed jej wybuchem – po prostu niemożliwa. Takiej operacji nie dałoby się utrzymać w tajemnicy, a gdyby wieść się rozniosła, w Polsce wybuchłaby panika. Poza tym nawet gdyby rząd zdecydował się na takie ryzyko, większość dzieł wywieziono by do Francji, gdzie i tak później wpadłyby w ręce Niemców, wyizolowane ze zbiorów francuskich, zatem podane grabieżcom jak na tacy.
Wydaje mi się, że w 1939 roku nie było dobrego wyjścia. Więcej zaniechań przypisałbym władzom powojennej Polski. W amerykańskich składnicach zagrabionych dóbr przechowywanych przez aliantów na terenie Niemiec i Austrii było wiele dzieł sztuki niezidentyfikowanych – wśród nich bez wątpienia nie brakowało polskich. Tylko część z nich została rozpoznana przez polskich ekspertów i wróciła do kraju. Natomiast kiedy między Zachodem i Wschodem zapadła żelazna kurtyna, poszukiwania sztuki zagrabionej ustały. Do tego komunistyczny aparat był zbiurokratyzowany, nieruchawy i ostrożny. A w latach 70. wywieziono z archiwów ogromną ilość dokumentacji i ewidencji zaginionych i zagrabionych dóbr. Pojechały do papierni w Jeziornej. Na przemiał.
Komuś zależało na zatarciu śladów?
Użyjmy tu brzytwy Ockhama: szukając wyjaśnień, nie należy mnożyć komplikacji ponad niezbędną potrzebę. Moim zdaniem w tym wypadku wyjaśnienie może być trywialne. Otóż z urzędniczej perspektywy mogło to wyglądać tak: jest już 20 lat po wojnie, w sprawie zrabowanych dzieł sztuki nic się nie dzieje, no to już czas opróżnić z dokumentacji strat wojennych szafy i regały. W dodatku z punktu widzenia ówczesnego aparatczyka te papiery mogły być pretekstem i zachętą do działań, które i tak nie mogłyby skończyć się sukcesem. A porażka pokazałaby, że jesteśmy nieudolni i bezsilni.
Jeśli mówimy o spisku, to ktoś musi być jego beneficjentem, a tu go brak. Bezpośrednio po wojnie, gdy odnajdowano ukryte przez Niemców na Dolnym Śląsku zrabowane dzieła, wieziono je do Warszawy i triumfalnie pokazywano na wystawach. Ale odzyskać cokolwiek z zachodnich Niemiec w latach 70. to była zupełnie inna sprawa. Przy ówczesnym stanie wiedzy o wojennych rabunkach i powojennym rynku sztuki na Zachodzie raczej niewiele można było zdziałać, szczególnie jeżeli właśnie żebrało się w Bonn o parę miliardów marek kolejnego kredytu.
Szkoda tej dokumentacji. W walce o odzyskiwanie zagrabionych dzieł to byłby dziś potężny arsenał.
Ograbiono w ten sposób całe nasze społeczeństwo. Zniszczenie tej dokumentacji bez wątpienia uniemożliwiło odnalezienie i odzyskanie wielu dzieł z polskich kolekcji publicznych i prywatnych – zwłaszcza dzisiaj, gdy klimat wokół zwrotu zagrabionych dóbr kultury zmienił się na świecie zdecydowanie na lepsze.
Ograbiony czuję się również prywatnie. Ileż wspaniałych historii można by było napisać, posiłkując się przemielonymi w Jeziornej archiwaliami!
Włodzimierz Kalicki (Fot. Mateusz Skwarczek/Agencja Wyborcza.pl)
Włodzimierz Kalicki, wielokrotnie nagradzany dziennikarz i autor książek. „Sztukę zagrabioną. Uprowadzenie Madonny” (2014) i „Sztukę zagrabioną 2. Madonna znika pod szklanką kawy” (2021) napisał wspólnie z Moniką Kuhnke.
Polecamy: „Sztuka zagrabiona. Uprowadzenie Madonny” (2014) i „Sztuka zagrabiona 2. Madonna znika pod szklanką kawy” (2021), Włodzimierz Kalicki, Monika Kuhnke, wydawnictwo Agora. (Fot. materiały prasowe)