Mogli się rozstać, tak jak to robi dzisiaj wiele par. Postanowili jednak dać sobie szansę. Ich związek nie jest już taki, jaki był. Wymaga sklejania, dogadywania się, pracy. Warto było?
Artykuł archiwalny
Piotr, 59 lat, architekt, niedawno świętował z żoną Majką, ekonomistką, 35-lecie małżeństwa. W małym domku w Borach Tucholskich, przy domowej roboty nalewce. Tak jak lubią, czyli we własnym gronie: razem z czworgiem dorosłych dzieci i ich połówkami oraz pięciorgiem wnuków.
O figiel piłbym tę nalewkę sam, może nie robiłbym już nalewki, w ogóle wszystko mogło być inaczej – Piotr zaczyna filozoficznie, ale też nie owija w bawełnę. – Nasze życie mogło potoczyć się inaczej, bo pozwoliłem sobie na skok w bok, zdradziłem.
Rok 1983, stan wojenny, szarobura rzeczywistość. Piotr zagaduje w pociągu wesołą dziewczynę i odtąd wszystko dzieje się w tempie ekspresowym. Po miesiącu od pierwszego spotkania zamieszkują razem. Po kolejnych trzech biorą ślub i jeszcze w tym samym roku przychodzą na świat córki bliźniaczki, po dwóch latach – synowie bliźniacy.
– Byłem wolny jak ptak, a tu w niespełna pięć lat mam żonę, czworo dzieci i jazdę bez trzymanki! Myślę, że nasz związek z Majką opiera się na tajemnicy i paradoksach. Jesteśmy bardzo do siebie podobni: mamy podobne gusta i poczucie humoru, odpowiada nam podobny styl życia, uwielbiamy książki, filmy i święty spokój. Ale równocześnie bardzo się od siebie różnimy. Fundamentalnie wręcz. Ja jestem gostkiem, który wiecznie poszukuje, trochę artystą, trochę egoistą. Majka, tak jak ją rozumiem, podchodzi do życia prosto, jest oddana rodzinie, wie, czego chce. Imponuje mi ten jej ogląd świata, bo ja co chwilę we wszystko wątpię.
Piotr dwoi się i troi: wyprzedaje obrazy malowane na studiach, odśnieża, myje okna, jeździ ciężarówką. W końcu znany architekt proponuje mu u siebie pracę. Majka zajmuje się dziećmi, domem, który kupują na kredyt we frankach szwajcarskich.
– Przyjąłem na siebie rolę wojownika, który codziennie wychodzi z domu z maczugą i poluje na zwierzynę. Zarabiałem coraz lepiej, tak jak większość młodych wilków w latach 90. Ale czułem ogromne obciążenie tą nieustanną walką. Żyłem w permanentnym stresie i w poczuciu winy, że poświęcam mało czasu dzieciom. Zacząłem tego wszystkiego nie ogarniać. A jak czegoś nie ogarniam, to przeżywam koszmar. I uciekam.
Ucieka najpierw w rozmowy z koleżanką, singielką, potem w jej ramiona. Jest na haju, nakręcony tym, co zakazane. Pojawia się myśl: „Odchodzę od Majki, zaczynam wszystko od nowa, płacę na dzieci, sprzedajemy dom”.
– Oczywiście, powód tego, co się stało, był także taki, że między mną a Majką zaczęły pojawiać się brak czasu, rezygnacja z własnych potrzeb, bo dzieci, bo zmęczenie, przestaliśmy się dogadywać.
Piotr postanawia powiedzieć Majce całą prawdę. Na Mazurach, daleko od domu. W hotelowym pokoju wyrzuca z siebie jednym tchem: „zdradzam cię”. Majka zastyga w bezruchu, patrzy na niego przerażona. A on po chwili całkowicie się rozkleja, prosi o szansę. Wyjeżdżają z postanowieniem, że spróbują raz jeszcze. Bierze urlop, idą razem na terapię. Pojawia się nadzieja.
Po miesiącu wraca do pracy. A tam dwa biurka dalej ta sama kobieta. Namiętność wraca. Piotr miota się, znów myśli o rozstaniu. Szuka pomocy u guru psychoterapii. I słyszy: „Może nie broń się już przed nowym uczuciem, może to jest ta prawdziwa miłość”.
– Wychodziłem od terapeuty z przyzwoleniem na rozstanie. Ale, o paradoksie, właśnie wtedy zapaliła mi się czerwona lampka: „To, co on mówi, to jakaś ściema, pójście na łatwiznę”.
Wraca do domu i widzi taką scenę: Majka z dziećmi czekają z kolacją, cisza jak makiem zasiał. Wreszcie ona mówi do dzieci: „Kochani, muszę wam coś powiedzieć – tata chce od nas odejść”.
– Zobaczyłem reakcję dzieci i to mną tak trzepnęło, że natychmiast się obudziłem. Dotarło do mnie, że jestem gówniarzem, który chce uciec, że popełniam straszny błąd, że nie jestem w porządku wobec wielu ludzi.
Z dnia na dzień zmienił pracę. Ponownie poszli z Majką na terapię, najpierw osobno, potem razem. Zobaczyli, że nie potrafią się słuchać, że każde próbuje w drugim coś zmieniać. Ale też – jak bardzo chcą być razem.
– Nie chcę infantylizować tego, co jest teraz między nami, mówić, że jesteśmy w niebie, bo dalej się różnimy, i to w wielu kwestiach. Na przykład Majka nie chce jeździć na rowerze, co ja kocham. Wymyśliłem więc, że gdy wyprawię się w trasę rowerową, ona pojedzie samochodem i spotkamy się w umówionym miejscu. Już taki scenariusz zrealizowaliśmy ostatniego lata w Hiszpanii.
To, co kiedyś było przyczynkiem do konfliktu, teraz jest powodem do żartów. Kiedyś wracał z pracy, ona już w drzwiach pytała, jak tam minął dzień. Chciał mieć święty spokój, więc coś burczał. Ona się obrażała, on złościł. Teraz? Wchodzi do domu, a ona żartuje: „Wiem, że nie chcesz ze mną rozmawiać”. On: „Wiem, że się czepiasz”. Taka zabawa. Teraz wraca do domu z radością. Lubią przykryć się kocem i leżeć na kanapie przytuleni z książkami w rękach. Śmieją się, że są jak dziad i baba spragnieni ciepła. Dobrze im razem, po prostu.
„Gdyby nie kryzys, pewnie nie zaczęlibyśmy dbać o związek”.
Najbardziej pomogła nam żmudna, bolesna praca nad sobą. Zaowocowała tym, że akceptujemy swoje słabości, że nie próbujemy już zmieniać siebie nawzajem. Majka kiedyś nie znosiła zmian, a dla mnie zmiana jest jak tlen. Teraz ona akceptuje moją chęć do nowego, tak jak ja akceptuję jej niechęć. Próbujemy znaleźć ten złoty środek. Nie chcę dmuchać w balon, ale mam wrażenie, że jesteśmy ze sobą zrośnięci. Dziękuję opatrzności, że nie odszedłem, bo byłbym okaleczony. Wiem, że nadszarpnąłem jej zaufanie, więc zawsze mówię, gdzie, kiedy i z kim się spotykam. Telefon cały czas leży na widoku ekranem do góry. Kryzys pokazał mi, czego nie chcę – życia w kłamstwie, mętnej wodzie. I czego chcę – oddychania czystym powietrzem, bez udawania, bez oszukiwania. Dzięki temu, że przez to wszystko przeszliśmy, nie tracimy energii na rzeczy mało ważne. Jest dobrze.
Grażyna, 47 lat, romanistka, psychoterapeutka, 27 lat po ślubie, dorosła córka. Rozmawiamy w ich domu na wsi z magnetycznym widokiem na las. Jak się okaże, ten dom to ważny bohater ich historii. Grażyna go sobie wymarzyła, choć jej mąż Paweł, informatyk, jak sam o sobie mówi – miejskie zwierzę – na początku nie chciał nawet o nim słyszeć.
Poznali się na sesji naukowej poświęconej francuskim symbolistom. Po jej referacie o Verlainie przystojny chłopak pogratulował jej wystąpienia i zaproponował spotkanie. Najpierw zrodziła się między nimi wielka fascynacja intelektualna. Starszy od niej o pięć lat, ścisły umysł, a jednocześnie humanista. Ona – ambitna studentka, poetka. Mieli wiele tematów do rozmów i podobne życiowe doświadczenia. Oboje byli jedynakami, którzy musieli szybko wydorośleć. Ona pochodziła z przemocowego domu, gdzie alkohol był od zawsze. On z katolickiej patriarchalnej rodziny, w której z ojcem się nie dyskutowało.
– Uważałam, że złapałam Pana Boga za nogi, że mam idealnego faceta, który rozumie mnie jak nikt dotąd. Sczepiliśmy się ze sobą. Przekonani, że tak będzie na wieki wieków.
Długo nie mogli mieć dzieci, ale ich relacja stała się przez to jeszcze bardziej symbiotyczna. Nieoczekiwanie, po siedmiu latach, kiedy już zrezygnowali z myśli o rodzicielstwie, rodzi się Julka. Grażyna wymyśla, że kupią dom na wsi, 50 km od Warszawy. Paweł kręci nosem, ale bierze dwa kredyty, na dom i na samochód, bo przecież musi czymś dojeżdżać do pracy. Ona zajmuje się Julką, dużo czyta.
– Pewnego dnia w księgarni wpadła mi w ręce książka „Przebudzenie” Anthony’ego de Mello. To był punkt zwrotny, od tego wszystko się zaczęło. Wszystko, czyli totalny świr na punkcie psychologii i duchowości. Zaczęłam studiować psychologię, przeszłam mnóstwo kursów, warsztatów, poddałam się terapii. Teraz jestem licencjonowaną psychoterapeutką i z tego żyję.
Z tej perspektywy widzi, że dobrali się z Pawłem na zasadzie traum komplementarnych. Istnieje koncept, który mówi, że straumatyzowane dzieci, wzrastające w trudnych rodzinach, szukają potem w partnerach rodziców, przeważnie matki. Szukają z pozycji dziecka, nie dorosłego.
– Przez wiele lat tworzyliśmy z Pawłem relację matka – dziecko. On był dla mnie matką, a ja dla niego. I do pewnego momentu to działało. Ale po 12 latach małżeństwa przyszedł kryzys, właśnie wtedy, gdy zaczęłam uwalniać stare wzorce. Dzisiaj wiem, że to był kryzys połowy życia, że około czterdziestki zaczynają dobijać się do głosu nieuświadomione, nieprzerobione przeżycia.
U Pawła wyszło na jaw dziedzictwo wyniesione z domu. To, że był niewidziany, niesłyszany, niekochany, że tylko od niego wymagano.
– Takie dzieci wchodzą w życie z poczuciem, że nikt ich nie docenia, z nieznajomością swojego potencjału. Paweł nie wiedział, co chce robić, błąkał się po firmach, tu się nudził, tam zawalał, więc go wyrzucano. Był czas, że przez kilka miesięcy siedział w domu sfrustrowany.
Grażyna przeżyła szok. Poznała wybitnego człowieka, pełnego planów, energii do życia, który jej imponował. A teraz siedzi sflaczały i narzeka. Mentalnie została sama. Zestresowana tym, jak utrzymać dom, spłacić kredyty.
– Do finansowej katastrofy doszła emocjonalna. Nie do zniesienia. Na terapii dotykaliśmy zranień, ja przemocy, on samotności. Zanim zintegruje się te nieprzerobione sprawy, one z człowieka wyłażą. Ze mnie, dziecka wychowanego na przemocy, zaczęła wyłazić przemoc – opieprzałam Pawła, że mnie zostawił z kredytami, że nie pracuje. Byłam rozwścieczoną babą, która ma dosyć. Stosowałam klasyczną przemoc emocjonalną. Postawiłam sprawę na ostrzu noża – bierze się w garść albo się rozstajemy. Oczywiście, wysyłał CV, ale jak człowiek jest w takim stanie, to nic do niego nie przychodzi. Ale chwała mu za to, że poddał się terapii.
Co im pomogło? To, że wreszcie zaczęli rozmawiać nie z pozycji dzieci, które oczekują od partnera zaspokojenia swoich niezaspokojonych potrzeb, tylko jak dorośli ludzie. Pojawiło się wzajemne współczucie dla tych straumatyzowanych dzieci, którymi kiedyś byli. Zrozumienie. Pomału zaczęli wychodzić na prostą. Paweł znalazł pracę, pospłacali kredyty, Julka dostała się na wymarzoną ASP. I wtedy walnął ich drugi kryzys. A tak naprawdę wypłynęła przez lata nietknięta, skrzętnie skrywana niechęć Pawła do wsi. Nigdy wsi nie lubił, na wyprowadzkę z miasta zgodził się dla Grażyny i Julki. Kiedy znów zostali sami, oznajmił: „Dłużej tu nie wytrzymam, jestem zmęczony dojazdami. Brakuje mi wyjścia do kina, spotkań ze znajomymi”. Ona twardo: „Nie ruszam się stąd”.
Trwali w tym klinczu przez rok. Dotarło do niej, że muszą się rozstać, że odtąd będzie sama, nie ma innego wyjścia. Powiedziała: „Odchodzę, bo cię kocham. Idź, gdzie chcesz, bądź wolny i szczęśliwy”.
– Najlepsza puenta jest taka, że ta rozmowa wszystko zmieniła. Wynajęliśmy w Warszawie kawalerkę, w której Paweł może mieszkać cały tydzień. Ale wytrzymuje zaledwie dwa, trzy dni i wraca na wieś. Nagle zasmakował w pracy w ogrodzie – dogląda krzewów, wiosną je przycina, jesienią gaci, grabi liście w ogródku, wycina zagrzybiałe śliwy, ostatnio zasadził truskawki. Kupił rower, kije i razem wyprawiamy się do lasu. A wszystkiego tego nienawidził!
– Od niego wszystko się zaczęło. Ale ważne jest to, że wykorzystaliśmy go do zrozumienia, co się dzieje w naszej psychice. To był (i nadal jest) ciężki proces, który zaprowadził nas do miejsca, w którym jesteśmy. Pomógł nam całkowicie się od siebie odkleić na poziomie oczekiwań. Już nie wymagam, żeby on był na wsi szczęśliwy, a on nie wymaga, że ja będę szczęśliwa w mieście.
„Puściliśmy wzajemne oczekiwania i żale. I od tego momentu uwolniło się w nas mnóstwo energii. Ale i tak najważniejsza pozostaje miłość”.
Nawet jako ta agresywna baba w apogeum konfliktu czułam z Pawłem mocną więź. Jak nie kochasz prawdziwie, to nie przetrwasz roku, a co dopiero kryzysu.