1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Felietony

Tyra misiu

123rf.com
123rf.com
Wczoraj byłam w Łodzi na spotkaniu autorskim pełnym osób, dla których warto było przejechać się dwoma spóźnionymi (w tym jeden brudny i cuchnący) pociągami. Do tego zimą, a to jest pora roku, z której mogłabym zrezygnować.

Czasem, gdy biegnę w padającym śniegu, doceniam jej urok, ale na ogół po prostu czekam na wiosnę i staram się dotrwać do niej, urozmaicając pracę specjalnymi przyjemnościami. Gdy późnym wieczorem jechałam na łódzki dworzec, widziałam na rogu Piotrkowskiej koksownik, a wokół niego grupę młodych ludzi, którzy piekli nad ogniem kiełbaski. Ten obraz zimowej ulicy i ciepła bijącego od żywego ognia wywołał wspomnienie innych zim i koksowników, na których nikomu nie przyszłoby do głowy piec kiełbas.

Od kiedy pamiętam marzyłam o Południu. Kiedy jako dziecko mieszkałam w Wałbrzychu, Południe wydawało się dalekie i niedostępne. Zimy były długie, ciemne. We Wrocławiu już kwitły forsycje, a tu wciąż zalegał śnieg. Słońce jakby celowo omijało zagłębienie między górami, wietrzne, wilgotne i zimne. W tamtych czasach wpadła mi w ręce książka o włoskiej kuchni, napisana po niemiecku. Górnicy pracujący w Zachodnich Niemczech na kontraktach przywozili najrozmaitsze rzeczy. Część pochodziła z tak zwanych „wystawek”, czyli tego, co mieszkańcy już nie potrzebowali, a uznawali, że może przydać się innym. Polacy brali wszystko. Stamtąd pewnie pochodziła moja książka, pełna kolorowych zdjęć „italienischen Speisen”. Zawsze zachwycało mnie już słowo „Italia”, o wiele piękniejsze od polskiego odpowiednika „Włochy”. Słowo - kwintesencja Południa. Nazwy włoskich potraw i deserów niosły obietnicę ciepła, światła, zmysłowej przyjemności smakowania i długich biesiad pod gołym niebem. Karmiłam się urodą zdjęć, wyobrażałam sobie zapachy i smaki.

Po wielu latach sprawdziłam je – by tak rzec – empirycznie i przekonałam się bez wątpliwości, że jestem kobietą Południa. Spróbowałam też potraw opisanych w niemieckiej książce i wiele z nich jem na co dzień. Jeden z najsłynniejszych włoskich deserów pojawia się w moim domu w nieco zmodyfikowanej postaci pod nazwą „tyra misiu”  na ogół tylko zimą. To rozpustna przyjemność dla wszystkich tyrających i z utęsknieniem czekających wiosny. Do „tyrającego misia” potrzebna jest włoska muzyka. Na przykład stare włoskie pieśni miłosne, które na płycie „Lettere Amorose” śpiewa Magdalena Kožená.

Sięgnijcie przy tej okazji po książkę włoskiego autora pt. „Zaginione białe plemiona”, która znalazła się w finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego w 2009 roku. Riccardo Orizio wędruje szlakiem ostatnich potomków kolonizatorów przez Sri Lankę, Jamajkę, Brazylię, Haiti, Namibię i Gwadelupę, pokazując ginące miejsca, odchodzących ludzi i zanikające historie. Na Haiti Włoch znajduje zapomnianych Polaków, potomków Legionistów. Jeden z nich, niejaki Amon, opowiada Włochowi szaloną historię o pewnym Jerzym, który zabrał go przed laty do Polski i odprawiał z nim i grupą innych dziwne leśne misteria. Ta historia jest prawdziwa. Orizio nie domyślił się jednak, o jakiego Jerzego chodziło. Może wpadniecie na to Wy, pokrzepieni „tyrającym misiem”.

Tyra misiu Składniki: 1 serek mascarpone (Piątnica sprawdza się bardzo dobrze), ok. pół szklanki likieru, jajecznego, kubeczek śmietanki, mała buteleczka whisky, kilkanaście biszkoptów, kubek bardzo mocnej kawy, trochę kakao.

W 4 pucharkach układamy na dnie biszkopty i zalewamy kawą oraz whisky. Mieszamy (ręcznie trzepaczką) serek mascarpone z likierem w takiej ilości, by masa miała gładką konsystencję bardzo gęstej śmietany. Osobno ubijamy śmietankę bez dodatku cukru. Delikatnie mieszamy z serowo-likierową masą. Wykładamy na biszkopty. Posypujemy przez sitko gorzkim kakao. Wkładamy do lodówki na kilka godzin. Odkładamy robotę i włączamy włoskie pieśni miłosne.

Poprzedni felieton Joanny Bator: Polka Węgier dwa bratanki.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze