Kiedy wpuszczasz kogoś do własnej przestrzeni, pomiędzy bibeloty i codzienne rytuały, możesz się dowiedzieć wielu rzeczy o nim, ale też o sobie. I to jest fascynująca przygoda! – zapewnia psycholożka Maria Rotkiel.
Zacznę może trochę staroświecko: czy to dobrze, że czasy się zmieniły i całkiem „legalnie” mieszkamy ze sobą przed ślubem?
Moim zdaniem bardzo dobrze. Potrzeba zamieszkania razem, którą możemy określić jako potrzebę bliskości i wicia wspólnego gniazda, była, jest i będzie. To między innymi dlatego kiedyś dość szybko wchodzono w związki małżeńskie. Ponieważ nie było przyzwolenia na życie na tzw. kocią łapę i nikomu nawet nie śniła się legalizacja związków partnerskich. Pary, aby móc tego bycia razem spróbować, brały ślub, i to czasami zbyt szybko. Obecnie jest wiele innych powodów, dla których chcemy razem zamieszkać. Po pierwsze, potrzeba bycia non stop razem – ważna zwłaszcza dla etapu zakochania, po drugie, pragnienie zaopiekowania się kimś i bycia zaopiekowanym oraz współdzielenia życia z drugą osobą, charakterystyczne dla etapu miłości. Także seks, który łatwiej i częściej można uprawiać pod jednym dachem niż „z doskoku” i „po kątach”.
Wiele osób chce wspólnie zamieszkać, by zwyczajnie mieć dla siebie więcej czasu.
Ależ oczywiście, są też takie prozaiczne powody. Jeśli pracujemy długo i na dodatek tracimy dziennie dwie godziny na dojazdy, często dopiero wspólny adres pozwala na spędzenie kilku chwil we dwoje. Wiele osób chce zamieszkać razem także ze względów finansowych – wspólne gospodarstwo po prostu bardziej się opłaca. Chociaż niektóre pary są razem, lecz razem nie mieszkają, ale to już osobny temat. Moim zdaniem dobrze by było, żeby zamieszkanie stanowiło etap poprzedzający ślub lub narodziny dziecka albo inne ważne zobowiązania, jak na przykład wspólny kredyt. Bo oprócz tego, że zaspokaja wszystkie powyższe potrzeby, to pozwala tak naprawdę poznać drugą osobę. Nie uda nam się to dzięki randkowaniu i spotykaniu się w odświętnej atmosferze podczas kolacji na mieście. Wtedy zawsze przychodzimy ładnie ubrani, bywamy bardziej błyskotliwi niż zwykle, a przynajmniej się staramy. Jestem jak najbardziej za tym, by randkowanie było stałym elementem dbania o związek, ale nie może być jedynym, na czym go oprzemy. Wspólne mieszkanie pozwala zobaczyć ukochanego od codziennej, zwyczajnej strony. Z całym wachlarzem jego cech, także tych trudnych. Możemy przekonać się nie tylko, jak wygląda rano, lecz także jak zajmuje się domem, jak się zachowuje, gdy jest bardzo zmęczony albo nie w humorze. A to przecież ta codzienność będzie budowała potem nasz związek. Poza tym jeśli podczas wspólnego mieszkania wyjdą różnice nie do pogodzenia, to lepiej odkryć je wcześniej niż po pierwszym roku małżeństwa. Oczywiście są też osoby, dla których mieszkanie przed ślubem jest sprzeczne z zasadami, jakie wyznają. Życie w konflikcie wewnętrznym nie jest dobre i przyjemne, trzeba więc podjąć decyzję, może iść na jakiś kompromis. Na pewno trzeba to zrobić w zgodzie ze sobą.
A czy jest ważne, kto do kogo się wprowadza?
Moim zdaniem wszystko ma znaczenie. Może to moje zboczenie zawodowe, ale ja zwykle we wszystkim dostrzegam symbolikę i schemat. Przestrzeń mieszkalna przekłada się na przestrzeń w relacji i na to, jaki w niej panuje układ sił. Zamieszkanie razem jest bardzo dobrą okazją, by od początku budować wspólną przestrzeń. Moja rada jest taka: niezależnie od tego, czy to ty wprowadzasz się do mieszkania partnera, czy on do ciebie – od razu nazywajcie je „naszym”. Mówcie znajomym: „Wpadnijcie do nas”. Możecie nawet symbolicznie zrobić remont, zmienić wystrój kuchni czy sypialni – bo w symbolicznych działaniach tkwi duża moc. Dajcie nową tabliczkę na drzwi: Tomek i Kasia, nagrajcie wspólną wiadomość na sekretarce, kupcie dwie poduchy, dwa kubki, dwa fotele. Zorganizujcie parapetówkę dla znajomych. Wprowadzajcie w przestrzeń elementy „my” i akcentujcie nowy początek.
Ważne jest, by zrobić w naszym domu miejsce dla drugiej osoby. A w ten sposób i w naszym życiu.
Pożegnajmy wygodne, przyjemne życie singla i otwórzmy się na jeszcze przyjemniejsze życie w parze. Ale będzie się to musiało wiązać ze zmianą w naszej głowie, bądźmy otwarci na to, co nowe. Zwykle, gdy mieszkamy sami, mamy całą szafę dla siebie, całą łazienkę do własnej dyspozycji, swój bałagan albo swój porządek, mamy swój ulubiony kubek do kawy, swoją stronę łóżka… A tu nagle trzeba się czymś podzielić lub kupić nowe, większe, bardziej praktyczne. Wspólną przestrzeń trzeba uporządkować, oczyścić i zaznaczyć. Jeśli to partner wprowadza się do ciebie, pozwól mu, by poczuł się jak w domu, rozstawił swoje pamiątki, sprzęty. Ale uwaga, to może być trudne. Masz na przykład swoją ulubioną półeczkę, na której stoją śliczne srebrne „durnostójki” – mówię tu także o sobie (śmiech) – i nagle pojawia się na niej pozłacany puchar za zajęcie drugiego miejsca w osiedlowym meczu z kolegami. Coś, co zupełnie nie pasuje do twojej „wystawy”, jest od czapy i nie w twoim guście.
I co wtedy zrobić?
No niech stoi. Nie mieszkamy przecież w muzeum. To może błahy przykład, ale pokazuje, że wspólne zamieszkanie może wywoływać wiele ambiwalentnych uczuć. Z jednej strony, jesteś szczęśliwa, gdy wracasz z pracy do domu i czeka na ciebie ukochany – w fartuszku przygotowujący pyszną kolację i otwierający butelkę czerwonego wina. Z drugiej strony, jak pomyślisz o szafie, w której twoje sukienki ściśnięte do granic możliwości ustępują miejsca jego kolekcji butów sportowych, jak spojrzysz na skarpetki porozrzucane po całym mieszkaniu, zachlapaną podłogę w łazience i niezakręconą tubkę pasty do zębów… (śmiech)
Widzę, że to wszystko jednak bardziej cię cieszy, niż wkurza…
Mnie to po prostu strasznie bawi. Uwielbiam ten moment, gdy zaczynamy wić wspólne gniazdko. To fascynująca przygoda! Zwłaszcza dla indywidualistek takich jak ja. Kiedy wpuszczam kogoś w moją przestrzeń, do mojego mieszkania, między moje zwierzęta, to wtedy naprawdę bardzo dużo dowiaduję się… o samej sobie. Na przykład czy jestem w stanie machnąć ręką na tę niezakręconą tubkę pasty i na ile jestem w stanie znieść, że mój ład i porządek jest pozmieniany. Czy będę umiała tolerować kogoś z jego wadami i dziwactwami. Jeśli potrafimy spojrzeć na to z dystansem, jest nam łatwiej, ale dla wielu osób może to być szok. Bo nagle wracasz do domu i twój ulubiony jogurcik fit jest zjedzony…
Albo, co gorsza, zjedzony do połowy i w koszu…
A w lodówce tylko sucha krakowska, której nie cierpię. I sorry, mam teraz wybór: zjeść pęto śmierdzącej kiełbasy albo położyć się na głodniaka.
Dla osób, które długo były singlami, największą nauką może być właśnie to, by myśleć teraz nie tylko o sobie, lecz także o partnerze – choćby podczas zakupów.
On się uczy, żeby w lodówce zawsze był jogurt, a ty, żeby czasem dorzucić do koszyka z zakupami pęto kiełbasy. Podstawowa lekcja partnerstwa polega jednak na tym, by wyjść ze swojej strefy komfortu, bo niebycie w związku bywa bardzo wygodne. A tu nie dość, że musisz dzielić się swoją przestrzenią, to jeszcze się okazuje, że potrafisz być dla kogoś przykra albo że masz swoje natręctwa czy dziwactwa, o których nigdy wcześniej tak nie myślałaś – bo na przykład nigdy nie wyrzucasz przeczytanych gazet lub nie możesz znieść niedomkniętych drzwi kuchennej szafki. Albo że jesteś bardzo przywiązana do rzeczy i gdy on coś stłucze bądź wyrzuci, potrafisz się obrazić czy rozpłakać. Oczywiście trzeba sobie zadać pytanie, czy naprawdę ten wazonik lub ulubiony koc miał tak duże znaczenie, by stawiać na ostrzu noża relację.
Z drugiej strony skoro nie jestem w stanie znieść niedomkniętych drzwi szafki, on może przyjąć to do wiadomości i teraz zacząć je domykać.
Tak, i to jest piękne. Taki drobny gest, w którym on pokazuje, że jest na nas uważny. Jaka to cudowna przygoda – poznawać się tak dzień po dniu we wspólnej przestrzeni! Bardzo ciekawe może być też zderzenie obrazu, jaki miałyśmy o naszym partnerze z pierwszych tygodni znajomości, z tym, jaki jest teraz, gdy nie musi się już tak bardzo starać. Widzimy, w czym był szczery, a co troszkę poudawał. Jeszcze dwa tygodnie temu zapewniał, że lubi, gdy jest czysto i porządek, a nagle przedzieramy się przez sterty jego ubrań i zbieramy woreczki po herbacie z blatu stołu. A jak mówił, że kocha gotować! A tu przychodzi i zadaje pytanie: „Co jest na kolację?”. A kupiłeś coś?
Zabawne, że niektórzy mężczyźni najpierw zapewniają, że są za równouprawnieniem kobiet, a pod wspólnym dachem okazują się patriarchalni. Wcześniej zależało im na naszym rozwoju zawodowym, a teraz pytają, o której będzie obiad.
Z moich doświadczeń zawodowych, ale i prywatnych, mogę wyciągnąć jeden – może dość ryzykowny – wniosek, że to mężczyźni stroszą piórka częściej niż kobiety. I ten przykład, o którym mówisz, świetnie to oddaje. Nagle on się dziwi, że wracam do domu po 19, mimo że wiedział, jaką mam pracę. Albo złości się, że kolejny raz w tym tygodniu wychodzę z koleżankami. Z lwa salonowego staje się salonowcem, ale w kapciach, a do tego mrukiem. To może być duże zaskoczenie.
Dla byłych singielek zaskoczeniem może być także to, że nagle w domu jest druga osoba, nawet wtedy, gdy chcemy pobyć same. Była taka scena w „Seksie w wielkim mieście”: ona wraca, a on znowu tam jest, okupując „jej” telewizor i siedząc w „jej” fotelu, więc ona ucieka do łazienki.
Związek to jest moja intymność, twoja intymność i nasza intymność. Plus wszyscy, którzy nas otaczają. Trzeba zaakceptować, że on część domowej przestrzeni zajmie tylko dla siebie. Będzie miał szufladę ze swoimi dyplomami, swoje hantelki na środku salonu i mnóstwo kabelków, z których ani jeden nie pasuje do żadnego sprzętu. Będzie wspólna przestrzeń, jak kuchnia czy łazienka, ale też przestrzeń należąca tylko do ciebie. I walcz o nią. Powiedz: „Kochanie, to jest moja szuflada i proszę nie rób w niej porządków” albo: „Kochanie, muszę napisać ważny raport, dlatego zamykam się na dwie godziny w pokoju” – bo tak jak przestrzeń dzielmy też czas. Musimy mieć go także tylko dla siebie. Kiedy zamykasz się w łazience, by mieć wreszcie moment oddechu, to w moim odczuciu jest to już problem. Nawet jeśli mieszkacie w małym mieszkaniu, można wygospodarować w nim kącik tylko dla siebie. Oczywiście, taki idealny podział jest kwestią dłuższego procesu. Przestawiania pucharków z jednej półki na drugą, przenoszenia hantelków z salonu do gabinetu, negocjacji, rozmów, czasem nowych zakupów. Ale spokojnie, dojdziecie do tego, dotrzecie się. On się przyzwyczai, że raz w tygodniu wychodzisz z koleżankami, a ty będziesz pamiętała, że on z kolegami ogląda wszystkie ważne rozgrywki. Chyba że to docieranie się zacznie robić się bardzo bolesne – wtedy mamy obszar do pracy. I albo to przepracujemy, albo będziemy musieli się rozstać.
Namawiam gorąco do tego, by porzucić mit, że w dobrym związku wszystko dzieje się samo. Czasem zdarza się nam tak dobrać z drugą osobą, że się nawzajem czytamy jak otwartą księgę, ale zwykle najpierw musimy się bardzo dobrze poznać. Podobieństwa też nie zawsze są dobre. Jeśli oboje jesteśmy mrukami, to może istnieć ryzyko, że będziemy żyli obok siebie, a nie ze sobą. Z kolei pedant z bałaganiarą mogą się idealnie dopełniać. Niektórzy będą ścierać się z powodu różnic, a inni podobieństw.
Źródłem nieporozumień mogą być także finanse.
Uważam, że tak jak siadamy razem i ustalamy, kto wyrzuca śmieci, tak możemy porozmawiać o tym, jak dzielimy się opłatami. Załóżmy, że ja zarabiam dobrze i mieszkam w dużym mieszkaniu, a mój partner nie ma tak dużej pensji i nie będzie go stać, by płacić połowę czynszu. Partnerstwo nie jest dzieleniem pół na pół, ale gotowością współdzielenia na tyle, na ile mamy ku temu zasoby. Jeżeli nas nie stać na zapłacenie za wakacje w Grecji i zawsze jeździłyśmy gdzieś taniej, powiedzmy partnerowi: „Kochanie, jedźmy na Mazury. Na Grecję mnie nie stać”. Jeśli on powie: „Ale nie ma problemu, ja zapłacę” – świetnie, możesz za to zabrać go na fajną kolację. Nie bójmy się rozmów na trudne tematy.
Czasem mężczyźni nie zastanawiają się nad tym, ile kosztuje codzienne życie, jak zakupy spożywcze czy środki czystości. Okazuje się, że od tygodnia to ja sponsoruję jedzenie, a on się nie dorzuca. I to wkurza.
Im dłużej odkładamy taką rozmowę, tym będzie trudniejsza. Dlatego najlepiej sprawdźmy, ile nas kosztuje tygodniowo jedzenie, zróbmy jakiś budżet, który potem zweryfikuje życie. Załóżmy wspólne konto na opłaty i zakupy lub postawmy słoik, do którego będziemy wrzucać pieniądze. Przecież to można ustalić. Rozmawiajmy o szczegółach, bo większość konfliktów bierze się właśnie z nich, przez zaniedbanie i nieporozumienie. Przecież mamy dobre intencje. Podobnie dzielmy obowiązki domowe. Co złego jest w powiedzeniu: „Ja lubię gotować, ale błagam, nie chcę odkurzać, czy ty możesz to robić?”. Nie liczmy na to, że on się sam domyśli. Umawiajmy się, kto i kiedy sprząta. Pojęcia „brudne” i „czyste” dla wielu osób są względne. Dla mnie brudna łazienka wygląda zupełnie inaczej niż dla niego. Dlatego jeśli mówię mu, że chciałabym się wykąpać, ale nie czuję komfortu, to on nie zrozumie, o co mi chodzi. „To się nie kąp”.
Wspólne mieszkanie niesie ze sobą ryzyko wygodnictwa. Tego, że przestaniemy się starać.
Oczywiście, że jest takie ryzyko. I dlatego trzeba wyrobić w sobie nawyk starania. Przecież jest nam ze sobą fajnie nie dlatego, że spłynęła na nas kosmiczna łaska fajności, ale dlatego, że dbamy o naszą przestrzeń – kawa do łóżka, wspólnie obejrzany film, miły seks w atrakcyjnej oprawie. Żeby było fajnie, trzeba więc dbać, a przez to dbanie też staje się fajne.
Dowodem na to, że dobrze nam razem, jest chyba fakt, że obojgu nam chce się wracać do domu.
Dbajmy więc o związek tak, jak dbamy o dom. Wtedy będzie nam się razem dobrze żyć i mieszkać.