Tym, co najmocniej szkodzi relacji, jest usztywnienie się w rolach, na przykład: ty jesteś od prozy życia, a ja od gwiazdorzenia. Albo: ty jesteś moim opiekunem, a ja twoim podopiecznym. Jednym z przejawów dojrzałości jest elastyczność. Najgorsze, co możemy zrobić, to okopać się trwale na jednej pozycji – mówi psychoterapeuta Bartosz Szymczyk.
Czy wchodząc w związek, zdejmujemy, czy raczej zakładamy maskę, zaczynamy odgrywać jakąś rolę?
Przede wszystkim w pierwszym momencie zaczynamy odgrywać rolę… partnera czy partnerki! Kiedy ludzie łączą się w pary, zwykle bez udziału świadomości uaktywnia się bagaż, który nosimy w sobie, a bagaż ten dotyczy tego, co w ogóle znaczy dla nas być partnerem, mężem czy żoną.
Co składa się na ten bagaż?
Na pewno kultura wyposaża nas w pewne skrypty opisujące, co partner powinien robić, jak powinien się zachowywać. Ale nie tylko ona tworzy ten nasz zapis. Są jeszcze dwa bardzo istotne czynniki. I oba związane są z naszą indywidualną historią i z naszą rodziną pochodzenia. Jeden z nich dotyczy tego, jak zachowywali się wobec siebie nasi rodzice – czyli jaką żoną dla naszego ojca była nasza matka i jakim mężem dla niej był nasz ojciec. Siłą rzeczy obserwujemy to i w ten sposób – zwykle nieświadomie – uczymy się, traktujemy ten wzorzec jako ogólnie obowiązujący. Dopiero po latach, na przykład w konfrontacji z partnerem, orientujemy się, że związek naszych rodziców nie jest żadną uniwersalną matrycą, że każda relacja funkcjonuje inaczej. A nasi rodzice funkcjonowali tak, a nie inaczej ze względu na ich indywidualne historie. I w końcu trzeci czynnik, który nas kształtuje, czyli to, jacy byli wobec nas nasi rodzice, jakiego rodzaju więź wytworzyła się między nami. Ten trzeci czynnik przekłada się – zwykle dosyć silnie – na to, w jakie role będziemy wcielać się w kolejnych etapach naszej własnej relacji. To, jaką więź mieliśmy z naszymi rodzicami, w szczęśliwym wypadku z bezpiecznymi obiektami przywiązania, determinuje przecież wręcz to, jakiego partnera szukamy i jaki związek chcemy, na poziomie nieświadomym, z nim stworzyć.
Czyli szukamy sobie partnera, który umożliwi nam odegranie tej roli, na którą jesteśmy niejako zaprogramowani?
Dokładnie tak, czyli jeśli „potrzebuje” pani być opiekunką, poświęcającą się wybawicielką, będzie pani szukała partnera, który da się sobą zaopiekować. I jest wielce prawdopodobne, że się to pani uda, bo z tłumu wyłoni się dość szybko ten, którego wewnętrzny bagaż „szuka” właśnie pani, bo pragnie być zaopiekowany. Wyczujecie się, bo te bagaże przyciągają się jak magnes.
Można by powiedzieć: „Wspaniale, sukces…”.
Można by tak powiedzieć, gdyby nie fakt, że pani sobie tej roli nie wybrała. Pani partner też nie. Powiem więcej: nierzadko jest wręcz tak, że stajemy się tym, czego, na poziomie świadomym, staramy się unikać. I ta siła bywa niewyobrażalnie duża, niestety. Na przykład pani chęć bycia opiekunką może na poziomie nieświadomym być związana z chęcią uniknięcia bycia od kogoś zależną. Kiedy wkładam bardzo dużo energii w opiekę nad kimś, zagłuszam tym samym swoje potrzeby. Nie ma tu miejsca, możliwości, by poczuć, że samemu potrzebuje się pomocy. Takie staranie, by za wszelką cenę uniknąć bycia zależną, może wynikać z tego, że w okresie, gdy zależność jest nieunikniona – czyli we wczesnym dzieciństwie – nasze potrzeby były zupełnie niewidziane, nierozumiane, niezaspokajane. Boimy się, że znowu nas spotka ten bolesny zawód. Opiekowanie się innymi eliminuje ryzyko, bo to my „rozdajemy karty”. Jednak takiej osobie zdarza się marzyć o tym, że ktoś troskliwie i właściwie się nią zaopiekuje, będzie wiedział dokładnie, czego ona potrzebuje. Fantazjuje więc o tym, że w skoncentrowanym tylko na sobie partnerze, którego „wybrała”, swoją opieką obudzi samarytanina, który głęboko w nim drzemie…
Ale go nie obudzi, bo tam nikt taki nie drzemie…
Ta nieświadoma potrzeba, żeby partner się nami zaopiekował, jest tak silna, że słyszę od pacjentów na przykład, że marzą o tym, żeby zachorować, trafić do szpitala, bo wtedy ta druga strona zmuszona będzie przejąć tę latami odgrywaną przez nas w pocie czoła rolę troskliwego opiekuna. Czyli chcemy tego tak bardzo, że gotowi jesteśmy stracić zdrowie, by móc na jakiś czas zdjąć maskę, wyjść z roli. Tyle tylko, że jesteśmy z nią tak mocno zrośnięci, że potrafimy ją porzucić jedynie w sferze fantazji, w realu tyramy jak wół, inaczej nie umiemy. Niemiecki psychoanalityk Jürg Willi mówił o parach, które tworzą związki w oparciu o koluzję. Koluzją nazywał coś, co jest właśnie grą obojga partnerów. A źródłem tej gry jest nierozwiązany konflikt z wcześniejszych etapów rozwoju. I kiedy spojrzeć na taką parę, na pierwszy rzut oka wydaje się, że jeden partner jest przeciwieństwem drugiego, a w istocie jest to spolaryzowanie tego samego konfliktu. Na przykład ktoś nadmiernie dba, a ten drugi jest nadmiernie bierny.
I taki układ do pewnego momentu doskonale działa.
Dokładnie. Do pewnego momentu. Wyobraźmy sobie żonę profesora. Codziennie podaje mu płaszcz, przygotowuje śniadanie, jej całe życie podporządkowane jest mężowi, ona wręcz nazywa siebie profesorową, jakby w ogóle nie istniała. I taki stan trwa latami. Tylko zwykle wspomniana profesorowa przez ten cały czas nosi w sobie nieuświadomione marzenie o tym, by to jej podziwiany mąż stał się tłem, znalazł się w jej cieniu i by to on podawał jej płaszcz. Za rolami, w które wchodzimy w związku, zawsze stoją nasze nieuświadomione potrzeby.
Ona „grała” szarą myszkę, a on „grał” gwiazdę.
I często dzieje się tak, że kiedy kończy się pewien etap życia takiej pary, np. profesor odchodzi na emeryturę i popada – co często się dzieje po takiej zmianie – w apatię, profesorowa nagle „odżywa”, jej nieuświadomione potrzeby się ujawniają. Już nie musi podawać płaszcza i prowadzić domu, może zająć się sobą, swoim rozwojem. On w depresji, a ona w pełni sił. Do gabinetu dość często trafiają takie pary. I od niego słyszę wtedy: „Ona zawsze była inna”, a od niej: „To on był inny, aktywny, a teraz nic mu się nie chce”. Obie strony mają rację, ale nie widzą tego, że każde z nich ją ma. Nie rozumieją, co się dzieje, jakie potrzeby przez lata nie były zaspokojone.
Mężczyzna, który jest dla swojej partnerki „tatusiem”, też czegoś nieświadomie pragnie…
Tak, mamy do czynienia z analogiczną sytuacją. Wydaje się, że role opiekuńczego „tatusia” i niezaradnej „córeczki” doskonale do siebie pasują. Takie osoby siebie wyczuwają, odnajdują się w tłumie i na bazie komplementarności budują relację. A tak naprawdę… próbują walczyć ze swoimi lękami i niezaspokojonymi potrzebami.
To wszystko wydaje się skazywać nas z góry na przegraną, na to, że nie mamy szans na zbudowanie satysfakcjonującej, zdrowej relacji. Czy my wszyscy, zawsze, w mniejszym bądź większym stopniu, odgrywamy w związku jakąś rolę?!
Myślę, że tak, ale to nie znaczy, że nas wszystkich czeka katastrofa. Para to jest taki cudowny twór – niby oboje jesteśmy dorośli, ale ten twór właśnie pozwala nam na to, by od czasu do czasu pobyć dzieckiem. Doświadczać opiekowania się kimś, ale także doświadczyć bycia przez kogoś zaopiekowanym. Bo bycie w związku daje nam szansę na chwilę wytchnienia od dorosłości. Nie we wszystkim jesteśmy przecież tak samo sprawni, nie na wszystkim się tak samo znamy i dzięki byciu w parze można pozwolić sobie na to, żeby czuć wobec czegoś bezradność. Na miejscu jest oczekiwanie, że partner się nami od czasu do czasu zaopiekuje. A potem odwrotnie – to my otoczymy opieką partnera. Czyli możemy być czasem dzieckiem, czasem rodzicem. Oczywiście dobry związek możliwy jest wtedy, kiedy tworzą go ludzie dojrzali. Ale dojrzałość paradoksalnie polega na tym, że od czasu do czasu można bywać dzieckiem. Na tym, że ludzie mają w sobie zgodę na to, że nie zawsze obie osoby w związku muszą być w takim samym stopniu dorosłe. A ludzie niesłusznie często tego od siebie wymagają. W dobrze funkcjonującym związku te role bardziej dorosłego i bardziej niedorosłego nie są przypisane do partnerów na stałe.
Ważna jest elastyczność?
Tak, jednym z przejawów dojrzałości jest właśnie elastyczność. To, co najmocniej szkodzi relacji, to usztywnienie się w rolach, na przykład: ty jesteś od prozy życia, a ja od gwiazdorzenia. Ta elastyczność powinna mieć odzwierciedlenie także w drobiazgach, takich jak na przykład to, kto wstaje wcześniej rano i przygotowuje dzieciom śniadanie, a kto może pospać dłużej. Raz ty mnie wspierasz, a ja mogę być malkontentem, ale innym razem to ja mogę ponarzekać na rzeczywistość, bo wiem, że ty wejdziesz w rolę optymisty. Taka elastyczność bardzo związkowi służy, a usztywnienie ról bardzo relację ogranicza.
Ale nie jest łatwo nie wejść w te role na stałe, skoro często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że je w ogóle odgrywamy. Co może nam pomóc, uruchomić czujność?
To jest duże wyzwanie, często pomocna jest psychoterapia dla obojga, ale na pewno to, co możemy zrobić, to mówić otwarcie i na bieżąco o tym, co nam przeszkadza, co nas uwiera we wspólnej codzienności. Bo milczenie sprzyja usztywnianiu się ról. Jeden z partnerów może być sprawniejszy logistycznie, czyli mieć zdolność organizowania codzienności, życia rodzinnego, ale ta zdolność nie równa się chęci brania sobie na głowę wszystkiego. I to trzeba mówić jasno i wyraźnie. Inaczej w roli organizatora zostaniemy na zawsze albo do momentu, aż frustracja wykipi każdym naszym porem i wywoła piekło w tej relacji. Jeśli profesorowa nie zadziała na czas, nie powie „dość” w odpowiednim momencie, rozpadnie się relacja, która mogłaby całkiem dobrze trwać. Największy błąd, najgorsze, co możemy zrobić, to okopać się trwale na jednej pozycji. A tego naprawdę da się uniknąć.