– Rodzicielstwo jej dzisiaj trudniejsze, bo dzieci i rodzice są bardziej samotni – mówi Zofia Milska-Wrzosińska z Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie.
W ciągu ostatnich lat przeszliśmy w wychowaniu drogę od autorytaryzmu do liberalizmu.
Od kwoki i tyrana do znużonego rodzica wspomaganego przez rozmaitych zastępców. Standardowy ojciec sprzed pół wieku był wymagający, mało obecny, oczekiwał posłuszeństwa, wzbudzał postrach. Typowa matka była dostępna nieustannie, opiekowała się, koiła i chroniła.
To obowiązywało właściwie od wieków.
I dlatego jest w nas mocno obecne. Ale zachodzące przez ostatnich 50 lat zmiany doprowadziły do rozpowszechnienia się nowego modelu: przeciążony rodzic (lub dwoje sprawujących opiekę na zmianę) i korowód opiekunek, trenerów, nauczycieli, a także pracowników ośrodka opieki, kuratorów, psychoterapeutów, lekarzy, księży itp. Kiedyś rodzice byli skłonni brać na siebie bardzo dużą odpowiedzialność za rezultat procesu wychowawczego. Teraz starają się z tej odpowiedzialności odciążyć realnie, czyli szukając pomocy (czasem taki pomocnik, np. niania, całkowicie przejmuje zadania rodzicielskie), i mentalnie, to znaczy są skłonni myśleć, że odpowiedzialności za swoje dzieci w dużym stopniu nie ponoszą, bo niewiele od nich zależy.
Na przestrzeni ostatnich lat pojawiały się różne mody i spektakularne teorie.
Wciąż ścierają się dwa przeciwstawne nurty myślowe – od obwiniania rodziców za wszystko do całkowitego zdejmowania z nich odpowiedzialności. W latach 70. i 80. karierę zrobiło pojęcie „schizofrenogenna matka”, bezpodstawnie piętnujące kobiety, których dzieci zachorowały na schizofrenię. W ogóle matka miała być odpowiedzialna za wszystko, w skrajnie bałamutnym ujęciu na przykład za autyzm. Skądinąd szlachetna myśl Alice Miller, żeby wobec dzieci nie stosować przemocy, spowodowała obarczenie winą rodziców za wszystkie okrutne zachowania ich dzieci już jako dorosłych ludzi.
Bo niektórzy rodzice rzeczywiście mieli i mają dużo na sumieniu.
Mają olbrzymi wpływ na dzieci, ale nie odpowiadają za wszystko, co złe, zresztą za wszystko dobre też nie. W swoim czasie modna była książka „Toksyczni rodzice” Susan Forward i rzesze czytelników odkrywały zatrucie dokonane przez ich matki i ojców. Pacjent od progu mówił: „Jestem tu, bo miałem toksyczną matkę”. Kilka lat temu, głównie przez Amerykę, przetoczyła się fala, jak się później okazało, na ogół fałszywych wspomnień dotyczących nadużyć seksualnych w dzieciństwie. Rozmaici pseudoterapeuci (później skazywani sądownie) skłaniali pacjentów (głównie kobiety) do przypominania sobie, jak wyglądały ich kontakty z ojcami. Nie możesz nawiązać bliskich relacji z mężczyznami? To musiało zdarzyć się coś niedobrego między tobą a ojcem. Przypominasz coś sobie? „No, pamiętam, jak kiedyś wyszedł z łazienki”. „Tak i co zobaczyłaś?” „No, nie wiem, taki rozchełstany był…” „Aha, czyli wzbudzał w tobie lęk i obrzydzenie? Przypomnij sobie więcej, to ważne. Pamiętasz inne sytuacje?”. Skoro wszystko przez rodziców, szukano dowodów na ich przewiny.
Teraz rodzice nie czują się za nic winni.
Mówią: „On taki był od urodzenia, to wrodzone”. To prawda, geny mają wpływ na funkcjonowanie człowieka, ale ograniczony, prawdopodobnie nie większy niż 45 procent. Jednak mamy pokusę, żeby kłopoty tłumaczyć nowo odkrytą chorobą. Kiedyś dzieci były niegrzeczne, teraz mają ADHD, dysleksję, fobię. Coś, co było problemem wychowawczym, uznaje się za chorobę, którą trzeba leczyć. Stawia się przedwczesne diagnozy i daje leki tam, gdzie mamy do czynienia z odwracalnymi skutkami wychowawczej trudności czy porażki. Wolimy mieć w domu pacjenta niż kłopotliwe dziecko, bo pacjenta „ktoś” ma wyleczyć, z problemami dziecka zostajemy sami. Niewątpliwie są dzieci, którym trudniej nauczyć się czytać, innym ciężko przychodzi opanowanie reguł fizyki, posługiwania się mapą, są takie, które unikają publicznego zabierania głosu, niektóre z trudem się koncentrują. To nie zaburzenie, tego nie leczy się proszkami ani szkołą specjalną. Uznawanie normalnych różnic indywidualnych za patologię to sposób na to, żeby nie brać odpowiedzialności, w dźwiganiu której nikt nie pomaga.
Przyczyniają się do tego także spektakularne publikacje.
Parę lat temu książka „Geny czy wychowanie?” Judith Rich Harris dowodziła, że wpływ rówieśników jest wielokrotnie ważniejszy niż rodziców. To teza niepoparta żadnymi badaniami, a przy okazji sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem. Bo to, jak dziecko funkcjonuje w środowisku rówieśniczym, w jakie role wchodzi, jakie grupy czy osoby wybiera, jest w dużej mierze zdeterminowane przez wcześniejsze doświadczenia w rodzinie. Rodzice po przeczytaniu czegoś takiego mówią: „Aha, mój syn dostał się w złe środowisko, to koledzy go nauczyli pyskować”. Nie myślą, że za tym stoi proces rozwojowy, że ich dziecko się zmienia, a ich reakcja na to ma wielkie znaczenie.
Odpowiedzialność, nawet nadmierna, brzmi lepiej niż jej brak.
Ale i jedno, i drugie może generować patologię. Nadmierna odpowiedzialność wiązała się z nadmierną kontrolą i przemocą. W takich rodzinach rodzice mieli autorytet z definicji i dzieci na ogół nie podważały go w sposób jawny. Dzisiaj rodzice na bycie autorytetem muszą zapracować, i to skądinąd lepsza sytuacja. Ale coraz więcej rodziców nie chce albo nie potrafi być autorytetem, łatwiej im być kumplem czy przyjaciółką.
Dość szybko pojawiły się reakcje na mocno autorytarny model wychowania.
Tak, na przełomie lat 60. i 70. powiedziano „dziękujemy” tradycyjnej rodzinie skupionej wokół wymagającego ojca. Znikły ostre normy, kontrola, kary. Współcześni rodzice nie są autorytetami w wielu dziedzinach istotnych dla ich dzieci, bywa, że czują się zagubieni. Kiedyś jedyną przewagą, jaką dziecko miało nad rodzicem, był fakt, że jest młodsze, a więc zapewne zdrowsze, silniejsze, ale na pewno nie radziło sobie lepiej z otaczającym światem, to rodzice je tego uczyli. Współczesny świat zmienia się szybciej, jest wiele obszarów, i to nie tylko natury technologicznej, również kulturowych czy obyczajowych, w których dzieci czują się bardziej kompetentne niż rodzice. Być autorytetem jest trudniej niż kiedyś.
Ale to wciąż możliwe. Pod warunkiem że ten autorytet zupełnie inaczej rozumiemy.
I jeśli jesteśmy gotowi opierać go na czymś innym niż na przewadze doświadczenia i wieku. Ale zagubieni rodzice nie zawsze wierzą, że to coś innego mają. Na przykład: 15-letnia córka wybiera się na dyskotekę i wkłada na siebie obcisły gorsecik bez ramiączek kończący się nieco poniżej wzgórka łonowego. Matka wie, że 20 lat temu ona sama nie założyłaby czegoś podobnego, boi się o córkę, która w tym stroju chce spędzić wieczór wśród młodych mężczyzn i alkoholu. Gdyby kierowała się naturalną rodzicielską kompetencją i czuła autorytetem dla córki, powiedziałaby coś w rodzaju: „Wiesz, córeczko, na publiczne imprezy nie powinno się chodzić prawie nago, a już w szczególności w wieku lat 15. Jeśli wybierasz się na dyskotekę, chciałabym poznać kolegów, z którymi idziesz”. Ale jeżeli na przykład rzucił ją mąż, a jej własna matka powtarzała jej: „Co z ciebie za żona, że nie potrafisz chłopa przy sobie utrzymać”, to ona może myśli sobie: „Ja bym tak się nie zachowywała, ale co mi z tego w życiu przyszło? Haruję od świtu do nocy, może źle robiłam, a córka szuka swojej szansy? Czasy się zmieniły, może jestem pruderyjna?”. Gdy rodzic jest niepewny, nie ma oparcia w sobie, łatwiej mu uznać, że nie zna życia i może dziecko wie lepiej.
Podobnie zakładali zwolennicy bezstresowego wychowania.
Bezstresowe wychowanie to mit. Żadne wielkie autorytety wychowawcze XX wieku go nie postulowały. Ani niesłusznie obwiniany Benjamin Spock, ani Françoise Dolto, ani Donald Winnicott, ani nasz Janusz Korczak. Walczono o traktowanie dziecka z szacunkiem, ale to nie jest równoznaczne z chronieniem przed każdą frustracją czy niewygodą. Czasami zdaje mi się, że chodzi bardziej o uniknięcie stresu przez rodziców, bo dziecko, które chodzi z pampersem do czwartego roku życia, niekoniecznie w sumie ma mniejszy stres. Rodzice nie mają poczucia winy, bo trening czystości jest męczący. Łatwiej kupić batonik, niż znosić potępiające spojrzenia klientów sklepu na wyrodną matkę tak rozpaczliwie płaczącej słodkiej małej dziewczynki. Prościej dać nastolatkowi pełną swobodę i wszystkie pieniądze, na jakie nas stać, niż znosić jego naburmuszenie albo wielogodzinne dysputy („To chociaż wytłumacz mi, dlaczego nie mogę, bo wszystkim kolegom rodzice pozwalają”). Ale naszą rodzicielską powinnością jest, by dziecko z istoty biologicznej stało się również istotą społeczną.
I stres jest w tym niezbędny?
W psychologii nazywa się to umiejętnością odraczania gratyfikacji impulsów. Noworodek musi natychmiast dostać jeść, zrobić siusiu, czyli nie ma możliwości odroczenia gratyfikacji. W toku procesu wychowawczego uczy się, że w życiu czasem trzeba poczekać na rozładowanie, czasem zasłużyć. Co gorsza, bywa, że gratyfikacja jest w ogóle niemożliwa.
Teraz chcemy mieć wszystko natychmiast.
Natychmiastową gratyfikację chcą mieć i dzieci, i rodzice. Chcę teraz posłuchać muzyki, mówi ojciec, i ty mi nie przeszkadzaj. A czterolatek teraz chce bawić się nowym samochodzikiem, który warczy. I kłócą się, kto ma odroczyć gratyfikację.
Współcześni rodzice bombardowani są różnymi teoriami, radami, czasem wzajemnie się wykluczającymi. I wędrują od ściany do ściany.
Nie ma prostych przepisów. Nikt nie zdejmie z rodziców odpowiedzialności za wychowanie dziecka, ale to nie oznacza, że dziecko jest ich własnością. Skrajne teorie – że od nas wszystko zależy albo że nic – są nieprawdziwe i mało pomocne. 55 lat temu było jasne, co jest misją kobiety – macierzyństwo. Ponieważ taki pogląd był powszechny, kobietom psychologicznie łatwiej było te misję spełniać, chociaż dla wielu z nich ograniczenie życia do obsługi męża i dzieci było ciężkie. Teraz kobiety są ekonomicznie i społecznie bardziej niezależne, rozwód stał się społecznie i kulturowo możliwy.
Mężczyźni bardziej angażują się teraz w rodzicielstwo.
Często wychodzi im to świetnie. Ale to początek procesu, więc dopiero się uczymy. Na przykład: mężczyzna ma być matką bis, czyli że powinien robić wszystko tak samo jak ona. Ponieważ jednak nią nie jest, te same obowiązki wypełnia inaczej, co czasem dla matki oznacza gorzej. A przecież jest inną osobą, nie „małym pomocnikiem mamusi”, ma prawo robić po swojemu, bo wtedy wniesie coś własnego, powie: „Czas na naukę jazdy na rowerze”, choć matka będzie mówiła: „za wcześnie”.
Rodzicielstwo jest dzisiaj trudniejsze?
Mało jest obecnie rodzin wielopokoleniowych, coraz więcej jedynaków, którzy mają dwa domy i są samotni, bo nie tworzą klanów, w których trenuje się różne społeczne umiejętności. Rodzice też są coraz bardziej samotni. Wcześniej rodzili się i umierali w tym samym miejscu, teraz się przemieszczają, emigrują. Dzieci nie mają już stabilnych punktów odniesienia. To wszystko nie ułatwia wychowania.
Dokąd zatem zmierzamy?
Nie uważam, żeby działo się coś szczególnie złego. Jesteśmy w procesie bardzo intensywnych zmian. Rodzice, którzy mają w sobie rodzicielską busolę, dają sobie radę. Nie radzą sobie natomiast ludzie, którym 50 lat temu też byłoby trudno, tyle że wtedy znajdowali oparcie w rodzinie i społeczności, dziś trzeba dla nich wypracować inne formy pomocy.