Z badań wynika, że dzieci śmieją się 30 razy więcej niż dorośli. Niby normalne, że z wiekiem poważniejemy, ale czy w ten sposób nie odcinamy się od źródła dobrego samopoczucia? Nic już cię nie śmieszy? Zawsze można pośmiać się z siebie!
Znamy się ponad 20 lat, połączyła nas wspólna praca i choć drogi zawodowe potem się rozeszły – przyjaźń została. Niedawno znów spotkałyśmy się w czwórkę. I jak to zwykle bywa, wspominałyśmy dawne lata. Dystans czasowy sprawił, że widziałyśmy komizm sytuacji, które wtedy budziły grozę.
– A pamiętacie, jak prezes zrobił się czerwony ze złości i zaczął wrzeszczeć, że nas wszystkie zwolni, aż się zakrztusił i musiałyśmy go klepać po plecach? – zaczęło się… – A kiedy Kaśka go walnęła, podkulił ogon pod siebie i uciekł. – I już do tych zwolnień nie wracał – rozkręcałyśmy się coraz bardziej. – Poczuł, że z nami nie ma żartów! – I potem do Kaśki już zawsze grzecznie się odnosił: „Pani Kasiu, czy mogłaby pani to zrobić w wolnej chwili?”.
Pewnie to wcale nie brzmi śmiesznie dla osób, które z nami tego nie przeżyły, ale nas wprawiło w doskonały humor. Każda coś dorzucała, wywołując nowy wybuch śmiechu. Trzymałyśmy się za brzuchy jak dzieci i co jakiś czas któraś błagała, żeby przestać, bo ona już nie ma siły.
– A pamiętacie, jak Aldona się wypuczała na widok tego faceta z marketingu? – wydymałyśmy wargi tak jak ona. – Dolores jej powiedziała, żeby przestała się wypuczać, a Aldona: „O co ci chodzi? Nawet nie ma takiego słowa”. A Dolores na to, że może słowa nie ma, ale ona się strasznie wypucza, więc jest desygnat – niemal tarzałyśmy się ze śmiechu, choć jesteśmy kulturalnymi paniami i zwykle nie wyśmiewamy się z innych. No cóż, nie było to z pewnością miłe wobec Aldony, ale po latach nadal nas to bawiło. – I wtedy wszedł ten facet z marketingu i Aldona się wypuczyła, a Dolores omal nie umarła ze śmiechu.
Każde wspomnienie wywoływało salwy śmiechu. Śmiałyśmy się z prezesa, z koleżanek i z samych siebie. Szczerze mówiąc, nie pamiętałam, że można tak się śmiać i nawet nie myślałam, że jeszcze potrafię.
Przez kilka kolejnych dni byłam w świetnym nastroju. Może to efekt tych wszystkich przemian biochemicznych, które zachodzą w mózgu człowieka, gdy się śmieje, a może złapałam dystans do rzeczywistości? W każdym razie spotkanie z przyjaciółkami sprawiło, że moje życie przestało być śmiertelnie poważne, zaczęłam w nim dostrzegać komiczne aspekty. Czy nie jest śmieszne to, że ciągle się spieszę i nie mam czasu, by pośmiać się z siebie? Wystarczy zacząć się śmiać, a rusza lawina. Nie dość, że śmiech jest zaraźliwy, to jeszcze można nim zarazić samą siebie. A poza tym skoro z dawnych problemów umiemy śmiać się po latach, może i dzisiejszymi nie warto tak się przejmować?
Zobacz też: Playfullness czyli uśmiech i dystans nawet, gdy w życiu bywa trudno
Za mało się śmiejemy, choć lubimy się śmiać. Czasem pytam kobiety, co je urzekło w partnerze na początku ich znajomości. „Potrafił mnie rozśmieszyć” – to częsta odpowiedź. Z czasem takie zachowanie partnera może budzić inne emocje. „Z nim nie da się poważnie rozmawiać, on ciągle dowcipkuje, wszystko obraca w żart” – skarżą się czasem kobiety. Ale częściej poczucie humoru obydwu stron zmniejsza się wraz ze wzrostem stażu małżeńskiego. Nawet gdy zdarza się coś śmiesznego, to i tak ich nie śmieszy. Po latach nikt już nikogo nie ma ochoty rozbawiać, choć okazji do tego nie brakuje. Słucham czasem historii z życia rodzinnego, które bywają zabawne, lecz niestety nikt z ich uczestników tego nie widzi. Brną w jakieś kanały, zamiast zatrzymać się i pośmiać z siebie.
Na przykład taka historia: mama, tata i babcia przygotowywali przez cały weekend prezentację dla Oli z VI klasy, bo miała szansę poprawić czwórkę na piątkę, ale jej się nie chciało. Dziewczynka siedziała na kanapie i oglądała seriale, a trzy dorosłe osoby pracowały na jej rachunek. Na pewno dorosłe? W takich sytuacjach mam ochotę zapytać, czy nie było nikogo, kto by dostrzegł absurd takich działań, zaśmiał się i zaproponował wspólny spacer.
Tysiące konfliktów można by łatwo rozwiązać, gdybyśmy obudzili swoje poczucie humoru, zamiast się dalej nakręcać. Gdy po raz kolejny rozgrywamy ten sam mecz, którego wynik nikogo nie zadowala, warto w końcu coś zmienić. Zamiast odbijać piłkę do partnera, można żartem ją wybić na out. Nawet żartem odnoszącym się do samej siebie, bowiem my też robimy śmieszne rzeczy. Odrobina autoironii pomaga rozładować sytuację, znaleźć kompromis, a przynajmniej przegrać z klasą.
Frank Farrelly, twórca terapii prowokatywnej, uznaje kpinę, szyderstwo i mało wyszukane żarty z pacjenta za podstawowe narzędzia terapii. Swoim studentom mówi, że jeśli pacjent podczas sesji nie śmieje się kilka razy, to znaczy, że nie stosują oni terapii prowokatywnej. Zapis niektórych sesji Farrelly’ego może szokować. Podczas jednej z nich pacjentka skarży się na niską samoocenę, a na koniec mówi, że czuje się jak szmata. Na co Farrelly wyciera buty jej elegancką sukienką i mówi: „Ale przynajmniej na coś się pani przydaje”… Śmieszne czy nie, ale działa. Budzi sprzeciw pacjentki, która zaczyna szukać argumentów, że nie jest z nią tak źle. Zaczyna bardziej racjonalnie patrzeć na siebie i sytuację, w której się znalazła. Ostatecznie analizuje i weryfikuje swoje uczucia i myśli, a nie docinki terapeuty.
Wisielczy humor Farrelly’ego nie tyle rani, ile pomaga w dokonaniu wyborów i uruchamia działanie zamiast pławienia się we własnym nieszczęściu. Sama także stosuję czasem elementy prowokacji – może nie tak dowcipne, ale zwykle skuteczne. W grupie, którą prowadzę od kilku miesięcy, jest kobieta w bardzo trudnej sytuacji, z której nie widzi wyjścia. Na każdą próbę pokazania rozwiązania reaguje słowami „Tak, ale…” – po „ale” pada zawsze argument, który ma nam unaocznić, że w jej przypadku nie da się tego zrobić. W końcu powiedziałam jej to, co mnie od dawna korciło: „Wiesz co, Iwona? Przekonałaś mnie! Twój przypadek jest beznadziejny”. Bardzo się oburzyła i zaczęła szukać rozwiązania. Na każdy pomysł mówiłam: „Tak, ale…”, aż zaczęła się śmiać, a potem działać.
Farrelly zaczepnym poczuciem humoru walczy z ciągłym narzekaniem, samousprawiedliwianiem i widzeniem siebie jako ofiary. Uświadamia, że to my ponosimy odpowiedzialność za to, jak przeżywamy swoje życie. Ale uwaga: podejście prowokatywne może być skuteczne tylko wtedy, gdy pacjent czuje życzliwość terapeuty. Szyderstwo poza gabinetem do niczego dobrego nie prowadzi.
Zapewne wszystkim nam zdarza się opakować krytykę czy wrogą ocenę czyjegoś zachowania w zgrabny dowcip, który nas śmieszy, ale adresata już niekoniecznie. Takie żarty są formą słownej agresji i warto zdawać sobie z tego sprawę. Z żartami nie ma żartów, jeśli nie wszyscy się dobrze bawią. Na przykład wykpiwanie nieporadności męża przy dzieciach może przyjąć formę czułego droczenia się miłego dla obu stron, ale może też być podważaniem jego autorytetu i unikaniem prawdziwej rozmowy, która powinna odbyć się w cztery oczy.
Dlatego z żartami trzeba uważać, żeby nie przesadzić, ale ze śmiechem już nie. William Fry, profesor psychiatrii na Uniwersytecie Stanforda, wprowadził pojęcie „śmiechu profilaktycznego”, który chroni nas przed złym samopoczuciem. Śmiech stymuluje wydzielanie endorfin, obniża poziom kortyzolu, czyli hormonu stresu, podnosi ciśnienie krwi, obniża częstotliwość akcji serca, a także wprowadza ciało w stan relaksu. Naukowcy z akademii medycznej w Leeds prowadzili przez pięć lat badania osób z żylakami kończyn dolnych. Okazało się, że śmiech jest znacznie bardziej skuteczną terapią niż kosztowne leczenie ultradźwiękami! Śmiech to zdrowie, niezależnie od tego, z czego się śmiejemy. Profesor Fry zaleca oglądanie czarno-białych komedii w towarzystwie kilkuletnich dzieci, bo nawet jeśli nas już nie bawi obrzucanie się tortami, dzieci z pewnością będą się śmiać, a ich śmiech jest szczególnie zaraźliwy.
Jeśli nie mamy dzieci ani pomysłów, z czego się śmiać, można zapisać się na warsztaty jogi śmiechu albo zorganizować sesję śmiechu z przyjaciółmi.
Badania psychologów wykazały, że osoby często żartujące są mniej podatne na depresję, stany lękowe i poczucie osamotnienia, łatwiej podejmują decyzje i mają mniej problemów w kontaktach z ludźmi. Chodzi nie tyle o umiejętność opowiadania dowcipów o politykach i policjantach, które podobno śmieszą nas najbardziej, ile o zdolność dostrzegania zabawnych aspektów nawet trudnych sytuacji. „Nie ma nic śmieszniejszego niż nieszczęście” – pisał Samuel Beckett. Poczucie humoru pozwala spojrzeć z dystansu na to, co nas spotyka. Mniej znany w Polsce dramatopisarz Marcel Achard, członek Akademii Francuskiej, stwierdził, że aby osiągnąć sukces, nie trzeba wstawać wcześnie, tylko w dobrym humorze. Sam dobry humor w trudnej sytuacji też może być sukcesem, o który warto zawalczyć.