Są takie momenty, na przykład wakacje, które z pewnością sprzyjają flirtom. Czujemy się zwolnieni z zasad i norm, którymi kierujemy się na co dzień. Chcemy oddechu, a być może czegoś ważnego nam brakuje… – zastanawia się psychoterapeuta Wojciech Eichelberger.
Czy dziś potrafimy jeszcze flirtować?
Mam wrażenie, że nawet samo słowo „flirt” wychodzi już z użycia, a co dopiero kryjąca się pod nim czynność. Kiedyś flirt był wartością samą w sobie: wyrafinowaną towarzyską zabawą, grą, a nawet sztuką, której subtelności nie wypadało popsuć szybkim skonsumowaniem wzajemnego zachwytu w formie seksualnej randki czy romansu. Mistrzów tej gry znamionowała bowiem zdolność do nieskończenie długiego delektowania się elektryzującą chwilą. „Między ustami a brzegiem pucharu”. Flirt to aluzja, niedomówienie, niewypowiedziana i niespełniona cudowna obietnica, która podnosi ciśnienie, przyspiesza rytm serca, pobudza hormony i kreatywność. Słowem, sprawia, że czujemy się młodsi, piękniejsi i sprawniejsi na wszystkich poziomach. A zarazem – co bardzo ważne – flirt jest wymagającym ćwiczeniem naszej wolnej woli na zasadzie: „Mimo że to, czego bardzo pragnę, jest możliwe, bo wystarczyłoby tylko przechylić puchar, nie decyduję się na to”. Ale dziś – zapewne na skutek konsumpcyjnej gorączki – sztuka flirtu znika z katalogu naszych międzyludzkich umiejętności.
Co dziś nazywamy flirtem?
To już nie jest flirt w prawdziwym tego słowa znaczeniu. To na ogół jawne lub prawie jawne propozycje seksualne pozbawione finezji i jakiegokolwiek wkładu intelektualnego, nie mówiąc już o uczuciowym czy duchowym. To redukcja naszych ludzkich możliwości i talentów do poziomu genitalnego. Sztuka prawdziwego flirtu, jak każda wysoka sztuka, nie powinna być instrumentalna, podporządkowana jakiemuś z góry powziętemu celowi. Redukowanie flirtu do żmudnej procedury mającej na celu jak najszybsze wynegocjowanie transakcji seksualnej z reguły prowadzi do rozczarowania, co należy uznać za zasłużoną karę za to szczególne świętokradztwo. Dlatego mistrzowie flirtu ostrzegają: „Nie próbuj chwytać wiatru, który cię zachwyca, bo zamienisz go w duszne, stojące powietrze”.
Lepiej gonić króliczka niż go schwytać…
Tak, a my teraz „idziemy na podryw”, „wyhaczyć jakieś ciacho albo fajną d..ę czy świnkę”. Bo flirt to rozrywka zmanierowanych salonów, w dodatku zapożyczona z jakiejś obcej nam kultury. A teraz przyszedł czas na pozbywanie się obcych naleciałości, czas, by wprost, szczerze, w duchu disco polo, nie owijając niczego w importowaną bawełnę, dążyć do seksu lub romansu.
Dlaczego w okresie wakacji łatwo przychodzi nam zawieszanie partnerskich zobowiązań, umów i przysiąg, aby zacząć sprawdzać się na seksualno-matrymonialnej giełdzie?
Dzieje się tak z wielu powodów. Pierwszy z nich to nasza wątpliwa monogamiczność. Wiele bowiem wskazuje na to, że monogamia to obyczaj wytworzony przez kulturę od czasu, gdy przestaliśmy wędrować i polować. Osiadły tryb życia, własność ziemi, solidne domy i gospodarstwa, znaczenie rodów i genealogii wymagały uporządkowania spraw związanych z dziedziczeniem majątku, warsztatu pracy i pozycji społecznej. Czyli potrzebna była jakaś doza pewności co do tego, które dziecko do kogo należy. Wygląda na to, że wakacyjne wędrówki i oderwanie od rzeczywistości osiadłego, przewidywalnego życia uruchamiają w wielu ludziach poligamiczny atawizm. Co więcej, nowa postać poligamii, którą można nazwać „poligamią seryjną”, staje się w naszym kręgu kulturowym coraz bardziej popularna. Nie miewamy wprawdzie kilku żon czy kilku mężów w tym samym czasie, ale coraz częściej mamy kilku mężów lub kilka żon po kolei.
Częściej słyszy się takie prezentacje!
Jedną z przyczyn wzrastającej liczby rozwodów jest emancypacja kobiet, które stając się niezależne finansowo i mentalnie, nie muszą trwać u boku mężczyzn, którzy nie dość, że nie są w stanie dostarczyć im tego, czego potrzebują, to na dodatek stają się ciężarem i zamrażarką kobiecych aspiracji, możliwości. Lecz – z drugiej strony – samodzielność i samowystarczalność kobiet dla części ich partnerów może stanowić wygodne alibi zwalniające ich z wymogu lojalności wobec partnerki i odpowiedzialności za trwałość rodziny.
Mężczyźni czują się zwolnieni z odpowiedzialności, bo ich zdaniem kobiety jakoś dadzą sobie radę?
Właśnie tak. Jak widać żadna ze stron nie ma silnej motywacji do samoograniczania w nawiązywaniu nowych znajomości, ryzykownych dla trwałości związku i wspartej na nim rodziny. Obawy o to, co ludzie powiedzą, też już nas nie powstrzymują. Znajomi coraz częściej się rozwodzą albo żyją w tzw. związkach otwartych, czyli nie wymagają od siebie zachowania seksualnej wierności. Słyszymy też o poliamorii, czyli współczesnym odwzorowaniu pierwotnego, plemiennego obyczaju, zgodnie z którym zarówno kobiety, jak i mężczyźni wchodzą w seksualne relacje z innymi członkami wybranej i zdefiniowanej grupy. Jest więc wiele pokus, żeby zostać przynajmniej wakacyjnym poligamistą czy poligamistką.
Jakie są konsekwencje coraz większego społecznego przyzwolenia na romanse?
To z pewnością nie jest dobre, szczególnie dla emocjonalnego rozwoju dzieci z takich rodzin. Ale w głębi duszy przeczuwam, że wszystko dzieje się tak, jak dziać się powinno, że ta zadziwiająca kulturowa i obyczajowa transformacja, w której uczestniczymy, ma jakiś adaptacyjny sens. No bo na skutek zmian kulturowych, których głównym motorem jest spóźniona o wieki emancypacja kobiet, wyszło na jaw, że nie potrafimy tworzyć, budować, podtrzymywać, pogłębiać i rozwijać naszych partnerskich związków. 30-letni małżonkowie przychodzą na konsultację do psychoterapeuty i skarżą się na znudzenie i zanik seksualnej energii oraz namiętności w ich związku po... dwóch latach bycia razem! Oboje zaczęli więc „flirtować” z ludźmi na portalu randkowym czy na Facebooku. Bo tamci są o wiele ciekawsi i pociągający…
No pewnie! Bo nie widzieliśmy ich np. w sobotę rano po całym tygodniu pracy!
Wszechogarniający konsumpcjonizm sprawia, że nasz stosunek do miłości i związków z ludźmi też się komercjalizuje. W rezultacie na rynku matrymonialnym, w relacjach z żywymi, czującymi ludźmi, zachowujemy się jak w markecie, jak w sklepie z ubraniami. Przymierzamy, odrzucamy i zmieniamy jak najczęściej. Bez względu na to, czy jesteśmy z kimś, czy sami, kupujemy coś nowego, by poczuć się na nowo atrakcyjnymi.
Co jeszcze sprawia, że zaczynamy korzystać z erotycznych marketów?
Także to, że niemądrze, byle jak dobieramy się w pary. Lekceważymy to, co decyduje o udanym związku, ulegając czarowi atrakcyjnych opakowań, czyli znamionom sukcesu, urody, popularności czy społecznej pozycji partnera. No i szybko okazuje się, że brakuje nam tego, co najważniejsze, czyli zrozumienia, solidnego wsparcia, lojalności, bliskości, namiętności ze strony tego drugiego człowieka, słowem – miłości. Nie wiemy także, jak tworzyć związek, jak w niego inwestować. Nikt nam nie powiedział, że dobry miłosny związek jest nagrodą za ciężką pracę nad sobą każdego z partnerów, że wymaga zaangażowania, wytrwałości i wiary. Więc gdy pojawią się kłopoty, to nie przychodzi nam do głowy, że możemy nasz związek naprawić, i gonimy na zakupy, by kupić sobie coś nowego. Pragnienie szczęścia i spokoju pozostaje niezaspokojone.
A więc flirt to potężne zagrożenie dla związku w kryzysie?
To wręcz tsunami dla związku. Prawdziwy flirt można porównać do window shopping: „Podoba mi się, ale nie kupuję”. Dzisiejszy flirt to raczej obsesive shopping, czyli obsesyjne zakupy: natychmiast muszę kupić sobie coś nowego. Dzisiaj częściej to kobiety wpadają w taką zakupową gorączkę. Bo widać gołym okiem – zwłaszcza w dużych miastach – jak wiele świetnych, lecz samotnych kobiet poluje na coraz płytszym matrymonialnym rynku, zmagając się z deficytem nadających się do związku i ojcostwa mężczyzn. Nie mówiąc o tym, że zanik libido, zaburzenia erekcji i słaba jakość nasienia stają się cywilizacyjną zmorą mężczyzn. Nie tak dawno za niepłodność w związkach w 60 procentach odpowiadały kłopoty kobiet, dziś ten wskaźnik odwrócił się na niekorzyść mężczyzn.
Czyli nie lekceważmy flirtu, jeśli zobaczymy, że nasz partner czy mąż oddaje mu się choćby na Facebooku?
Flirt typu window shopping może być dobrą okazją do pobudzenia gospodarki hormonalnej zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Jeśli np. kobieta będąca w stałym związku straciła w nim poczucie atrakcyjności i libido, to zachwyt w oczach innego mężczyzny, garść komplementów i erotycznych aluzji może przywrócić jej radość życia i poczucie wartości. Podobnie rzecz się ma z mężczyznami.
No właśnie, przecież flirt wciąż może być niewinny.
I taka jest jego natura, zwłaszcza w długich monogamicznych związkach. Ale, niestety, przy obecnym braku umiejętności dbania o wzajemną atrakcyjność w stałych związkach window shopping kończy się często rozbiciem wystawowej szyby, czyli seksem i rozwodem. W dodatku podczas wakacji, o których mówiliśmy, ulegamy iluzji i wydaje nam się, że życie nomady i życie osiadłe nigdy się nie spotykają. Zazwyczaj się spotykają, i to na ogół w dramatycznych okolicznościach.
A co z niewinną letnią przygodą?
Przygoda to już flirt skonsumowany. Wybita szyba wystawowa. Tu zaczyna się niebezpieczna gra, bo kupiony w takich okolicznościach towar nie ma gwarancji i nie da się go zwrócić do sklepu. W dodatku towar może zdradzać objawy przywiązania do nabywcy. Dlatego – paradoksalnie – na taką odświeżającą letnią przygodę mogą sobie ewentualnie pozwolić tylko ludzie odpowiedzialni i dobrze zakorzenieni w swoich stałych związkach. W dodatku te cechy muszą mieć obie mające się ku sobie strony. W przeciwnym razie letnia przygoda nieodzownie traci swoją lekkość oraz niewinność i staje się początkiem trudnego, nieprzyjemnego procesu rozstawania się z aktualnym partnerem i żmudnego budowania podwalin nowej relacji.
Czyli najbezpieczniej jest flirtować ze swoim mężem czy partnerem?
Do tego się to sprowadza. W wakacyjnych, nomadycznych okolicznościach – wypoczęci i opaleni, wolni od codziennych trosk – możemy odkryć naszego partnera na nowo. A po powrocie z wakacji zainwestować w swoje pasje i marzenia, stać się sami dla siebie atrakcyjnymi, a wtedy nieuchronnie w oczach partnera zobaczyć zachwyt i uznanie.
Wojciech Eichelberger, psycholog, psychoterapeuta i trener, autor wielu książek, współtwórca i dyrektor programowy warszawskiego Instytutu Psychoimmunologii