Czym się kierujemy, wybierając partnera na życie? Czy to na pewno zawsze przemyślana decyzja? O odtwarzanie schematów, szukanie po omacku i dojrzałość, która jest niezbędna, by w ogóle mówić o świadomym „tak” – pytamy psychoterapeutkę Małgorzatę Sokołowską.
Artykuł pochodzi z miesięcznika „Sens” 7/2025.
Gdy się zakochujemy, działają biologia, chemia, instynkt. Rozumiem, że tego procesu kontrolować się nie da, jednak po jakimś czasie dokonujemy już chyba świadomej decyzji, czy chcemy z kimś być, czy nie?
Kiedy wchodzimy w relację romantyczną, rozwija się ona jednocześnie na dwóch poziomach: świadomym i nieświadomym. Na tym pierwszym czujemy do tej osoby pociąg, wydaje się ona atrakcyjna, zabawna, odnajdujemy wspólne zainteresowania, wartości i poglądy. Na tym drugim reaktywuje się powoli ukryty program, który rodzice wgrali nam w procesie wychowania. To, czy świadomie wybieramy partnera, zależy od tego, na jakim poziomie świadomości tego programu jesteśmy, czyli w jakim stopniu naszemu życiu towarzyszy refleksja, rozumienie siebie, które wynika po prostu z wiedzy na swój temat. Życie pokazuje, że te dwie zmienne są ze sobą skorelowane. Im mniej refleksji na temat własnego życia, wiedzy na temat swojej konstrukcji emocjonalnej, doświadczonych krzywd, tym większe prawdopodobieństwo, że wybór partnera będzie po dyktowany nieświadomymi motywami.
Padnie na kogoś przypadkowego?
Raczej na kogoś, kto po prostu pasuje do twojego doświadczenia, czyli idealnie wyzwoli wszelkie trudności i nierozwiązane konflikty z dzieciństwa, byś mogła odtworzyć relację, którą znasz z domu. Nawet to, co nazywasz chemią, wpisuje się w ten model. To wcale nie jest przypadkowe, że czujesz te słynne „motyle w brzuchu” na widok na przykład Przemka, a nie Andrzeja. Pożądanie i energia seksualna prowadzą nas do osób, z którymi mamy się spotkać, by móc domknąć etap emocjonalny, na którym utknęliśmy. To, w kim się zakochujesz, może być cenną wskazówką – informuje cię, jakie lekcje z wiedzy o sobie samej masz jeszcze do odrobienia.
Psychiatra i psychoterapeuta Irvin D. Yalom pisał w swoich pracach o tym, że najsilniej fascynują nas partnerzy, z którymi możemy, po pierwsze, odtworzyć, a po drugie, przezwyciężyć traumatyczne przeżycia z przeszłości. Miłość jest zatem próbą przerobienia nierozwiązanych zadań.
Czytaj także: Co nami kieruje, gdy wybieramy życiowego partnera?
Jeśli zatem kobieta miała ojca, który był nieobecny, emocjonalnie niedostępny, nie okazywał ciepła, to będzie ją przyciągał ktoś, kto te braki wyrówna – czuły, otwarty, dający uwagę i troskę?
No właśnie, niestety – nie. Gdyby to działało na takiej zasadzie, to właściwie pół biedy. Często jest dokładnie odwrotnie – jeśli mała dziewczynka nie doświadczyła miłości ze strony ojca, bo ten odszedł od rodziny i fizycznie go nie było, albo był, ale tylko ciałem, wiecznie nieobecny, zajęty pracą, sobą lub nałogiem, to jest duże prawdopodobieństwo, że jako dorosła kobieta wybierze sobie na partnera mężczyznę równie niedostępnego.
Przecież to zupełnie nielogiczne...
Dynamiki miłości wydają się dla rozumu nielogiczne, jednak na głębokim poziomie są bardzo sensowne, czego, patrząc powierzchownie, nie dostrzegamy. Ta mała dziewczynka od lat nosi w sobie tęsknotę i po czucie bycia niekochaną przez ojca – to jest miejsce, w którym utknęła emocjonalnie. Dlatego jako kobieta szuka mężczyzny podobnego do ojca, bo to jego miłości pragnęła najbardziej. Tylko taki mężczyzna ma moc uleczenia dziecięcych ran. Sprawić, aby taki mężczyzna ją pokochał, to na poziomie nieświadomym jej najważniejsze zadanie emocjonalne. Miłość żadnego innego nie wydaje się dla niej atrakcyjna.
Co jej da partner podobny do ojca?
Sprawi, że znów poczuje się jak w domu, czyli niewidziana, niekochana i unieważniana. Paradoksalnie to bolesne doświadczenie jest dobre, bo niejako przenosi ją w czasie i rzuca światło na uwikłanie, z którego potrzebuje się wyzwolić. Takie powtórzenie niesie w sobie szansę na uzdrawiający ruch. Dzięki temu może ona uświadomić sobie swoją historię i spojrzeć na siebie ze współczuciem. Dostrzec, jak jest w tym zdeterminowana, jak dobija się do partnera, by dostać od niego coś, czego ojciec jej nie dał. Im bardziej ten mężczyzna prezentuje unikający styl przywiązania, tym bardziej ona się stara przebić mur, za którym się ukrył. Może zobaczyć, jaka narracja towarzyszy jej życiu: „Tato odszedł, bo nie spełniałam oczekiwań. Nie mógł mnie kochać, a ja nie wiedziałam wtedy, co zrobić, żeby mnie zauważył, ale teraz już wiem, więc tym razem mi się uda! Postaram się bardziej i na pewno mnie pokocha”. To wyraźny komunikat: wróć do swojego ojca, do relacji z nim i wreszcie zobacz, że tego człowieka nigdy nie było i już nie będzie, żebyś nie wiem jak się starała. Ojciec był i pozostanie niedostępny.
Potrzebujesz doświadczyć tego, że byłaś w tej relacji odrzucona, uznać to, a w tym pomaga praca terapeutyczna. To nie jest łatwy proces, a jego najtrudniejszym elementem jest akceptacja, że to się nie zmieni, po to, by w kolejnych relacjach romantycznych już nie dobijać się pięściami do kolejnego zamkniętego zamku w nadziei, że tym razem ktoś ci otworzy i wpuści cię do środka.
Co może przynieść terapia?
Pozwala przyjrzeć się relacji z rodzicami, urealnić ich obraz, uznać, że nic tej rzeczywistości nie zmieni, a następnie zaopiekować się sobą, opatrzyć rany i pozwolić im się zagoić – czyli uzyskać autonomię i wreszcie emocjonalnie opuścić dom rodzinny. Nie zawsze jednak kończy się to takim uzdrawiającym procesem. Częściej to początek burzliwego związku, z którego partnerzy wychodzą poranieni wzajemną walką. Niespełnione pragnienia małej dziewczynki mają bowiem załączony duży pakiet nierealnych oczekiwań w stosunku do partnera, których ten spełnić nie jest w stanie, i zaczyna na nie odpowiadać, stosując system obron zaczerpnięty z domu rodzinnego.
Wiele osób mówi sobie: nigdy nie będę taką żoną czy partnerką jak moja matka, takim mężem jak mój ojciec! Deklaratywnie często nie chcemy popełniać tych samych błędów, co nasi rodzice. Wybierając partnera, możemy jednak powielić ten wzorzec?
Dzieje się to częściej, niżbyśmy sobie życzyli. Wpływa na nas wiele czynników, ale dom rodzinny determinuje nas najsilniej. Jest najważniejszym środowiskiem, w którym uczymy się, jak funkcjonuje świat, wynosimy z niego wartości, poglądy, wzorzec męskości i kobiecości, obraz relacji dwojga ludzi. Tam uczymy się, czym jest bliskość, jak się okazuje uczucia, co to znaczy być ważnym dla kogoś, czym się kierować przy wyborze partnera, co jest atutem, a co słabością.
Za powielanie tych wzorców jest więc odpowiedzialny proces uczenia się poprzez naśladownictwo. Jeśli kobieta zadeklaruje: nigdy nie będę taka jak moja matka – i będzie to sobie w kółko powtarzać, ale realnie nic w tym kierunku nie zrobi, to prędzej czy później zauważy w swoim zachowaniu, słowach czy właśnie w wyborze partnera wzorzec matki. Nie ma innej możliwości – jeśli wrzucisz śliwkę do zalewy octowej i będziesz ją tam trzymać odpowiednio długo, to ona tym octem nasiąknie. Trudno się więc dziwić, że jesteśmy w pewnych aspektach podobni do rodziców. Im wcześniej to zaakceptujemy, tym lepiej. Nie będziemy tracić czasu i energii na zaprzeczanie faktom i zapobiegniemy procesowi wyparcia znaczącej części siebie, czyli zyskamy realny wpływ na siebie i swoje wybory.
Czytaj także: Najważniejszym wzorcem, który odtwarzamy w relacjach, jest zachowanie naszych rodziców wobec siebie
Na poziomie nieświadomym za powielanie tych wzorców odpowiada również tak zwana ukryta lojalność rodowa. Powtarzając losy przodków, tworzymy z nimi silną więź, która oparta jest między innymi na wspólnocie doświadczeń. Często z tego powodu nie możemy pozwolić sobie na bycie szczęśliwymi w relacji. Kieruje nami bowiem nieświadomy lęk, że jeśli osiągniemy więcej w jakimś obszarze niż oni, nie będziemy wówczas lojalni i przestaniemy być częścią tego systemu. To tak jakbyśmy stracili prawo do przynależności do rodziny. Słyszałam nieraz opowieści o tym, jak na przykład wszystkie kobiety z rodu od kilku pokoleń w młodym wieku tracą nagle pierwszego męża, który odchodzi w siną dal, zostają porzucane przed ołtarzem lub przeżywają nieszczęśliwą, niespełnioną miłość, a wychodzą za mąż z rozsądku. To przykłady powtórzeń i głębokiej lojalności wobec przodkiń.
Wydawało mi się, że wybieramy partnera tak, by był odpowiedzią na nasze potrzeby...
No tak, ale powstaje pytanie, z jakiej pozycji określamy te potrzeby: dorosłego czy dziecka. Warto przyjrzeć się sobie pod tym kątem i sprawdzić, czy czasami nie chcę znaleźć zastępczego tatusia lub mamusi dla nie szczęśliwego, porzuconego emocjonalnie dziecka, które noszę w sobie. Czy nie chcę go podrzucić partnerowi w nadziei, że on się nim zaopiekuje – czyli zrobi robotę, która należy do mnie? Dziecko będzie mieć tendencję do szukania idealnego partnera, który odpowie na wszystkie jego potrzeby – najlepiej bez ich wypowiadania; będzie bajkową drugą połówką jabłka. Dorosły człowiek wie, że związek to świadoma praca, oparta na trosce nie tylko o swoje potrzeby, ale w równym stopniu o szczęście partnera.
Jeśli fantazjując o związku, myślę głównie o sobie, czyli o tym, co chcę dostać, a mało zastanawiam się nad tym, czym chcę obdarować drugiego człowieka, to raczej świadczy o tym, że mam infantylne podejście do relacji. Dziecięce będzie również porzucanie siebie i skupienie na realizacji potrzeb innych. Ważna jest równowaga.
Niektórzy wzajemności i równowagi nie doświadczają nigdy, za to tkwią latami w związkach, które czasem nazywamy toksycznymi, pełnych ciągłej walki. Dlaczego?
Często powtarzam, że jeszcze nigdy – a mam za sobą wiele lat praktyki – nie widziałam źle dobranej pary. To oczywiście nie oznacza, że są to szczęśliwe relacje – myślę tu o związkach, które oparte są na koluzjach. W psychologii pojęcie to oznacza w dużym skrócie pewną umowę, którą ludzie realizują w relacji nie świadomie, nie znając wzajemnie swoich motywacji, a która prowadzi do powtarzających się negatywnych wzorców zachowań. W tym sensie mogą doskonale się uzupełniać i latami grać w grę, która im oczywiście nie służy, ale ich bardzo trwale spaja.
Takie pary prezentują się w relacji w sposób spolaryzowany, czyli przykładowo jedno z partnerów potrzebuje więcej bliskości, drugie więcej dystansu i swobody. Zaczyna się festiwal zarzutów i błędne koło oskarżeń typu: „Potrzebuję więcej wolności, a ty mnie ograniczasz”, „Pragnę więcej bliskości, a ty jesteś oziębły”. Skrajna postawa jednego prowokuje skrajną postawę drugiego i odwrotnie. Oboje partnerzy wnoszą do związku skłonność do przyjmowania skrajnych postaw, wynikającą z głębokich ran w obszarze bliskości i dystansu. Oboje wówczas mają tendencję do przesadnego reagowania, czyli obrony tego, co dla każdego jest ważne. Ona z niezaspokojoną potrzebą miłości i uwagi wybiera sobie part nera, któremu bliskość kojarzy się z ograniczaniem, gdyż wcześniej był kontrolowany przez swoją apodyktyczną i władczą matkę. To postać na tyle silna i wciąż w nim obecna, że w związku najbardziej pragnie dla siebie wolności, niezależności, przestrzeni. Paradoksalnie nie wybiera sobie jednak partnerki, która mu tę wolność da, a jest z kobietą, która przez swoje niespełnione pragnienie bliskości zaczyna zalewać go sobą w sposób nadmiarowy, a więc często także kontrolować, czyli... zachowywać się jak jego matka. Dobija się do niego na wszelkie możliwe sposoby, co u niego z kolei powoduje potrzebę dystansowania się, wycofania, ucieczki. Tak powstaje błędne koło koluzji.
Jak taki dobór jeszcze może wyglądać?
Z gabinetu znam wiele takich historii. Dla przykładu: kobieta twierdzi, że potrzebuje mieć u boku silnego, decyzyjnego partnera. Jednocześnie jest w związku z mężczyzną, który – jak mówi – emocjonalnie jest chłopcem, nie ma własnego zdania, jest uległy, zalękniony i czuje się słaby. Zatem dlaczego właśnie takiego partnera wybrała? Po kilku spotkaniach okazuje się, że jej ojciec był despotyczny, agresywny i zawsze miał rację, a matka uległa, właściwie bez prawa głosu. Tym samym męska siła kojarzy jej się z zagrożeniem i przekraczaniem granic, zatem podobnych mężczyzn omija szerokim łukiem, chcąc chronić siebie. Jeśli zaś nawet na takiego mężczyznę trafi i go wybierze, to albo wejdzie z nim w walkę, albo w relacji skutecznie go wykastruje, by zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa i uchronić się od cierpienia, które stało się udziałem jej matki. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zdecyduje się na związek z chłopcem właśnie – trochę przestraszonym, wycofanym, ale przez to dla niej bezpiecznym, bo łatwo nim zarządzać, czyli... wejść w buty ojca. Teoretycznie ona ustawi się więc w pozycji władzy, ale wciąż będzie mieć w sobie niezrealizowaną tęsknotę za relacją z mężczyzną prawdziwie dojrzałym, któremu wreszcie mogłaby zaufać. Uległym partnerem często zaczyna zaś gardzić jako życiowym nieudacznikiem. To jest błędne koło rozczarowań i cierpienia, które ludzie wzajemnie sobie fundują.
Partner się nie buntuje? Skoro taka relacja ciągnie się latami, on też ma w tym swój udział?
Oczywiście, właśnie na tym polega koluzja. Pamiętajmy, że tak zwane uległe osoby, które kojarzą się nam z całkowitą biernością, wcale takie bierne nie są. Grając rolę ofiary, mają władzę nad partnerem. Ten zarządza całą sytuacja często tylko teoretycznie, a tak naprawdę jest mocno zależny od posłuszeństwa okazywanego mu przez partnera poddającego się, który wykorzystuje swoją niższą pozycję do manipulowania nim. To jest system naczyń połączonych, który nie tak łatwo zrekonstruować i ujawnić, by przerwać schemat.
Profesor Wojciech Kulesza z Uniwersytetu SWPS zauważa ciekawą rzecz. Otóż prawa psychologii społecznej dowodzą, że wstecznie dorabiamy teorie do tego, dlaczego się w kimś zakochaliśmy. To pozwala w jakiś sposób racjonalnie uzasadnić swój wybór.
Oczywiście, że tak. Przecież nie jesteśmy świadomi tego, że realizujemy nawet w tej chemii z fazy zakochania jakiś program, że maszyna już ruszyła w ruch. To się dzieje poza naszą świadomością, a potrzebujemy racjonalizacji, by oszukać samych siebie. Lubimy wierzyć, że wszystko w życiu mamy pod kontrolą. Większość z nas wpada w panikę, gdy odkrywa, że to iluzja. Tłumaczymy więc sobie, że na przykład Andrzej nas pociąga, bo jest atrakcyjny, inteligentny, kocha teatr i operę, nie dostrzegając w ogóle tego, że jest emocjonalnie niedostępny. Jakoś musimy usankcjonować swój wybór i dynamikę relacji, która właśnie zaczyna się uruchamiać. Przy czym naprawdę nie mamy świadomości, że to robimy, i między innymi właśnie uświadomienie sobie tego jest najważniejszym wyzwaniem.
Czytaj także: Kompromis w relacji to pójście na ustępstwo z.... samym sobą
Decydując się na relację z kimś, warto mieć z tyłu głowy, że zawsze będzie jakieś „ale”. Jeśli nie będę umiała pójść na żaden kompromis, to mogę tak szukać bez końca i nikogo, kto by do mnie idealnie pasował, nigdy nie znaleźć.
Miejsce na kompromis pojawia się wtedy, gdy pojawia się świadomość, a ta – podobnie jak dojrzałość emocjonalna – niestety, nie idzie w parze z wiekiem metrykalnym. Jeśli żyjemy w nieświadomości i wybieramy z pozycji dziecka, to o zdrowych kompromisach nie może być mowy. To tak jakbyś oczekiwała od dwulatka, by chętnie i bez protestów podzielił się łopatką i foremkami z innymi dziećmi w piaskownicy. Nie ma takiej opcji, bo dwulatek jest na takim poziomie rozwojowym, że podobnej umiejętności jeszcze nie ma, chce mieć wszystkie zabawki tylko dla siebie. Często jak to dziecko chcemy mieć wszystko – w tym partnera idealnego, na wzór wyidealizowanego rodzica. Oczekiwanie więc od siebie umiejętności kompromisu i dojrzałego wyboru w momencie, gdy biegamy po świecie w „krótkich spodenkach” i mamy całą masę deficytów emocjonalnych, to utopia.
Czytaj także: 10 cech osób nadmiernie zaniedbanych emocjonalnie w dzieciństwie. Dostrzegasz je u siebie? Sprawdź, jak możesz sobie pomóc
Od czego zacząć proces zmiany, by móc wybierać świadomie?
Gdy przychodzą do mnie kobiety, które przeżywają kryzys w relacji, często szukają odpowiedzi na wiele pytań: „Dlaczego mąż mnie zdradza?”, „Co zrobić, żeby on się zmienił?”. Od razu mówię, że to są źle postawione pytania i szkoda czasu i pieniędzy wydanych na terapię, jeśli miałaby ona polegać głównie na szukaniu tych odpowiedzi. Nie chodzi o to, dlaczego mąż zdradza czy robi cokolwiek innego, a już na pewno nie o to, by go wbrew jego wiedzy i woli próbować zmieniać.
Ważne jest raczej to, by ta kobieta dowiedziała się, dlaczego wybrała właśnie takiego mężczyznę. Po co zaprosiła go do swojego życia? Co on i jego zachowanie mówią o niej? Tak postawione pytania otwierają zupełnie inny obszar refleksji i skłaniają do zrozumienia siebie i wzięcia odpowiedzialności za własne wybory. W procesie terapeutycznym właśnie na nie szukamy odpowiedzi, po kolei, po kawałku. Zwykle jest tak, że gdy związek się sypie, obwiniamy drugą stronę i prze rzucamy winę na partnera, a niechętnie patrzymy na siebie. Raczej lubimy się widzieć w roli ofiary. A im bardziej mamy odwagę stanąć w prawdzie z samym sobą, tym większa szansa na zbudowanie dojrzałej i pięknej relacji. Świadomie, a nie po omacku.
Małgorzata Sokołowska, psychoterapeutka, terapeutka par, trenerka, wykładowczyni. Autorka koncepcji „Love in Business” i projektów: „Kobieta Czterech Żywiołów”, „Jak rozwinąć skrzydła?”, a także wielu autorskich warsztatów i treningów terapeutycznych, m.in. dla par – „Kochanie, w co my gramy?”, „Jak budować miłość dojrzałą?”. Wraz z mężem prowadzi Ośrodek Psychoterapii i Rozwoju Osobistego „Sokołowscy” w Szczecinie.