1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Ryszard Kulik: „Tracimy kontakt z tym, co przyziemne, ciągle jesteśmy gdzieś przelotem”. A jak powinno wyglądać świadome podróżowanie?

Ryszard Kulik: „Tracimy kontakt z tym, co przyziemne, ciągle jesteśmy gdzieś przelotem”. A jak powinno wyglądać świadome podróżowanie?

Fot. Getty Images
Fot. Getty Images
Nie muszą wcale być dalekie i egzotyczne, by sprawiały przyjemność. Nie muszą też być częste, by dawać poczucie, że żyjemy pełnią życia. O tym, czym są uważne podróże, ale też dlaczego wszyscy mamy w sobie tęsknotę za zakorzenieniem w konkretnym miejscu, rozmawiamy z psychologiem i aktywistą ekologicznym Ryszardem Kulikiem.

Wakacje za nami, a ja właściwie całe spędziłam w Polsce, przemieszczając się w promieniu kilkuset kilometrów od miejsca, w którym mieszkam. Pamiętam, że kiedyś byłby to dla mnie powód może nie tyle do wstydu, ale z pewnością do przekonania, że nie wykorzystałam tego lata w pełni. Mogłam przecież pojechać w tyle miejsc, w których nigdy nie byłam... Dalekie, egzotyczne podróże nadal są źródłem podnoszenia naszej samooceny i prestiżu?
We współczesnym konsumpcyjnym szaleństwie, które ma wiele twarzy, podróżami chwalimy się tak samo jak samochodami, zegarkami, butami czy innymi gadżetami. Bo tak jak możemy kolekcjonować rzeczy, możemy też kolekcjonować wrażenia. A podróże się do tego świetnie nadają i są – takie mam poczucie – jednym z ulubionych doznań, jakimi się chętnie dzielimy. Świadczą bowiem o naszym statusie i są rodzajem komunikatu społecznego na temat tego, kim jesteśmy. Oczywiście im dalej podróżujemy i w im bardziej wyrafinowany sposób, tym większe robimy wrażenie na innych, o co prawdopodobnie chodzi. W końcu to, co mają inni, co jest nie tu, gdzie my – wydaje się bardziej atrakcyjne. Jest niezwykłe, dziwne, nowe. To wartość, którą żonglujemy w naszych komunikatach społecznych, w sposobach, w jakich pokazujemy się innym.

Lubię poznawać nowe miejsca, ale jakiś czas temu zorientowałam się, że zwłaszcza wyjazdy krótkie, ale długodystansowe, podczas których w kilka godzin pokonuję samolotem dystans dwóch czy trzech tysięcy kilometrów, bardzo mnie męczą. O wiele bardziej niż całodniowa podróż samochodem czy pociągiem. W najnowszej książce „Wystarczająco dobre życie” pisze pan o chodzeniu, że ono przywraca prawdziwe proporcje, w tym prawdziwy dystans, jaki dzieli nas od konkretnych miejsc. Bo aby na piechotę dojść do odległego miejsca, musimy poświęcić na to wiele czasu i sił. Tymczasem coraz częściej latając, mamy wrażenie, że przemieszczanie się jest właściwie bezwysiłkowe. Oszukujemy się, że świat naprawdę jest na wyciągnięcie ręki. Dziś jestem w Warszawie, a jutro mogę być w Nowej Zelandii.
Wprawdzie nie mogę się tu podzielić własnym żywym doświadczeniem, bo programowo nie latam samolotami i właściwie nigdy nie latałem, ale z moich obserwacji i tego, co mówią inni, wynika, że rzeczywiście wiele osób podkreśla zmęczenie dalekimi podróżami.

Współczesne latanie samolotami – według mnie – jest metaforą ludzkiej kondycji. Przebywając w chmurach, tracimy kontakt nie tylko z gruntem pod naszymi stopami, ale też z tym, co przyziemne, dosłowne i lokalne. Na nogach przejdziemy nie więcej niż kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów dziennie i to jest właściwa skala naszego przemieszczania się. Latanie tę skalę zaburza. Nie tylko wrzuca nas w inne miejsce, ale i inny czas. Dlaczego tak wyczerpujące są jet lagi? Bo nasz organizm w bardzo szybkim czasie musi się przestawić na funkcjonowanie w zupełnie nowym miejscu i w zupełnie innej strefie czasowej.

Pisze pan: „Robimy naprawdę wiele, by nie doświadczać życia, choć z pozoru może się wydawać, że korzystamy z niego w maksymalnym stopniu”. I dodaję, że najważniejsze rzeczy dzieją się podczas codziennych, zwykłych, powtarzalnych, wydawałoby się nudnych okoliczności.
Doświadczanie, rozumiane jako po prostu przeżywanie życia, jest pełne w każdej chwili. Nie da się go „podrasować”, sprawić, że jakieś doznanie będzie pełniejsze niż inne. Chociaż nam się wydaje, że właśnie się da. Gdy jedziemy na cywilizacyjnym rollercoasterze, to można się zachłysnąć wrażeniami. Zapominamy jednak, że nawet te zwykłe, codzienne chwile, które wydają się szare i nieatrakcyjne w porównaniu z tamtym świecącym lunaparkiem, to jest sto procent życia. A jeśli myślimy, że jest inaczej, to znaczy, że mamy upośledzoną zdolność pełnego odbierania rzeczy wokół nas.

To tak jak ze smakiem, który łatwo jest popsuć nadmiarem wrażeń. Jeśli solimy potrawy coraz więcej i więcej, to przestajemy odczuwać niuanse, kiedy tej soli jest niewiele lub w ogóle jej nie ma. Tak działa mechanizm uzależnienia. Nasza pogoń za wrażeniami przypomina pogoń alkoholika za stanem upojenia. Tymczasem źródłem zdrowia jest trzeźwy umysł.

Prawdziwa uważność to umiejętność uczynienia „odbiornika”, czyli naszego ciała, zmysłów i nas samych – odpowiednio wrażliwym na to, co jest banalne, zwyczajne i z pozoru mało atrakcyjne.

Jak zatem uważnie podróżować? Bardzo często udajemy się w egzotyczne miejsca po to, by wcale ich nie poznawać. Zamykamy się w bezpiecznej i wygodnej bańce luksusowego ośrodka wczasowego, zamiast naprawdę poznawać kraj, do którego przyjeżdżamy. Jednocześnie trwale go przeobrażamy, bo każemy mu dostosowywać się do naszych oczekiwań. Masowa turystyka wiele pięknych i niepowtarzalnych terenów zamieniła w miejsca nie do życia. Nic dziwnego, że coraz częściej dochodzi do protestów lokalnej ludności, jak choćby te ostatnie w Barcelonie, Maladze, Kadyksie czy na Majorce.
Latamy gdzieś daleko, by ostatecznie jeść to samo, co u siebie w domu, podziwiać okolicę przez szybę autokaru i coraz częściej w ogóle nie wychodzić poza obręb hotelu, bo jest za gorąco. Warto w tym kontekście przywołać koszty środowiskowe: latając samolotami, przyczyniamy się do znaczącej emisji gazów cieplarnianych. Ale nie tylko. Masowa turystyka niszczy dziką przyrodę i zmienia lokalne krajobrazy oraz warunki, w jakich żyje zamieszkująca je ludność. Smutne jest to, że zanim wszedł tam duży przemysł turystyczny, tereny te penetrowali backpackerzy, czyli samotni podróżnicy z plecakami. Poznawali piękne miejsca, a potem odkrywali je dla reszty świata. To oni byli tą forpocztą, za którą szedł cywilizacyjny walec.

W efekcie jest coraz więcej miejsc na świecie, w których lokalni mieszkańcy nas nie chcą. Ograniczenie ruchu turystycznego stało się dziś koniecznością, tylko ciekawy jestem, jak właściwie miałoby ono wyglądać, bo same protesty nie sprawią, że turyści przestaną podróżować, ktoś będzie musiał podjąć jakieś decyzje, wprowadzić ograniczenia, jak choćby dodatkowe opłaty, co zrobiła na przykład Wenecja.

Tylko czy wtedy podróżowanie nie stanie się znów rozrywką dla bogaczy?
Ale podróżowanie już teraz jest dla bogaczy. Tylko kilka procent ludzkości może sobie pozwolić na częste latanie samolotami, kawę za kilka euro i noclegi za kilkadziesiąt. Zdecydowana większość może o tym tylko pomarzyć.

A mnie ciekawi, ile pamiętamy z podróży, jeśli mamy możliwości, by tak wiele ich odbyć? Z opowieści moich znajomych wynika, że zwykle najlepiej wspominamy tanie studenckie podróżowanie autostopem, spanie w schroniskach młodzieżowych i żywienie się jogurtem z bułką z widokiem na Koloseum.
Proszę zobaczyć, że my szczególnie cenimy sobie takie podróże i takie doświadczenia, podczas których jesteśmy z ludźmi, którzy są nam bliscy i z którymi mamy dobre relacje. Tu jest źródło naszej satysfakcji i tajemnica dobrze spędzonego urlopu. W czasach studenckich relacje ze znajomymi i przyjaciółmi stanowiły najważniejszą rzecz w naszym życiu, a miejsca były tylko pretekstami do spotkań. Dlatego myślę, że można wyobrazić sobie taką turystykę, która jest lokalna, ale ma wysoką jakość w kategoriach doświadczeń interpersonalnych. Zwykła agroturystyka, spacery, kontakt ze zwierzętami i spotykanie się co wieczór przy ognisku – mogą dać o wiele większą satysfakcję niż wakacje all inclusive. Miejsce jest drugorzędne – liczą się przede wszystkim ludzie.

Z powodu kosztów środowiskowych, ale nie tylko, prawdziwą wartość ma odkrywanie miejsc blisko nas. Tym bardziej że my jesteśmy właściwie obcy we własnym kraju – często nie znamy bogactwa otaczającej nas przyrody, lokalnych zwyczajów, tradycji, zabytków czy dziedzictwa kulturowego. Kiedy pytam znajomych, mieszkających bardzo blisko mnie, czy znają to czy tamto miejsce, najczęściej mówią, że nie; nigdy w nich nie byli, bo woleli podróżować za granicę. Owszem, jeździmy w popularne Tatry czy Bieszczady, ale jest mnóstwo mniej rozpoznawalnych górzystych regionów na południu, które naprawdę mogą nas zachwycić. Są też piękne miejsca w innych rejonach Polski. To może być aktywny wypoczynek, związany z rowerami, kajakami, pieszymi wędrówkami... Życia by nie starczyło, gdybyśmy skupili się tylko na najbliższej okolicy, a potem całej Polsce, stopniowo je odkrywali, jednocześnie budując z nimi, krok po kroku, trwałe relacje.

Współczesne latanie samolotami jest metaforą naszej ludzkiej kondycji. Przebywając w chmurach, tracimy kontakt nie tylko z gruntem pod naszymi stopami, ale też z tym, co przyziemne, dosłowne i lokalne. Ciągle jesteśmy gdzieś przelotem, przejazdem.

Mówi i pisze pan o wielu rodzajach oddzielenia, jakiego doświadcza współczesny człowiek: oddzielenia od natury, od przyrody, od ciała, od innych ludzi, ale też właśnie od miejsca.
Dziś wprawdzie możemy być wszędzie, jak choćby we wspomnianej przez panią wcześniej Nowej Zelandii, a tak naprawdę nigdy u siebie. Ciągle jesteśmy gdzieś przelotem, przejazdem. Z moich obserwacji wynika, że to bardzo dojmujące, degradujące nasze człowieczeństwo doświadczenie. Bo nasza ludzka kondycja wyraża się między innymi w byciu zakorzenionym w konkretnym, fizycznym miejscu. Jeżeli więc ciągle się gdzieś przemieszczamy – latanie jest tego najbardziej wyraźnym przejawem – to te pierwotne więzi z miejscem, w którym żyjemy, w którym się urodziliśmy, zostają zerwane. A to nigdy nie odbywa się bez konsekwencji.

Nie tylko pozbawiamy się podstawowej relacji z fizycznym miejscem, które jest fundamentem naszej tożsamości, ale też miejsce, w którym żyjemy, przestaje być dla nas ważne. Ktoś tam wyciął drzewa, postawił kolejny market, a my właściwie jedynie wzruszamy ramionami. Bo przecież możemy się spakować i przenieść gdzieś, gdzie będzie nam lepiej. Tracą na tym też same miejsca, bo nie ma w nich zaangażowanych osób, które stanęłyby w ich obronie, gdy pojawi się zagrożenie. I mówię tu już nie tylko o podróżowaniu w znaczeniu wakacyjnym czy urlopowym, ale w ogóle o naszej rosnącej mobilności. Bo trendem jest dzisiaj, że my się non stop przemieszczamy – za nowym miejscem do życia, za pracą, czasem za miłością. Amerykanie, którzy są w tej kwestii liderami, przeprowadzają się w swoim życiu średnio kilkadziesiąt razy. Jesteśmy coraz bardziej obcy, nie u siebie.

Dlaczego to ważne, by mieć miejsce, w którym czujemy się jak u siebie?
Bo jako ludzie potrzebujemy domu. Czyli zamieszkiwania bliskiej nam emocjonalnie przestrzeni fizycznej. Konkretnego budynku czy lokalu, które są oswojone i mają wyraźne piętno nas samych, ale też szerszego otoczenia, do którego zaliczają się krajobrazy, miejsca, ludzie, sąsiedzi i istoty pozaludzkie, takie jak zwierzęta czy rośliny. To wszystko jest niejako przedłużeniem nas samych, czymś, co nas definiuje, warunkuje i nadaje rys naszej tożsamości. Widać to najbardziej, kiedy się przedstawiamy komuś nowo poznanemu. Bardzo często kolejną informacją, jaką podajemy tuż po imieniu czy nazwisku, jest właśnie ta dotycząca naszego pochodzenia czy miejsca zamieszkania. I tak było od zawsze. Kiedyś, kiedy nie znano nazwisk, do imienia dodawano miasta czy wsie, z których ludzie pochodzili, jak choćby Jan z Kolna. Trochę o tym zapomnieliśmy, ale to w nas głęboko siedzi. Nasi przodkowie oczywiście też się przemieszczali, to w końcu dzięki ciągłym migracjom opanowaliśmy całą Ziemię, ale to się odbywało sporadycznie, falami – bo dotychczasowe miejsce zamieszkania przestawało być bezpieczne lub nie dostarczało jedzenia. Migrujemy od zawsze, ale jednak większość czasu spędzamy zakorzenieni, budując swoją fizyczną i psychiczną przestrzeń.

Zwrócił pan moją uwagę na to, że choć tak upodobaliśmy sobie współcześnie przykaz o byciu „tu i teraz”, to rzadko koncentrujemy się na „tu”, które przecież jest konkretnym miejscem, w którym właśnie się znajdujemy. Pozbawiając się związku z miejscem, pozbawiamy się sprawczości, wpływu na swoje życie?
Tak, bo nasze życie realizuje się właśnie w tym miejscu, w którym się znajdujemy. Tam prowadzą wszystkie drogi, tam jest nasze życiowe centrum. I tam jest nasza sprawczość, bo tam są relacje z ludźmi i miejscem, które są jej źródłem, oraz oswojone przez nas zasoby. To jest tak oczywiste, że sam fakt, że o tym rozmawiamy, jest dowodem na to, jak daleko odeszliśmy od tego, co naturalne. I jak bardzo odcięliśmy się od korzeni. Kiedy drzewo ma odcięte korzenie, staje się niezdolne do życia. Tymczasem my właściwie całą naszą aktywność przenieśliśmy w koronę drzewa, czyli tam, gdzie się dzieje najwięcej ciekawych rzeczy, natomiast korzenie traktujemy jako coś, co nas więzi, uziemia i ogranicza naszą swobodę.

W ziemi chowamy też naszych przodków, więc można powiedzieć, że kiedy odcinamy się od nich, to też odcinamy się od naszych korzeni i od miejsca.
Może to dziwnie zabrzmi, ale ziemia, na której żyjemy, to właściwie jedno wielkie cmentarzysko. Sama gleba – i wszystko, co istnieje w sensie materialnym – składa się przecież ze szczątków organizmów, które kiedyś zamieszkiwały dany teren, łącznie z ludźmi. Patrzę teraz na drzewa dookoła mojego domu i myślę sobie, że tam też obecni są moi przodkowie. Oczywiście może nam się wydawać, że zwłaszcza linia naszego ludzkiego dziedzictwa jest trudna do przyjęcia, bo działy się tam różne przykre rzeczy, które się nam nie podobają, ale wcale nie musimy tego dziedzictwa powielać i powtarzać, na pewno jednak trzeba je uznać. Bez przyznania: „Tak, to są moje korzenie, jakkolwiek wyglądają”, trudno sobie wyobrazić – w moim przekonaniu – pełne życie.

Na zakończenie chciałam spytać o coś, co powiedział pan na początku. Naprawdę nie lata i nie latał pan nigdy samolotami? Jak to się panu udaje?
Samolotem leciałem dwa razy. Pierwszy raz z rodzicami, jak jeszcze byłem dzieckiem i nie była to moja decyzja, a drugi raz jak byłem zaproszony – swoją drogą to zabrzmi zabawnie – na konferencję ekologiczną do Dubaju. Skusiłem się na ten lot, co odchorowałem mocno, bo zobaczyłem już na miejscu cały absurd tego wydarzenia. Później byłem zaproszony w ramach europejskiego projektu do poprowadzenia warsztatu w Portugalii, podczas którego miałem mówić o tym, jak nasza nad konsumpcja przyczynia się do kryzysu klimatycznego. Czyli de facto miałem tam polecieć samolotem, by przekonywać uczestników, by nie podróżowali samolotami... A ponieważ już wcześniej sam podjąłem decyzję, że jest to najbardziej nieekologiczny środek transportu i z niego rezygnuję, to miałem zamiar odmówić. Jednak olśniło mnie, że przecież mogę dojechać tam pociągiem i spytałem organizatorów, czy taka forma podróży jest dla nich możliwa do zorganizowania i sfinansowania. Zgodzili się, choć ostatecznie kosztowało to pięć razy więcej niż lot samolotem. Ta podróż zajęła mi dobrych kilka dni, ale było to ciekawe doświadczenie, w zgodzie z moimi wartościami.

A co to znaczy, że jest pan „miłośnikiem dzikości”, jak widnieje w pana notce biograficznej?
„Dzikość” to nie jest słowo, które ma dobrą prasę. Wydaje się groźne, niebezpieczne. Jednak my, aktywiści ekologiczni, mamy inną opowieść o dzikości. Po pierwsze, mówimy: „Dzikie jest piękne”, bo dzika przyroda pozbawiona ludzkiej ingerencji jest niezwykle ciekawa i piękna. Naturalne krajobrazy, stare lasy wyłączone z gospodarki, nieregulowane rzeki, niezabudowane brzegi jezior i morza – to prawdziwe estetyczne perły. Po drugie, uważamy, że dzikość to procesy tożsame z życiem jako zjawiskiem, które ma zdolność do samoregulacji. Wszystkie nasze technologie mają korzenie w dzikiej przyrodzie i dzikości rozumianej jako obieg materii, energia, która płynie ze słońca, i różne inne cyrkularne przemiany, jak pory roku czy rytm dobowy.

Po trzecie, mówimy, że ciało jest najbliższym nam kawałkiem dzikiej przyrody, aspektem dzikości w naszym zorientowanym na intelekt świecie. Funkcje ciała, takie jak bicie serca, oddychanie czy trawienie, to są przecież dzikie procesy, nie muszą być regulowane przez człowieka, nie są też poddane żadnym ustaleniom, normom, zasadom. To działa samo, bo jest doskonałe i wplata się w proces ewolucji i mądrość natury. Będąc miłośnikiem dzikości, jestem po prostu miłośnikiem życia, czyli wszystkiego tego, co jest pozostawione sobie, bez ingerencji człowieka.

Fot. materiały prasowe Fot. materiały prasowe

Ryszard Kulik doktor psychologii, trener rekomendowany przez Polskie Towarzystwo Psychologiczne, od ponad 26 lat zaangażowany w prowadzenie grup w ramach edukacji psychologicznej i ekologicznej. Zapalony rowerzysta i włóczykij, miłośnik dzikości i prostego życia poza głównym nurtem cywilizacji. Autor książek, w tym najnowszej „Wystarczająco dobre życie”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze