1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. W fentanylowej pułapce? O opioidowym zagrożeniu rozmawiamy z Adamem Nykiem, socjologiem i terapeutą uzależnień

W fentanylowej pułapce? O opioidowym zagrożeniu rozmawiamy z Adamem Nykiem, socjologiem i terapeutą uzależnień

Najważniejsze pytanie jest takie, dlaczego nasze dzieci sięgają po substancje, które pozwalają im nic nie czuć, „wylogować się” z rzeczywistości. (Fot. Getty Images)
Najważniejsze pytanie jest takie, dlaczego nasze dzieci sięgają po substancje, które pozwalają im nic nie czuć, „wylogować się” z rzeczywistości. (Fot. Getty Images)
Słowo fentanyl nie schodzi z pierwszych stron gazet, straszą internetowe publikacje, których autorzy spekulują, czy już niebawem w Polsce powstaną minigetta uzależnionych od tej substancji, nieobecnych, półżywych, wyniszczonych ludzi zombie, które już funkcjonują za oceanem. Wizja to w istocie przerażająca, bo faktem jest, że fentanyl, tak jak inne syntetyczne opioidy zażywane rekreacyjnie, bez wskazań medycznych i kontroli lekarza, zabija naprawdę.

Co roku ponad 100 tys. Amerykanów umiera z powodu przedawkowania narkotyków, a nawet trzy czwarte to ofiary fentanylu. Nazywany najbardziej śmiercionośnym opioidem fentanyl stoi za 70 tys. zgonów obywateli Stanów Zjednoczonych tylko w 2023 roku. To oczywiście kolejna odsłona kryzysu opioidowego, za którego początek przyjmuje się w Stanach rok 1996, czyli moment zalania rynku receptami na OxyContin przez należącą do rodziny Sacklerów firmę Purdue Pharma. W Polsce jak dotąd, według Głównego Inspektoratu Sanitarnego, od początku 2024 roku zanotowano 48 przypadków zatruć fentanylem. W lutym po fentanylu zmarły trzy osoby w Żurominie (woj. mazowieckie), a pod koniec zeszłego roku jedna w Poznaniu. Zainteresowanie pozamedycznym zastosowaniem tej substancji stale rośnie i trudno dziś przewidzieć, w jakim tempie będzie się rozwijać i jaką cenę przyjdzie nam za to zapłacić.

Czym jest fentanyl?

Fentanyl to bardzo silny syntetyczny opioid. Działa podobnie do morfiny, tyle że nawet 100 razy silniej. Jest lekiem wydawanym na receptę, a jego medyczne zastosowanie jest bardzo wąskie i obejmuje leczenie pacjentów z silnym bólem, przede wszystkim nowotworowym. Stosuje się go także w celu wprowadzenia pacjenta w śpiączkę farmakologiczną. W największym skrócie kłopot z fentanylem polega na tym, że działa błyskawicznie i również błyskawicznie uzależnia. Sprzedawany w postaci proszku, zakraplaczy do oczu i aerozoli do nosa albo w formie tabletek czy też plastrów do przyklejania na skórę po wprowadzeniu do organizmu wiąże się z receptorami opioidowymi w mózgu. Gdy używa się go często i w dużych dawkach, liczba tych receptorów zmniejsza się, a sama substancja działa słabiej. To naturalna reakcja organizmu, który próbuje obronić się przed trucizną. Dla uzależnionego nie jest to sygnał do odstawienia – przeciwnie, zaczyna zażywać coraz większe ilości, by poczuć efekt euforyczny. Problem w tym, że już niewielka ilość fentanylu może okazać się zabójcza. Przedawkowanie opioidów prowadzi do depresji układu oddechowego, a to oznacza, że człowiek po prostu przestaje oddychać i śmierć następuje na skutek uduszenia.

Opioidy uzależniają błyskawicznie

Opioidowa pułapka ma i takie oblicze, że euforyczny efekt jest coraz trudniejszy do osiągnięcia. Uzależnienie to w przypadku fentanylu kwestia maksymalnie kilkudziesięciu dni regularnego zażywania, w praktyce często o wiele krócej. Po takim czasie uzależniony histerycznie poszukuje kolejnych dawek leku i zrobi niemal wszystko, by je zdobyć – już nie po to, by „odpłynąć” i doświadczyć błogostanu, a po to, by uniknąć bolesnych objawów odstawiennych, które są niemal nie do zniesienia. Silne rozdrażnienie, zmiany nastroju, w których złość miesza się z apatią, niepokój, bezsenność, bóle brzucha, biegunka, nadmierna potliwość, szybkie bicie serca, wysokie ciśnienie krwi, bóle stawów i mięśni – to już nie jest nieprzyjemne doświadczenie, to istny koszmar. Bez pomocy w zasadzie nie ma innego wyjścia, niż zażywać dalej, bo tego stanu nie sposób wytrzymać.

Wiedząc, czym są opioidy i śledząc medialne doniesienia na temat żniwa, jakie zbierają także w Polsce, można się porządnie przestraszyć, zwłaszcza jeśli jest się rodzicem nastolatka. I jest się czego bać. Tyle tylko że zbiorowa paranoja problemu ani nie rozwiąże, ani nas przed nim nie uchroni. Ważniejsze jest, by uczciwie pochylić się tym, dlaczego młodzi ludzie coraz częściej sięgają po substancję, która dosłownie odcina ich od rzeczywistości, od problemów emocjonalnych, daje gigantyczną ulgę, a przy okazji może ich zabić. Co możemy zrobić? O tym rozmawiamy z ekspertem.

O fentanylu pisze się dziś wszędzie. Pamiętam podobne poruszenie i szum medialny wokół tzw. dopalaczy.
Adam Nyk: Nie lubię tej nazwy, bo ona nic nie mówi, a właściwie dopalacz to w silniku turboodrzutowym urządzenie do spalania dodatkowego paliwa w celu zwiększenia siły ciągu silnika. Nazwanie w ten sposób substancji psychoaktywnych o rozmaitym składzie i działaniu było w pewnym sensie medialną kreacją, hasłem, które przyciągało. Z drugiej jednak strony od kilkunastu miesięcy, może od dwóch lat, obserwuję, że zaczyna się powolny odwrót od „dopalaczy” i na pewno jest to po części zasługa mediów, które bardzo dużo pisały o niebezpieczeństwie ich stosowania, o tym, że niewiele wiadomo o ich składzie, a więc i o działaniu na organizm. Ta szalenie niebezpieczna moda mija, ale nie dotyczy to niestety wszystkich substancji. Na przykład mefedron w pewnym momencie można było kupić właśnie w sklepach z dopalaczami – pojawił się tam w marcu 2009 roku. Już w 2010 został zdelegalizowany, ale to niestety nie sprawiło, że stracił popularność. Przeciwnie, niestety nadal ma się świetnie, zawojował rynek nielegalnych substancji, bo po prostu spodobał się ludziom. Bywa nazywany „kokainą dla ubogich”, bo pobudza, a jest dużo tańszy, a przy tym ma działanie euforyczne podobne do ecstazy.

W Monarze działamy na pierwszej linii frontu, mamy bezpośredni kontakt z osobami zażywającymi, i właśnie dlatego wiemy, co aktualnie jest – mówiąc kolokwialnie – modne, po co sięgają ludzie. Hasło „mefa”, bo tak jest skrótowo slangowo określany mefedron, nie zniknęło, nadal je słyszymy w ośrodku od osób, które się do nas zgłaszają. Widzę jednak wyraźnie pewną tendencję. Coraz więcej ludzi sięga po leki. Legalne substancje, takie jak „benzo”, czyli benzodiazepiny, leki przeciwkaszlowe z kodeiną. Leki wydają się bezpieczniejsze, są przecież przebadane, dopuszczone do obrotu, można je kupić w aptece, wydają się więc bezpieczniejsze niż czarnorynkowe specyfiki. Ludzie mają poczucie, że sięgając po nie, nie ryzykują; że zażyją coś, czego konsekwencji nie da się, tak jak w przypadku dopalaczy, przewidzieć. Wiadomo przecież, co w nich jest. To jest ogromna pułapka. Tak naprawdę te leki zażywane rekreacyjnie, bez kontroli lekarza, pozamedycznie, są piekielnie niebezpieczne.

Teraz to niebezpieczeństwo dotyczy syntetycznych opioidów – a przynajmniej właśnie o tej grupie leków zrobiło się głośno. „Czy fentanyl zabije nasze dzieci?” – takim hasłem można by podsumować histerię, jaka właśnie przetacza się przez media w związku z tym opioidem. Jest się czego bać?
Trafiłem na wielu dziennikarzy zupełnie nieprzygotowanych do tematu, którzy zadawali mi pytania podobne do tego cytowanego przez Ciebie. Temat fentanylu ruszyłem dość wcześnie w rozmowie z Dawidem Karpiukiem w Newsweeku w marcu tego roku. Tylko że w tym artykule nie było w ogóle mowy o tym, że fentanyl się pojawił w Polsce, bo to nieprawda. On jest obecny w naszym kraju jako dopuszczony lek stosowany w lecznictwie zamkniętym już od wielu lat. W przypadku osób chorych na raka stosuje się plastry z fentanylem od dawna, teraz ten opioid po prostu wypłynął na ulicę, trafił do nielegalnego obiegu, ale sama substancja nie jest niczym nowym. Faktem jest, że skrót „opio” na określenie opioidów słyszę od młodych ludzi coraz częściej, a to pokazuje, że te leki są popularne. Najmłodsza uzależniona osoba, z którą obecnie pracuję, ma rocznik urodzenia 2009. To są dzieci.

Czytaj także: Narkolatki – lekomania to nowa twarz narkomanii

Rozumiem, że tak młode osoby raczej nie trafiają do Ciebie ośrodka same, a przyprowadzają je rodzice, którzy zauważyli problem?
Tak, ale z tym dostrzeganiem to bardzo różnie bywa. Zazwyczaj w przypadku tych najmłodszych mija kilka albo kilkanaście miesięcy od momentu inicjacji, czyli pierwszego zażycia, do chwili, w której do nas trafią. W miarę czujni rodzice reagują, gdy dziecko wraca do domu w dziwnym stanie świadomości, ale nie czuć od niego alkoholu, i szukają pomocy. Ale bardzo często niestety po prostu tego nie widzą, a nie widzą po części dlatego, że nie patrzą, zajęci swoimi sprawami. I nie mówię tu o skrajnych zaniedbaniach w rodzinie. Lata temu sięganie po substancje odurzające było kojarzone z tzw. patologią. Sam obserwowałem to w dzieciństwie, bo dorastałem w Nowej Hucie, miejscu dość specyficznym. Widziałem wiele rodzin dysfunkcyjnych, w których ojciec pije i bije, mama nie dba o dom, często się prostytuuje, a dzieci wychowuje ulica i właśnie one sięgają nie tylko po alkohol, ale i po inne specyfiki zmieniające świadomość. Dziś jest zupełnie inaczej. Młodzi ludzie, którzy trafiają do Monaru, to nie są już tylko dzieci z takich właśnie rodzin. Przeciwnie. To są tzw. normalne rodziny, w których nie ma biedy, skrajnego ubóstwa, przemocy, patologii. A jednak młodzi ludzie także z takich domów wpadają w uzależnienia.

Co my, rodzice, robimy nie tak?
Uczciwie mówię, że jestem ojcem dwóch chłopaków i wiem, że sam na pewno popełniłem mnóstwo błędów, więc absolutnie nie chcę i nie mam prawa nikogo oceniać. Prawda jest jednak niestety taka, że żyjemy w ciągłym galopie. Bycie rodzicem często sprowadza się do tego, że dziecko, owszem, chodzi do dobrej szkoły, po szkole jest wożone: z angielskiego na boks, a potem z boksu na szermierkę, z szermierki na francuski. Rodzice mają dobre intencje, chcą, żeby dziecko miało wszystko to, czego oni nie mieli w dzieciństwie, bo z kolei ich rodzice nie potrafili im tego zapewnić. Zależy im, żeby dziecko jak najwięcej osiągnęło, wpajają mu, jak ważne są przyszłość, wykształcenie. Fiksacja na tym powoduje, że relacja z młodym człowiekiem sprowadza się do tego przysłowiowego już „Co tam w szkole?”. Zapominamy, że nasze rozmowy w tym ważnym czasie dorastania nie mogą i nie powinny dotyczyć tylko tego tematu. To jest trochę jak z górą lodową. Wiemy o naszych dzieciach tyle, ile wystaje ponad powierzchnię wody, a nie wiemy tego, co jest pod wodą, a tam jest przecież prawie 90 procent! Dla czternastolatka naprawdę nie jest ważna piątka z matematyki. Dużo ważniejsze są dla niego relacje z rówieśnikami; nie to, jak się w szkole uczy, a jak się w niej czuje. Im więcej z dzieckiem rozmawiamy, im więcej ma ono do nas zaufania, tym więcej wiemy i tym bardziej możemy być czujni i reagować w porę, choć i to często wcale nie oznacza, że nasze dziecko nie wpadnie w kłopoty.

Nawet w bliskiej relacji dzieci przecież nie mówią nam wszystkiego.
Oczywiście, że nie. To może wyglądać na przykład tak: widzimy, że dziecko jest przygnębione, przybite, czujemy, że coś się stało. Pytamy więc, co wydarzyło się w szkole, i słyszymy, że faktycznie doszło do przykrej sytuacji. Dziecko zrobiło coś głupiego, ktoś nakręcił filmik, puścił w obieg i teraz wszyscy chłopaka czy dziewczynę wytykają palcami, śmieją się, wyzywają, wyszydzają albo ignorują, nie chcą z nim rozmawiać, odwracają się. Dla nastolatka jest to tragedia. W takiej sytuacji odruchowo próbujemy dziecko pocieszyć. Tłumaczymy, że to minie albo że przecież zaraz kończy tę szkołę i nie ma się czym martwić, zapewniamy: mama cię kocha, tata, babcia i piesek Łatek też cię kochają, zaciśnij zęby, wytrzymaj to, jesteśmy z tobą, nie przejmuj się tak, nie warto, zjedz jabłuszko lepiej. Celowo trochę ironizuję, bo wiesz, co to daje? Nic. To tak, jakby komuś z głęboką depresją poradzić wyjście do kina lub na jogę albo kobiecie, która właśnie została zdradzona i porzucona, żeby wyskoczyła na miasto i kogoś poderwała. To nie działa.

Domyślam się, co zadziała. Substancja.
Niestety często tak. My rano idziemy do pracy, a dziecko do tej szkoły, w której czuje się fatalnie, musi wrócić i odnaleźć się w tej sytuacji. To jest piekielnie trudne. Wyobraź sobie, że w takim momencie pojawia się opcja zażycia środka zmieniającego świadomość. Ziomki spod bloku oferują zioło czy cokolwiek innego. Zachęcają: „Chodź do nas, mordeczko, mamy coś fajnego, poczujesz się rewelacyjnie”. To jest kuszące. I to działa. Bierzesz i faktycznie – to, czego nie chcesz czuć, czego się boisz, co cię przeraża, na chwilę znika. Przecież ten dzieciak wcale nie chce zostać narkomanem! Nie planuje, że za parę lat będzie leżeć nieprzytomny z wbitą strzykawką gdzieś w parku. Nikt go przecież przed tym nie ostrzega, te życzliwe ziomki raczej nie robią wstępu o zagrożeniach i konsekwencjach, a on po prostu chce chociaż na chwilę poczuć ulgę, nie cierpieć. Ważne jest to, że przyjmowanie środków psychoaktywnych jest objawem tego, co się dzieje z tymi młodymi ludźmi społecznie, a nie objawem narkomanii. Uzależnienie to jest skutek.

To trochę tłumaczy fenomen opioidów. Przecież to nie są stymulanty, jak mefedron czy kokaina, które się bierze, żeby mieć więcej poweru, iść na imprezę, mieć łatwość rozmawiania. To są środki, które znieczulają, odcinają. Chyba właśnie to jest w nich przerażające, że one pomagają się wylogować z rzeczywistości, a ten stan wydaje się idealny.
To jest potężna pułapka. Wyobraź sobie, że boli Cię głowa. O ile stan 0 jest stanem neutralnym, to Ty z tym bólem czujesz się na -2. Łykasz więc tabletkę na ból głowy. Mija 15–20 minut, ból powoli przechodzi, wracasz do stanu 0. A teraz wyobraź sobie, że zażyjesz na ten ból głowy nie lek dostępny bez recepty, a fentanyl w plastrze albo inny, nawet lżejszy opioid w jakiejkolwiek postaci. Wiesz, co się stanie? Nie wrócisz do poziomu 0, tylko Cię wywinduje wyżej, na 3, 4 w tej naszej umownej skali, i to błyskawicznie. Nie musisz nawet czekać, bo fentanyl na przykład działa 100 razy silniej od morfiny. Pacjenci opisują ten stan tak, że nie chcę i nie mogę tych opisów cytować, bo boję się, że to byłaby reklama, że kogoś mógłbym niechcący zachęcić, a podkreślam, że mówimy o środkach, których zażywanie może skończyć się śmiercią. Opioidy zażywane rekreacyjnie są śmiertelnym zagrożeniem i nie ma w tym grama przesady. Ludzie od tego umierają.

To jest próba zaleczenia nie bólu głowy, a bólu emocjonalnego, egzystencjalnego. Zażywasz i rzeczywistość przestaje boleć. Jeżeli raz doświadczysz takiego stanu, to chcesz w nim być już zawsze.
Otóż to. Tylko niestety nie jest to możliwe. Po zażyciu przez kilka godzin masz upragniony święty spokój, błogostan. Niestety, tolerancja organizmu na opioidy wzrasta bardzo szybko. By osiągnąć ten sam efekt euforii, co na początku zażywania, trzeba by przyjmować coraz większe dawki. To się naprawdę dzieje w ekspresowym tempie. A w pewnym momencie dochodzi do tego, że euforii nie ma wcale, a środki przyjmuje się już tylko po to, żeby w ogóle móc funkcjonować, choć nie wiem, czy to jest dobre słowo. Bo osoba uzależniona od opioidów w pewnym momencie nie jest już zdolna do normalnego społecznego funkcjonowania, co pokazują właśnie te przerażające nas dziś filmiki z fentanylowych gett w Stanach. To jest wegetacja, bardzo głębokie uzależnienie fizyczne. Ale żadna osoba, która stoi u progu tego stanu, nie jest w stanie oszacować takich kosztów, nie jest na to gotowa. Nie znajdziesz takiej osoby.

Czytaj także: Jak nadużywanie opioidów prowadzi do uzależnienia i wzrostu narkomanii? Rozmawiamy z Barrym Meierem, autorem książki „Zabić ból”

Mnie bardzo przejęło zdanie, które usłyszałam od uzależnionego od opioidów chłopaka, gdy próbował bezskutecznie odstawić leki samodzielnie po wielu miesiącach zażywania. „To jest taki ból, że autentycznie myślisz sobie, że gdybyś w tym momencie umarł, to byłoby najlepsze rozwiązanie. Wolisz umrzeć, niż to czuć”. Opioidów po prostu nie da się odstawić samemu, bo zespół odstawienny jest tak silny, że nie sposób go wytrzymać. W przypadku alkoholu czasem się to udaje bez profesjonalnego wsparcia, można próbować jakoś znieść zespół abstynencyjny. Przy opioidach już nie.
Tak, samodzielne odstawianie opioidów w przypadku uzależnienia jest i bardzo trudne, i niebezpieczne. Oczywiście osoba głęboko uzależniona od alkoholu też nie powinna go odstawiać bez wsparcia, bo to też może zakończyć się śmiercią. Co ciekawe, mechanizm uzależnienia jest podobny w przypadku alkoholu i opioidów, bo obie te substancje pobudzają receptory opioidowe w mózgu, ale jest też sporo różnic. Po pierwsze, opioidy dużo łatwiej przedawkować niż alkohol. Naprawdę wystarczy wziąć jedną, dwie tabletki więcej, żeby umrzeć.

Zasadnicza różnica polega też na czasie, jaki jest potrzebny do rozwinięcia się uzależnienia. W przypadku alkoholu to następuje powoli, potrzeba zwykle kilku lat regularnego nadużywania, by mogło rozwinąć się uzależnienie. W przypadku opioidów ten czas jest nieporównywalnie krótszy, a uzależnienie silniejsze. Wysoko funkcjonujący alkoholik raczej nie może pić codziennie, bo ma zobowiązania, pracuje zawodowo. Robi sobie więc przerwy, by organizm się zregenerował, odmawia sobie alkoholu, gdy jest taka wyraźna potrzeba, i to się da robić, nawet latami ludzie funkcjonują w ten sposób. Przy opioidach taka strategia nie wchodzi w grę. Nie ma mowy o przerwach, bo siła oddziaływania tych substancji jest potężna. Osoba uzależniona od opioidów, żeby je odstawić, musi trafić na oddział szpitalny, bo tu potrzebny jest detoks. Trzeba oczyścić organizm z tych środków w bezpiecznych warunkach, podać odpowiednie leki, które złagodzą objawy odstawienne. Dopiero wtedy można podjąć działanie terapeutyczne.

Bardzo ważne jest to, że detoks absolutnie nie jest działaniem terapeutycznym. Jego zadaniem jest doprowadzić organizm do w miarę dobrej formy fizycznej, ale sam detoks nie leczy uzależniania. Jest koniecznym w przypadku opioidów etapem, bez którego praca terapeutyczna nie jest możliwa, ale sam w sobie nie załatwia sprawy. Pewnie, że po detoksie można się zatrzymać na kilka dni lub dłużej, ale mechanizmy uzależnienia są tak silne, że znakomita większość uzależnionych wraca do zażywania. Tu potrzeba porządnej terapii. Tylko dzięki długoterminowej pracy można z tego wyjść. Choć uczciwie mówię, że leczenie uzależnienia od opioidów jest trudne i nie zawsze skuteczne. Ogromny odsetek ludzi uzależnionych i od benzodiazepin, i od opioidów nawet po terapii czy w jej trakcie wraca do zażywania. Albo umiera. Znamy amerykańskie statystyki, które są nieubłagane i miażdżące – to blisko 100 tys. zgonów rocznie związanych z zażywaniem opioidów.

Jakie jest rozwiązanie, żeby scenariusz ze Stanów się u nas nie powtórzył?
Tu potrzeba przede wszystkim działań systemowych. Niezbędny jest sprawnie działający system kontrolujący ilość recept wypisywanych na opioidy i ilość leków, które znikają z aptek. Teoretycznie 17 czerwca, zgodnie z zapowiedzią ministry zdrowia Izabeli Leszczyny, działa codzienny system monitorowania wystawiania i realizacji recept na opioidy, w tym na fentanyl. Trudno powiedzieć, jak to się sprawdzi w praktyce, ale z pewnością tego typu rozwiązania są kluczowe. Przecież te leki nie biorą się znikąd. A skala jest ogromna, bo przecież sprzedaż opioidów w Polsce w latach 2002–2021 wzrosła aż o 255 proc. Tyle mówią dane, a nasze obserwacje terenowe to potwierdzają. Te leki, przepisywane nawet zgodnie z ich przeznaczeniem, trafiają do osób, które ich wcale nie potrzebują. Po publikacji materiału w Newsweeku, o którym wspomniałem, napisał do mnie lekarz z podradomskiej wsi. W liście zaznaczał, że w małych miejscowościach zjawisko jest dużo poważniejsze, niż się wydaje, a recepty na opioidy wypisywane są masowo, w ogromnych ilościach, nie tylko chorym na raka. Do tych leków, przepisanych np. chorej babci, ma dostęp wnuczek, który z tego korzysta. Skalę takiego korzystania z recept trudno oszacować i to absolutnie musi podlegać ścisłej kontroli.

Rozwiązania systemowe to jedno, ale jeżeli na razie system kuleje, uzależnić się łatwo, a wyjście z tego jest tak trudne, karkołomne i często się po prostu nie udaje – co można zrobić, żeby się chronić? Pytam jako matka 16-latki. Przyznam, że pewnie jak dla większości rodziców i dla mnie wizja, w której moje dziecko sięga po opioidy, którymi teraz zewsząd nas straszą, jest paraliżująca. Przecież nie zamknę własnej córki pod kluczem, nie będę jej przetrzepywać plecaka po każdym powrocie ze szkoły i sprawdzać źrenic, bo obie oszalejemy…
Nawet gdybyś tak robiła, niewiele by to dało. Narkotyki były, są i będą, dziś jest głośno o fentanylu, ale przecież nie wiemy, co będzie następne, a że coś będzie, nie mam wątpliwości. Nie da się tego zatrzymać. Jedyne, co mogą zrobić rodzice, zamiast wpadać w panikę pod wpływem medialnych nagłówków, to mieć wiedzę na temat tych substancji, tego, jak działają i czym to grozi, i tą wiedzą dzielić się z dziećmi. Uświadamiać, mówić o negatywnych skutkach, tłumaczyć to, o czym teraz rozmawiamy, że opioidy są śmiertelnie niebezpieczne, że to nie są substancje, które się bierze z ciekawości, dla zabawy, żeby sprawdzić, jak to będzie. Nic więcej nie możemy zrobić. Tę wiedzę w dzisiejszych czasach rodzice po prostu muszą mieć. Czy to daje pewność, że dziecko nigdy w życiu niczego nie weźmie? Oczywiście, że nie. Ale daje przynajmniej pewność Tobie, że w momencie kiedy czułaś, że córka już może to zainteresowanie wykazywać, zrobiłaś to, co było w zakresie Twoich możliwości.

Druga rzecz to relacja z dzieckiem. Ja wiem, że o tym dużo się mówi, ale mam poczucie, że temat jest bardzo ważny i nie sposób go wyczerpać. Rozmowę zaczęliśmy od tego, co to znaczy mieć z dzieckiem dobry kontakt. Naprawdę to jest podstawa, żeby pamiętać, że więzi z nastolatkiem nie zbuduje się z dnia na dzień, a już na pewno nie zbuduje się jej na fundamencie strachu przed tym, że nasze dziecko się od czegoś uzależni, więc teraz oto, przerażeni nagłówkami w gazetach, będziemy wypytywać, przepytywać, czuwać. To nie zadziała. Nasze dzieci nie robią tego, o co je prosimy, robią to, co my robimy. Jeżeli wciąż strofujemy dziecko, że siedzi z nosem w telefonie, zamiast zająć się „czymś pożytecznym”, a mówiąc to, sami mamy telefon w ręku – nie oczekujmy cudów. Może jednak lepiej byłoby zaproponować wspólnie spędzony czas bez telefonów? Zrobić coś razem z dzieckiem, pokazać mu, że można fajnie spędzić czas inaczej, niż wgapiając się w TV z pilotem w ręku? Dla mnie w pracy terapeutycznej z uzależnioną młodzieżą bardzo ważne są punkty odniesienia, choćby zainteresowania, hobby, pasje sprzed uzależnienia, do których można wrócić. Często się okazuje, że w ogóle nie ma się do czego odnieść, bo jedynym hobby było scrollowanie telefonu. O to trzeba zadbać, zamiast karcić tych młodych ludzi, że nic ze sobą nie robią, snują się bez sensu i na pewno niczego w życiu nie osiągną. Zaproponować im coś, samemu się wysilić, ale nie oczekiwać i karcić. To nie musi być od razu przenoszenie gór. Nie oczekujmy, że nasze dziecko od razu zostanie drugą Świątek czy Lewandowskim dzięki zaangażowaniu w treningi. To mogą być bardzo proste wspólne aktywności. Kopanie piłki, kajaki, cokolwiek – byle razem. Tak się buduje więzi.

Czytaj także: Rozmawiajmy i słuchajmy – relacje z nastolatkiem

A jeśli się nie uda dziecka uchronić?
Nawet dobra relacja z rodzicami może nie uchronić dziecka przed uzależnieniem, ale jeśli ta więź jest, jest też zaufanie. Wtedy wzrasta szansa, że dziecko przyjdzie z problemem do rodzica, powie: „Mamo, wiesz co, zaczęłam brać jakieś tabletki i chyba się od nich uzależniłam, boję się, pomóż mi”. A mama powie: „Rozumiem, córeczko. Pomogę ci. Poszukamy razem dla ciebie terapeuty. Najlepiej będzie, kiedy ty sama do niego zadzwonisz i się umówisz. Ja po prostu przy tobie będę. Gdy ty będziesz na terapii, to ja obok będę czekać na ciebie. Nie jesteś z tym sama”. Na tym polega wsparcie.

Adam Nyk, socjolog i terapeuta uzależnień, twórca Rodzinnej Poradni Profilaktyki i Terapii Uzależnień Monar w Warszawie

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze