1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Młodzi dorośli panicznie boją się bliskości. Rozmowa z psycholożką Sonią Ziembą-Domańską

Młodzi dorośli panicznie boją się bliskości. Rozmowa z psycholożką Sonią Ziembą-Domańską

Młodzi ludzie nie umieją rozmawiać o codziennych sprawach, bo nie byli uczeni rozmawiania, słuchania i bycia wysłuchanym. (Fot. Cavan Images/Getty Images)
Młodzi ludzie nie umieją rozmawiać o codziennych sprawach, bo nie byli uczeni rozmawiania, słuchania i bycia wysłuchanym. (Fot. Cavan Images/Getty Images)
Z jednej strony kompulsywnie poszukują akceptacji, z drugiej – panicznie boją się bliskości, bo nie doświadczyli jej w domu. Ta niepewność sprawia, że kontakty międzyludzkie redukują do tych powierzchownych lub internetowych. O lęku młodych ludzi i ich zagubieniu mówi psycholożka Sonia Ziemba-Domańska.

Wiele dziś mówi się o samotności młodych ludzi. Zastanawiam się, na ile łączy się to z lękiem przed bliskością.
Z mojego doświadczenia w kontakcie ze studentami czy w gabinecie wynika, że lęk przed bliskością to duży problem wśród nastolatków i młodych dorosłych. Oprócz lęku przed przyszłością i przed tym, co będzie, czyli w pewien sposób zespołu lęku uogólnionego, jest to podstawowa trudność, z jaką się mierzą. Muszę niestety wrócić do pandemii i okresu izolacji społecznej, która sprawiła, że ludzie nauczyli się funkcjonować w Internecie, w pośpiechu i bez potrzeby bezpośredniego kontaktu. To ma wiele zalet, bo na przykład pozwala łatwiej utrzymać kontakt na odległość, jednak zarazem odbiera możliwość bliskości fizycznej i nie pozwala budować zaufania do drugiego człowieka. Zwłaszcza media społecznościowe potęgują lęki, poczucie niepewności, co jest prawdziwe, bo przecież jest dużo różnego rodzaju dezinformacji. Jeśli dodamy do tego zachowanie rodziców, którzy wychowują dzieci albo z nadmierną opiekuńczością, albo dając nadmiar swobody, bo na przykład są praktycznie nieobecni, jest to podłoże do kształtowania się unikowego albo lękowo-ambiwalentnego stylu przywiązania. Młodzi ludzie uczą się, że bliskość jest niepewna, może ich skrzywdzić albo posłużyć manipulacji.

Wcześniejsze badania wskazywały, że większość ludzi ma bezpieczny styl przywiązania. Jeszcze za wcześ­nie, żeby wyciągać wnioski dotyczące dzisiejszych nastolatków i młodych dorosłych, ale być może już wkrótce okaże się, że to się radykalnie zmieniło.
Szczerze mówiąc, moja perspektywa jest taka, że bezpieczny styl przywiązania charakteryzuje niewielu młodych ludzi. Rodzice czy opiekunowie nie pokazują im, jak wygląda prawdziwa bliskość, bo sami są niestabilni, nieobecni, nieuważni na to, co się dzieje z dzieckiem.

Bezpieczny styl przywiązania oznaczałby, że młody człowiek wie, że otrzyma od rodzica pocieszenie, wsparcie, więc w razie potrzeby może do niego pójść, a jednocześnie jest w stanie funkcjonować samodzielnie. Tymczasem wielu młodych wie, że pomocy od rodziców nie dostanie, usłyszy raczej, że ma nie wymyślać, tylko się wziąć do roboty. Takie nieadekwatne komunikaty służą raczej kształtowaniu się stylu lękowo-ambiwalentnego, który często dziś obserwuję, bo młody człowiek wzrasta w nieświadomości, czy od kogoś, wydawało się, bliskiego może tak naprawdę spodziewać się czegoś dobrego. Skoro nie może czuć się w tej relacji bezpiecznie, to czym w ogóle jest ta bliskość?

Stąd biorą się późniejsze trudności w relacjach romantycznych, bo one właśnie wiążą się z bliskością, która wymaga przecież zaangażowania w drugiego człowieka: coś dajemy – coś otrzymujemy. Jeśli natomiast wcześniejsze doświadczenia w relacji z rodzicami czy opiekunami niosły niepewność, nieprzewidywalność, to na jakim przykładzie młodzi ludzie mają budować model bliskości? Żeby uniknąć ryzyka, że pojawią się jakieś pretensje, odmowa, poczucie, że są nic niewarci dla kogoś, przed kim się otworzą, uczą się unikać okazywania emocji.

Kiedy spotykają się z drugim człowiekiem, to pokazują się jako silni, niezależni, starają się ukrywać siebie, swoje potrzeby, impulsy, zakładają maski. Prowadzone przez ostatnie lata badania wskazują, że młodzi ludzie z coraz większą trudnością wchodzą w głębokie relacje, których zresztą jest coraz mniej. Mają znajomych ze studiów, z pracy, jakieś kontakty towarzyskie, ale to wszystko jest dość powierzchowne.

Są jeszcze przyjaciele internetowi...
Tak, tylko że właśnie Internet, a zwłaszcza serwisy społecznościowe jeszcze mocniej podkręcają potrzebę kreowania się na kogoś innego. A młody człowiek, który nie dostał akceptacji w domu i prawie kompulsywnie szuka jej w innej osobie, nie wie, jak budować poczucie własnej wartości. Pojawia się lęk przed przeniesieniem takich relacji w świat rzeczywisty, bo co jeśli zdejmę tę maskę i okaże się, jaka, jaki jestem? Być może nikt nie zaakceptuje mnie w mojej autentycznej postaci...

Poczucie bycia nieważnym, niezauważanym, lęk przed stratą, przed odrzuceniem, czyli skrzywdzeniem, sprawiają, że godzę się na zachowania, które mnie tak naprawdę krzywdzą. Albo w ogóle uciekam przed bliższymi relacjami, co jeszcze wzmacnia lęk przed bliskością. Coraz częściej spotykam się z tym w gabinecie wśród starszych nastolatków i młodych dorosłych.

A w jaki sposób oni trafiają na terapię?
Tych młodszych przyprowadzają rodzice, bo albo zauważają, że coś się dzieje, albo samo dziecko mówi, że chce spotkać się z kimś, kto mu pomoże, powie, co ma robić. Młody człowiek czuje, że relacje nie dają mu satysfakcji, ale nie wie, co zmienić. Często pojawia się takie oczekiwanie wobec terapeuty, żeby to on zaoferował jakieś magiczne rozwiązanie, które pozwoli znowu cieszyć się życiem. Oczywiście staramy się pomóc młodemu człowiekowi tu i teraz, ale proces jest bardziej skomplikowany.

Bardzo ważna jest postawa rodziców. Jeśli oni będą oczekiwać, że terapeuta „naprawi” dziecko, i sami nie zechcą zmienić swojego zachowania, to terapia będzie jak rzeźba w skale; dopóki młody człowiek się nie usamodzielni, nie odejdzie ze środowiska, w którym nie dostaje wzmocnienia. To jest nieco przerażające...

Mówią o tym w gabinecie?
Tak. „Nie chcę już tu mieszkać. Mam tego dość, ciągle to, tamto, coś jest nie tak. Czekam tylko, żeby się wyprowadzić”.

Wróćmy do trudności związanych z budowaniem bliskości; gdzie jeszcze leży problem?
W tym, że młodzi ludzie nie umieją rozmawiać, bo nie byli uczeni słuchania i bycia wysłuchanym. Nie potrafią dzielić się emocjami. Badania potwierdzają, że budowanie relacji romantycznych, intymnych to dla wielu młodych ludzi tabula rasa. Ich szczera komunikacja z rodzicami jest tak zachwiana, że nie wiedzą, od czego w ogóle zacząć. Z mojej perspektywy wygląda to tak, że zgłaszają się coraz młodsi ludzie, którzy wchodzą w świat i nie mają się z kim tym dzielić, bo dorośli są zamknięci na ich argumenty.

Przychodzi mi do głowy, że gdy taki młody dorosły, który czuje się niezauważony i ma zaburzone poczucie własnej wartości, wyrywa się z domu, to łatwiej może stać się ofiarą, zostać zmanipulowanym, gdy ktoś już zwróci na niego uwagę.
Nieprzewidywalne, zmienne zachowanie bliskich osób w okresie rozwojowym sprzyja wykształceniu się lękowo-ambiwalentnego stylu przywiązania. Jeśli młody człowiek wyrastał w środowisku, gdzie czasem jego potrzeby były wysłuchane i zaspokajane, a czasem nie, gdzie relacje toczyły po sinusoidzie, to w dorosłości może stać się bardzo zależny od partnerów, bo stara się zaspokoić swoje deficyty. Ta tak zwana miłość tak go pochłania, tak uzależnia, że pozbawia całkowicie instynktu samozachowawczego. Nie umie dbać o swoje granice, poświęca się do tego stopnia, że często staje się ofiarą nadużyć. Idealizuje partnera, jego zachowania, a jeśli ten robi coś przemocowego, toksycznego, uderza w siebie. „To ze mną jest coś nie tak” – myśli. Młodzi ludzie wówczas bardzo cierpią, a mimo to trwają w tej relacji. Bo też innych relacji nie znają, więc – biorę to w duży cudzysłów – czują się w niej bezpiecznie. A gdy partner odchodzi, utwierdzają się w przekonaniu, że ludziom nie można ufać.

Przemocowy, kontrolujący partner to jedno, ale osobie z lękowo-ambiwalentnym stylem przywiązania łatwo też trafić na kogoś podobnego, kto też nie potrafi inaczej funkcjonować. Wtedy są w tej relacji jak pasujące do siebie klocki.

Mówimy o głęboko zakorzenionych mechanizmach. W jaki sposób ci młodzi ludzie w ogóle uświadamiają sobie, że coś jest nie tak, i czy umieją to nazwać?
Zazwyczaj gdy przychodzą, to mówią, że mają problemy na przykład z tym, żeby z kimś rozmawiać. Czasem okazuje się, że samodzielnie szukają jakichś sposobów, żeby wyrzucić z siebie emocje, na które nie ma przestrzeni ani w domu, ani w relacjach przyjacielskich, i sięgają po alkohol, marihuanę, papierosy. Albo dziewczyna mówi, że jej chłopak ma inne koleżanki, na pewno ją zdradza, a ona nie może nic z tym zrobić, czuje się zazdrosna. Zaczynamy rozmawiać, ujawniają się mechanizmy wewnętrznej wadliwości, na zasadzie: „Na pewno mnie zostawi, bo ona jest lepsza ode mnie”. I wtedy się okazuje, że ta młoda osoba wyrastała z głębokim przekonaniem, że jest nie taka jak trzeba.

Jest taka powieść „Rodzeństwo”, o intymnej relacji siostry i brata, ale ta relacja to nie żaden bunt społeczny ani obyczajowy, ale jedyny sposób, jaki znajdują, żeby się wzajemnie chronić, bo rodzice praktycznie abdykują ze swojej roli.
Tak, przyszło mi do głowy takie określenie, że młode pokolenie to są tacy samowychowujący się ludzie. Dopiero w kontakcie ze specjalistą – z psychologiem, z psychoterapeutą – doświadczają empatii, swego rodzaju uprawomocnienia tego, co czują. Sama ta relacja jest dla nich lecząca, bo wreszcie ktoś ich słucha, nie przerywa im, współczuje trudności...

„A oni tylko mnie je**ą” – mówią o swoich rodzicach. Przepraszam za wyrażenie, ale często je słyszę.

Sonia Ziemba-Domańska, psycholożka, neuropsycholożka, certyfikowana specjalistka TSR oraz Biofeedback. Badaczka, wykładowczyni akademicka. Kieruje Ogólnopolskim Behawioralnym Telefonem Zaufania Instytutu Psychologii Zdrowia.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze