1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Relacje
  4. >
  5. „Masz chrapkę na oko grillowanej ryby?”. Randkowanie w Japonii to prawdziwa sztuka

„Masz chrapkę na oko grillowanej ryby?”. Randkowanie w Japonii to prawdziwa sztuka

Fot. Xavier Arnau/Getty Images
Fot. Xavier Arnau/Getty Images
Na sztuce miłości podobno najlepiej znają się Francuzi, ale randkowanie do perfekcji opanowali... Japończycy. W czasie pobytu w Tokio postanowiłam poznać ich tajniki. Założyłam konto na Tinderze, a relacje, które za jego pośrednictwem nawiązałam, okazują się prawdziwą skarbnicą wiedzy o Japończykach i ich kulturze.

Fragment książki „Tokyo crush” Vanessa Montalbano, wyd. Znak Literaturanova

W Japonii randkowanie jest prawdziwą sztuką, z czego bardzo szybko zdałam sobie sprawę. Moja przyjaciółka Sarah podarowała mi nawet specjalny przewodnik po Tokio dla randkujących, w którym rozdziały zostały podzielone nie według dzielnic czy atrakcji, lecz budżetu, jakim dysponujesz. Troskliwi faceci, z którymi się umawiałam, planowali randki w najdrobniejszych szczegółach. Chodziliśmy razem na wystawy, braliśmy udział w warsztatach ceramicznych, uprawialiśmy indoorową wspinaczkę, kibicowaliśmy zawodnikom na meczu baseballowym, a nawet trenowaliśmy w batting center. Spędzaliśmy również długie godziny na rywalizacji w game centers, robiliśmy sobie purikura, niewielkiego rozmiaru błyskawiczne zdjęcia z zabawnymi filtrami, lub wyciągaliśmy maskotki z automatów typu „łapa szczęścia”. Weszłam na szczyty wież Tokyo Tower i Tokyo Skytree. Proponowano mi skakanie na trampolinie, wspinaczkę w parku linowym lub spływ kajakiem po rzekach przecinających stolicę.

Momentalnie odmawiałam, gdy słyszałam propozycję drive date: przejażdżka samochodem z nieznajomym wydawała mi się zbyt ryzykownym pomysłem. Karaoke również budziło moją nieufność. Półmrok panujący w prywatnych salach był dla niektórych zachętą do zbliżenia – mimo włączonych kamer przemysłowych… Pewnego razu zupełnie niespodziewanie zostałam pocałowana na pierwszej randce w takim miejscu i wyciągnęłam z tego naukę na przyszłość. Dla niektórych umówienie się na kolację we dwoje lub spotkanie w cztery oczy, na przykład w samochodzie czy barze karaoke, oznaczało zgodę na więcej.

Ale to właśnie na karaoke umówiłam się pierwszy raz z Seijim, przystojnym, ekstrawertycznym i roześmianym kolesiem. Mieliśmy wspólnych przyjaciół. Chciał się popisać talentem wokalnym i uraczył mnie repertuarem sentymentalnych ballad zwanych enka, wywodzących się z okresu powojennego, a jednocześnie mitygował się, podkreślając, że jest tylko amatorem. Ponieważ bardzo nalegał, nieśmiało zaśpiewałam La vie en rose, pierwszą francuską piosenkę, którą znalazłam na liście. Mimo że obsypał mnie grzecznościowymi komplementami, poprzysięgłam sobie, że nigdy więcej przed nikim nie wystąpię. Kiedy moja japońska przyjaciółka Seina, która pracowała jako OL, office lady (pracownica biurowa), usłyszała tę historię, zwierzyła mi się, że czasami chodziła na karaoke sama, żeby nabrać wprawy i nie czuć, że robi z siebie błazna na oczach znajomych z pracy lub na randkach. Ją też poznałam przez aplikację. Miałyśmy tyle samo lat i mieszkała w Nakano, przy sąsiedniej stacji. Kiedy umówiłyśmy się po raz pierwszy, ta elegancka Japonka zapytała mnie z szerokim uśmiechem, czy mogłaby wysłać nasze wspólne zdjęcie chłopakowi…

Oboje obawiali się, że mój profil okaże się fejkowy i zamiast mnie na spotkanie przyjdzie facet. Kiedy już się poznałyśmy wybuchłyśmy śmiechem, a potem poszłyśmy na kolację do knajpki serwującej włoską kuchnię z japońskim twistem, gdzie skusiłam się na popisowe danie szefa kuchni, czyli ser camembert na ciepło w arkuszach wodorostów. Bardzo mi smakował.

Wybór restauracji na pierwsze spotkanie ma ogromne znaczenie. Po pewnym czasie zauważyłam, że stale proponowano mi włoskie knajpy. W Tokio lokale z „włoską” kuchnią są dosłownie wszędzie i mają bardziej romantyczną atmosferę niż jadłodajnie serwujące ramen lub curry. Francuskie i hiszpańskie restauracje cieszą się podobną opinią. Pewnego wieczoru przystojniak o imieniu Takuya, w którym się szczerze zadurzyłam, nie chciał mnie zabrać na curry, ponieważ „nie było to miejsce odpowiednie na randkę”. Wspólna kolacja okazała się niestety rozczarowująca, nasz romans nie przetrwał do drugiego spotkania.

Z Kento, DJ-em z Yamagaty, poszłam na pokaz sztucznych ogni i trzymaliśmy się za ręce pod bajecznie roziskrzonym niebem. Kiedy przedstawienie dobiegło końca, chcieliśmy coś przekąsić i trafiliśmy na izakaya, której plastikowe stoły tarasowały chodnik. Byłam głodna, a tylko to miejsce w okolicy wciąż było otwarte. Kento wyglądał na zrozpaczonego. Kiedy zaproponowałam, żeby wejść do środka i coś zamówić, odetchnął z wyraźną ulgą: „Martwiłem się, że to nie będzie zbyt romantyczne”. Byłam nim zauroczona i zupełnie nie przeszkadzało mi jedzenie grillowanej ryby ani siedzenie na chwiejącym się stołku. Nie pamiętam, co nam wtedy podano. Zachowałam tylko wspomnienie parnego wieczoru, Kento trzymającego mnie za rękę i zapachu siarki z fajerwerków unoszącego się w powietrzu.

Były też randki, których menu dobrze zapadło mi w pamięć, na przykład gdy namówiono mnie do skosztowania shirako, surowego rybiego mleczu, bez wyjaśnienia, co zaraz przełknę. Nie zapomniałam też kolacji, podczas której miałam okazję spróbować basashi, surowej koniny.

I jeszcze to spotkanie, kiedy Shun zapytał, czy też mam chrapkę na oko grillowanej ryby, a potem sam je połknął z wyrazem triumfu na twarzy, tłumacząc, że jest bardzo zdrowe. Był jeszcze ten wyniosły arogant, który zabrał mnie do restauracji, gdzie podawano wyłącznie yakiniku, czyli grillowane mięso, choć uparcie powtarzałam, że nie lubię takich dań. Nalegał: „Jeśli mięso jest dobre, posmakuje ci, przekonasz się!”, i wybrał restaurację w mojej dzielnicy. Ledwie usiedliśmy, a okazało się, że już zamówił za nas oboje. Zapowiadał się koszmarny wieczór, ale postanowiłam, że nie poddam się poczuciu winy. W restauracjach yakiniku podaje się do stołu surowe mięso, które następnie grilluje się samemu. Potrawy wjeżdżały na stół jedna za drugą, niczym mięsna kawalkada, która zdawała się nie mieć końca. Mięso, mięso i mięso, nie licząc zupy miso i kawałka brokuła. Mój towarzysz jadł za dwoje i nie wydawał się ani poirytowany, ani rozczarowany. Wybór restauracji nie miał dla mnie większego znaczenia, lecz lubiłam, gdy mężczyzna pytał mnie, na co mam ochotę. Jeśli był na tyle pewny siebie, że nawet w lokalu z fast foodem gwarantował niezapomniany wieczór, wchodziłam w to bez wahania. Zaczęłam jednak zdawać sobie sprawę, że dbałość o formę zaproszenia i organizacja randki wiele zdradzają na temat intencji drugiej osoby.

Żałuję, że nie byłam tego świadoma, gdy umówiłam się na lunch z jednym architektem. Miał na imię Naoki, był wysoki, szczupły, nosił cygaretki i czarny golf. Spotkaliśmy się niedaleko dworca Shinjuku i poszliśmy na Omoide Yokocho, urokliwą uliczkę w klasycznym stylu, na której tłoczą się niewielkie stragany ze stosami skrzynek piwa, charakterystycznymi czerwonymi lampionami i zasłonami w tradycyjne wzory – obowiązkowe miejsce na turystycznej mapie Tokio. Szliśmy gęsiego, bo ulica jest bardzo wąska. Byłam ciekawa, dokąd zaprosi mnie ten wytworny pasjonat sztuki współczesnej, który znał podstawy francuskiego. Nagle zatrzymał się i zapytał: „Na co masz ochotę?”. Rozejrzałam się zaskoczona. Staliśmy przed ladą, zza której stary Japończyk ze skrzyżowanymi ramionami mierzył mnie surowym wzrokiem. Było tam pięć miejsc. Salaryman w zdumiewającym tempie pochłaniał miskę makaronu. Za naszymi plecami przechodnie przepychali się łokciami w zbitym tłumie pstrykających zdjęcia gapiów i głodnych, którzy zastanawiali się, co by tu przekąsić. Nie było nawet szyby oddzielającej klientów od ulicy. Naoki zamówił dwie miski makaronu – „specjalność dnia”, którą szef kuchni podał nam niemal natychmiast. Wmusiłam w siebie połowę porcji, starając się nie myśleć o straganiarzu, który nie odrywał ode mnie oczu. Czułam, jak za moimi plecami ciągnęły w obie strony strumienie przechodniów i jak moje uda przyklejały się do pokrytego skajem stołka. Nie minęło dziesięć minut, a opuściliśmy Omoide Yokocho. Zaproponowałam kawę na ukojenie nerwów. Zgodził się, lecz bez większego entuzjazmu. Rozstaliśmy się godzinę później i nigdy więcej już się nie spotkaliśmy.

Na profilach i podczas spotkań jedzenie jest chyba jednym z najczęściej poruszanych tematów. Niektórzy zamieszczają nawet fotkę ulubionego dania w miejsce zdjęcia profilowego. Hamburger: swipe’uję w lewo czy w prawo? Rozmowa o jedzeniu oczywiście jest dobra na przełamanie lodów. W Japonii znajdziemy setki przewodników kulinarnych dla turystów i drugie tyle programów telewizyjnych poświęconych lokalnym specjałom. Zadane na pierwszej randce pytanie o ulubione danie stanowi idealny pretekst, żeby umówić się na kolejną.

Mnóstwo profili na Tinderze zawiera następującą deklarację: „Lubię pić i dobrze zjeść” albo: „Lubię tabearuki” – jedzenie podczas spaceru – co zdumiewa w kraju, w którym nie jest to dobrze widziany zwyczaj, a na ulicach nie uświadczysz koszy na śmieci. Nie brakuje oczywiście takich, którzy jako jedyne zainteresowania podają piwo oraz piłkę nożną; niezbyt to kuszące. Starałam się jednak niczego z góry nie zakładać. Szybko wyodrębniłam typy mężczyzn powiązane z konkretną dzielnicą. Wrażliwi ekscentrycy ubierający się w używane ciuchy z dzielnicy Shimokitazawa, modni minimaliści z Nakameguro. Rzecz jasna to działało w obie strony – też byłam uważnie analizowana i zostałam sklasyfikowana według miejsca, w którym mieszkałam, oraz dzielnic, w których najczęściej bywałam. Szukałam po prostu faceta, który nie będzie dojeżdżał z drugiego końca tej rozległej metropolii, ponieważ nie uśmiechał mi się związek na odległość.

Fot. materiały prasowe Fot. materiały prasowe

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze