1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. „Ciągnie nas do tego, co żywe”. O tym, czy biofilia uratuje nas i świat rozmawiamy z Agnieszką Jucewicz

„Ciągnie nas do tego, co żywe”. O tym, czy biofilia uratuje nas i świat rozmawiamy z Agnieszką Jucewicz

Fot. Getty Images
Fot. Getty Images
Według Ericha Fromma jako ludzie mamy w sobie wrodzony pęd do życia, a jednak zatracamy się w kulturze śmierci. Ale to działa też w drugą stronę – w trudnych chwilach koi nas kontakt z przyrodą. Czy biofilia uratuje nas i świat? Pytamy Agnieszkę Jucewicz, współautorkę książki „Tańcząc. Rozmowy o kryzysie i przemianie”.

Jako jedna z czołowych dziennikarek psychologicznych przeprowadziłaś wiele rozmów zarówno z psychologami i psychoterapeutami, jak i osobami w trakcie terapii – jak często pojawia się w nich wątek natury jako panaceum na kryzysy psychiczne?
Dość często, a jeszcze częściej pojawiał się on w wywiadach, które przeprowadziłam w pandemii. Najbardziej zapamiętałam dwa z nich. Pierwszy – z brytyjską psychiatrą i psychoterapeutką Sue Stuart-Smith, autorką książki „Kwitnący umysł”, która powołując się na wiele przykładów ze świata, wyjaśnia, jak dobroczynne może być dla nas obcowanie z naturą. Jednak nie w taki sposób, że siadasz z laptopem w parku ze słuchawkami w uszach, żeby popracować, tylko tak, że wchodzisz w kontakt z tą przyrodą, choćby poprzez uprawianie ogródka.

Jest wiele badań potwierdzających zbawienny wpływ przyrody na nasz umysł i w ogóle – na organizm. Są też niezliczone inicjatywy, zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie, które wykorzystują ogrodolecznictwo, czyli hortiterapię, na przykład w leczeniu osób z zespołem stresu pourazowego, depresją, zaburzeniami lękowymi, uzależnieniami. Ale też w resocjalizacji więźniów czy młodych osób mających kłopoty z zachowaniem. Kiedy po I wojnie światowej zdiagnozowano stres bojowy (dziś funkcjonujący pod nazwą „zespół stresu pourazowego”), żołnierzy wracających z frontu angażowano do pielęgnowania przyszpitalnych ogrodów, żeby w ten sposób spokojnie mogli dojść do siebie. Dziadek autorki był jednym z takich mężczyzn, którym uratowało to życie. Zresztą Stuart-Smith pisze też, że na froncie I wojny światowej żołnierze hodowali w okopach kwiaty, co pokazuje, jaka w tej całej destrukcji i pożodze tliła się potrzeba umiłowania i celebrowania życia.

Drugą rozmową, którą szczególnie zapamiętałam, jest rozmowa z psychiatrą Sławomirem Murawcem, który razem z Piotrem Tryjanowskim napisał książkę „Ornitologia terapeutyczna”. Doktor Murawiec z zamiłowania jest obserwatorem ptaków, a w pandemii to zajęcie niektórym dawało poczucie bezpieczeństwa. „Tu dzieje się jakaś katastrofa, mamy pandemię, ale tam jest coś stałego, niezmiennego. Ptaki nadal latają, śpiewają, mają swoje zwyczaje. Jakby nic strasznego się nie działo. Życie biologiczne trwa. I to jest kojące, bo skoro stanowimy element tego życia, to można mieć nadzieję, że też przetrwamy” – mówił w wywiadzie.

Pandemia w ogóle dobrze pokazała, co może nam pomóc zdystansować się od kryzysu, w którym się znaleźliśmy. Dla części z nas to może być właśnie kontakt z naturą. Od Stuart-Smith wiem, że w Wielkiej Brytanii w tamtym okresie sklepy ogrodnicze przeżywały prawdziwe oblężenie, masowo wykupowano rośliny, nasiona. Nawet jeśli się nie miało ogródka czy balkonu, jedynie parapet z jedną rośliną, ważne było, żeby o nią dbać.

U nas wielkie oburzenie wywołało zamknięcie parków i lasów podczas jednego z lockdownów. Zrozumieliśmy, jak bardzo potrzebujemy ich do życia.
Nagle okazało się, że domagamy się dostępu do lasu jako jednego z naszych podstawowych praw. Myślę, że wiele z nas ma to po prostu w sobie – ciągnie nas do tego, co żywe. Oczywiście ktoś zaraz powie: „A ja tego nie mam, wszystkie rośliny przy mnie usychają” albo „Mnie przyroda nie interesuje”. Są takie osoby. Na przykład znana pisarka Eve Ensler była jedną z nich. Twierdziła, że cierpi na „roślinną ślepotę”, choć zmieniło się jej to właśnie w poważnym kryzysie zdrowia. Wierzę jednak, że w każdym z nas jest coś, co filozof i psycholog Erich Fromm, autor m.in. „Ucieczki od wolności”, nazwał biofilią. Nawet jeśli to tylko zalążek.

Biofilią, czyli namiętną miłością do życia i wszystkiego, co żyje.
Fromm opisywał ją jako pragnienie, żeby dana osoba, roślina, idea czy grupa społeczna mogła się dalej rozwijać. Tu chodzi o coś więcej niż miłość – o opiekę, troskę, życzliwe sprzyjanie. Biofilia przejawia się także w działaniu wspólnotowym. To może być sąsiedzka inicjatywa zbudowana wokół tego, by nam się lepiej żyło w naszej dzielnicy. Petycja w obronie parku. Fundacja założona, by opiekować się porzuconymi zwierzętami.

Czy ludzie wypełniający w pięć minut wirtualną skarbonkę starszej pani opiekującej się trzema kotami, którą udostępniło Make Life Harder…
Takie działanie nadaje naszemu życiu sens. Czujemy, że zrobiliśmy coś dobrego, że komuś dzięki temu jest choć trochę lżej.
Ale warto dodać, że po drugiej stronie biofilii, według Fromma, jest nekrofilia. I tę tendencję też mamy w sobie. Jest ona związana z umiłowaniem zniszczenia, z dążeniem do wojen, do upokarzania innych. Profesor Bartłomiej Dobroczyński, z którym napisaliśmy „Tańcząc. Rozmowy o kryzysie i przemianie” mówi o nekrofilii tak: „jest to postawa przejawiająca się w umiłowaniu siły i przemocy, zarówno w sensie dosłownym, jak i symbolicznym. Mamy tu więc fascynację odbieraniem życia i niszczeniem, ale też akceptację dla rozwiązań i projektów, które polegają na narzucaniu ram, ograniczeń i sztywnego porządku w otoczeniu, zarówno kulturalnym, jak i naukowym”. I podaje przykłady, które ilustrują to, co miał na myśli Fromm. Znów zacytuję: „A więc, kiedy jest pomór świń to niejako z automatu wybiera się eksterminację dzików, nie próbując nawet szukać innej możliwości. Kiedy pojawia się problem powtarzających się powodzi, to reguluje się rzeki, czyli robi coś, co zupełnie nie służy ani przyrodzie, ani człowiekowi”. Zdaniem mojego rozmówcy nekrofilię widać też w kulcie tak zwanych silnych przywódców czy przywódczyń albo w medialnej fascynacji sytuacjami, które pokazują przemoc, w których się kogoś upokarza albo nad kimś znęca, jak patostreaming.

Dziś dzięki mediom praktycznie codziennie możemy karmić nasze oczy obrazami wojny i to niemalże przez 24 godziny. Z drugiej strony coraz większym zainteresowaniem cieszy się choćby śledzenie lubelskiej rodziny sokołów w gnieździe na kominie Elektrociepłowni Wrotków. Niektórzy oglądają to jak brazylijską telenowelę.
Nadal jednak nie jest to oglądalność porównywalna z oglądalnością obrazów wojennych czy katastrof. To pokazuje, jak wiele zależy od tego, co się dzieje wokół nas. Wydaje mi się, że dość długo byliśmy przesiąknięci taką opowieścią, która mówi, że jak jesteś w kryzysie, to w dużej mierze jest to twoja odpowiedzialność, twój indywidualny problem, z którym powinnaś sobie jakoś poradzić. Dopiero pandemia tak dobitnie pokazała wielu z nas, że kryzys wewnętrzny może być równie dobrze spowodowany przez warunki zewnętrzne. A potem jeszcze dobitniej uzmysłowiła nam to wojna w Ukrainie. Niektórzy do dziś są przepełnieni lękiem, że za chwilę to również nas może dotyczyć, i w takim lęku próbują jakoś funkcjonować. Nie wystarczy zmienić nastawienie, czy coś „przepracować”, żeby ten lęk od siebie odsunąć. Bo on wynika z realiów.

Nasza książka opowiada między innymi o tym, że różne wydarzenia na świecie mogą potrącać w nas albo tę strunę nekrofilną albo biofilną, czyli albo nas pchać w kierunku egoizmu, dbania o własne i fascynacji tym, by zniszczyć to, co inne, albo w kierunku troski i dbania o siebie nawzajem. Dużo pisze na ten temat ciekawa brytyjska psychoanalityczka Sally Weintrobe. Twierdzi, że dziś trzeba włożyć znacznie większy wysiłek w to, by grać w życiu na nutę biofilną, i ja się z nią zgadzam.

Amerykański biolog Edward O. Wilson twierdził, że biofilia jest zapisana w naszym DNA, dlatego kiedy przechodzimy przez kryzys, automatycznie kierujemy się ku naturze. Choć nie jestem pewna, czy to jest takie automatyczne dla każdego. Z profesorem Dobroczyńskim rozmawiacie przecież o tym, że kryzysy uruchamiają w nas też strategie ucieczkowe – choćby w alkohol czy inne używki.
Duża w tym zasługa kultury, która – jak mi się wydaje – nie bardzo sprzyja obecnie temu, co sprzyja życiu. Z jednej strony mówi się, że żyjemy w wolnych czasach, a z drugiej tkwimy na przykład w niewoli algorytmów i często nie poddajemy refleksji naszych wyborów, idziemy automatycznie raczej za tym, co nam podsuwa Instagram czy LinkedIn. To nie są czasy, które zachęcają nas do tego, żebyśmy wylogowali się z mediów społecznościowych i poszli na spacer do lasu. I to jeszcze tak, żeby przy tej okazji nie zrobić ani jednego zdjęcia czy filmiku, na przykład na TikToka.

Brzmi jak wyzwanie!
Prawda? Niestety w mediach społecznościowych modne są inne wyzwania. Takie, które często zagrażają zdrowiu, w tym zdrowiu psychicznemu, a czasem i życiu. Co więcej, kontakt z przyrodą wcale nie musi być dziś dla kogoś naturalnym odruchem, bo być może ta osoba już się tak zaadaptowała do tej cyfrowej rzeczywistości, że będzie to dla niej za bardzo wymagające. Albo po prostu nudne. Wierzę jednak, że świadome nawiązanie kontaktu z przyrodą może przynieść wielu osobom spokój, odpoczynek i ulgę, jakich żadna aplikacja im nie da.

Ostatnio zastanawiałam się, skąd taka fascynacja filmem „Perfect Days” Wima Wendersa, który na mnie też zrobił wrażenie. Jakie ten film budzi w nas tęsknoty? Dlaczego sprawia, że tyle osób wychodzi z kina poruszonych? Dla mnie on jest o zachwycie codziennością. A rewersem kryzysu może być właśnie zdolność do zachwytu albo do zaciekawienia się kimś lub czymś. Choćby przebłyskiem światła pomiędzy drzewami czy wejściem w zabawę z nieznajomym – jak u Wendersa.

Hirayama, bohater „Perfect Days” cały pokój w swoim niewielkim mieszkaniu oddał roślinom, którym pomaga wzrastać…
Można powiedzieć, że to biofilna część tej opowieści, ale ja widzę w niej też tęsknotę za analogowym życiem. „Perfect Days” pokazuje, ile odebrały nam nowoczesne technologie, smartfony i bycie ciągle podłączonym. Coś, co miało dać nam wolność, ograbiło nas ze zmysłowych doświadczeń, choćby z dotyku czy węchu. Jak ważne dla naszego dobrego funkcjonowania są te zmysły, też pokazała pandemia.

Czytaj także: Komorebi to słowo, które powinno trafić do słowniczka wszystkich praktykujących uważność. Poznacie je w „Perfect Days”

Profesor Dobroczyński zachwyca się w waszej książce pingwinami cesarskimi, które wysiadują swoje małe w ekstremalnych warunkach pogodowych. A jednocześnie zauważa, jak łatwo jest rozdeptać jajo takiego pingwina. Jak wyznaje, dziś bardziej interesuje go ochronienie jaja niż zniszczenie. Czy to nie jest też charakterystyczne dla naszych, często trudnych czasów? Potrzebujemy nadziei, jaką niesie uratowanie choćby jednego małego życia. Przypomniał mi się film „Bękart” z Madsem Mikkelsenem, w którym gra on osadnika próbującego na surowej, będącej w tamtych czasach praktycznie ugorem Christianii wyhodować ziemniaki. Całe kino trzymało za niego kciuki.
Wydaje mi się, że w tym towarzyszeniu czyjemuś wzrastaniu chodzi nie tylko o nadzieję, ale i odzyskiwanie sprawczości. Ważna rzecz, zwłaszcza kiedy doskwiera ci poczucie, że na nic nie masz wpływu, a tak często jest w kryzysie. Tu ten wpływ trochę odzyskujesz – na przykład siejesz nasiona, podlewasz je, chuchasz i dmuchasz, żeby coś z tego wyrosło. Sue Stuart-Smith, ale i kanadyjski lekarz Gabor Maté opowiadali mi, jak wiele daje osobom zmagającym się z różnymi chorobami obserwowanie zmieniającej się przyrody – na przykład, jak liście na drzewach zielenieją, a potem usychają, opadają, następnie pokrywają się śniegiem, a potem znów wzrastają. Takiego zachwytu doznała właśnie Eve Ensler, obserwując ze swojego szpitalnego łóżka – do którego była przykuta na długi czas – drzewo za oknem, które codziennie było inne.

Sue Stuart-Smith w swojej książce pisze, że jesteśmy podobni do drzew, nawet nasze komórki nerwowe przypominają je wyglądem. Pisze też, że uprawianie własnego ogródka uczy nas nie tylko życia, ale też tego, jak opiekować się samym sobą.
Dużo miejsca poświęca temu w swoich pracach właśnie Sally Weintrobe (jej teksty można znaleźć w wydanej po polsku antologii „Psychologia klimatu”). Weintrobe wspomniała kiedyś, że w jednej ze swoich książek chciała użyć w tytule słowa „troska”. Wydawca próbował ją od tego odwieść, twierdząc, że nie jest to słowo, które cokolwiek sprzeda. I rzeczywiście, jak sobie popatrzymy na naszą codzienność, to zauważymy, ile rzeczy związanych z troską, z opieką jest wybitnie niekomercyjnych. Choć oczywiście system, w którym żyjemy, usiłuje je natychmiast skomercjalizować.

Troska jest dla mnie pojęciem chyba nawet większym i ważniejszym niż miłość. I znów – mocno mi się kojarzy z biofilią. Z Bartłomiejem Dobroczyńskim rozmawiamy o wielu ścieżkach wychodzenia z kryzysu, również o takich, które nam nie sprzyjają, jak choćby ucieczka w uzależnienia, która często nie jest świadomym wyborem, ale raczej próbą znalezienia schronienia – dużo o tym mówi psychoterapeutka uzależnień Bożena Maciek-Haściło. Gdyby jednak szukać życiodajnych sposobów wychodzenia z kryzysu, to może być nim na przykład wyjście ku innym ludziom, troszczenie się o siebie nawzajem. Bo, jak powiedziała mi kiedyś jedna z moich rozmówczyń, żyjąca ze schizofrenią i wspierająca pacjentów z tym rozpoznaniem: „Pomaganie innym pomaga też mnie”.

Czytaj także: Gabor Maté: „Szukajmy wsparcia, sami nie damy rady”

Moim zdaniem troska i miłość są jednak ze sobą powiązane, widziałabym je nawet w takim kole, bo skoro coś kochasz, to chcesz się o to troszczyć, a skoro się o coś troszczysz, to pewnie dlatego, że to coś kochasz albo zaraz to pokochasz.
Chyba jednak o wiele trudniej byłoby mi odpowiedzieć na pytanie, czym jest miłość, niż czym jest troska. Słuchając cię teraz, myślę, że zgodziłabym się z tym wnioskowaniem, że skoro się o kogoś troszczę, to znaczy, że go kocham, niezależnie od tego, czy jestem w stanie użyć tak wielkiego słowa. Troska jest dla mnie czymś performatywnym, działaniem. To chyba Iris Murdoch powiedziała, że miłość to czasownik…

Niedawno mignęła mi scena z filmu „Pociąg”, w którym bohaterka grana przez Lucynę Winnicką mówi: „Nikt nie chce kochać, wszyscy chcą być kochani”. Bartłomiej Dobroczyński twierdzi, że ci, którzy są kochani, wcale nie zawsze są szczęśliwi. I że trzeba się nad sobą zastanowić, kiedy nie ma się nikogo ani niczego do kochania: ani patyczaka, ani psa, ani kamienia, ani człowieka, ani sztuki.
Pamiętasz taki filmowy tryptyk „Przed wschodem słońca”, „Przed zachodem słońca” i „Przed północą” z Julie Delpy i Ethanem Hawkiem? W ostatniej części, w jednej ze scen główni bohaterowie siedzą przy stole z przyjaciółmi, rozmawiają, aż w pewnym momencie gospodarz, starszy pisarz, mówi, że dla niego miłość między dwojgiem osób nie jest tak bardzo o tym, co nawzajem do siebie czują, ale o tym, że oboje kochają życie.

Zastanawia mnie tylko jedno… Kiedy mówimy dziś o trosce, od razu pojawia się samotroska. Jak mówimy o dbaniu, zaraz ktoś rzuca hasło „osiędbanie” – oczywiście to też jest ważne, ale mam wrażenie, że ten akcent za bardzo się przesunął w stronę „ja”, „moje”, „o mnie”, natomiast dbanie o innych zeszło na drugi plan. Tymczasem kiedy ty komuś coś ofiarujesz, on to może podać dalej, ktoś inny dzięki temu urośnie, potem da coś innej osobie, a ostatecznie może to wróci do ciebie, ale już od kogoś innego. Fascynuje mnie, że nie zawsze to musi być takie symetryczne.

Czytaj także: Kąpiele leśne – na czym polega japońska technika shinrin-yoku? Wyjaśnia dr Katarzyna Simonienko

Sławomir Murawiec w jednym z naszych artykułów powiedział, że wszyscy jego pacjenci, którzy mają działki, znikają spod jego opieki na wiosenne i letnie miesiące. Tak jakby nagle ozdrowieli. Katarzyna Simonienko, psychiatra zajmująca się terapią leśną, twierdzi zresztą, że terapeutyzowanie poprzez naturę to przyszłość psychoterapii. A co ty o tym sądzisz?
Nie wiem, czy działania poprzez naturę to będzie przyszłość psychoterapii. Mam poczucie, że nie dla wszystkich to będzie odpowiedź i na pewno nie na wszystko. Kryzysy, których dziś doświadczamy, wydają mi się zbyt złożone, by mogły być rozwiązane wyłącznie przez kontakt z przyrodą. Jeśli jednak biofilię, o której tu mówiłyśmy, rozciągniemy na stanie po stronie tego, co żyje, to może to również oznaczać stanięcie po stronie solidarności społecznej. Może więc niektórzy nie założą ogródka, ale zaczną się na przykład angażować w inicjatywy dążące do zlikwidowania nierówności społecznych? Mógłby to być niezły początek wspaniałej biofilnej rewolucji. 

materiały prasowe materiały prasowe

Agnieszka Jucewicz dziennikarka, autorka zbiorów rozmów z najlepszymi polskimi i zagranicznymi psychologami, psychoterapeutami i seksuologami „Wybieraj wystarczająco dobrze”, „Czując. Rozmowy o emocjach”. Prowadzi podcast „Moja odwaga”. Niedawno ukazała się jej książka „Tańcząc. Rozmowy o kryzysie i przemianie”, napisana wspólnie z prof. Bartłomiejem Dobroczyńskim.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze