Jakie jest to najnowsze Biennale w Wenecji? Z pewnością jego siła tkwi nie tylko w wystawie głównej, w której wzięła udział rekordowa liczba 331 artystów, artystek i kolektywów.
Kuratorem wystawy głównej jest w tym roku Adriano Pedrosa, na co dzień dyrektor artystyczny São Paulo Museum of Art. Brazylijczyk podkreśla, że jest pierwszym kuratorem weneckiej imprezy, który pochodzi i wciąż mieszka na Globalnym Południu. I występuje w jego imieniu. Bo na 60. edycji biennale dawna, zimnowojenna opozycja między Wschodem i Zachodem zostaje zastąpiona podziałem świata przebiegającym właśnie wzdłuż osi Północ-Południe. Ta oś to granica między dobrobytem a niedostatkiem, bezpieczeństwem a niestabilnością, wojną, przemocą. Wśród rekordowej liczby artystów, artystek i kolektywów pokazanych na wystawie głównej znakomita większość pochodzi z Ameryki Południowej, Afryki i południowej Azji. Sztukę białych Europejczyków oglądaliśmy w Wenecji przez ostatnie 129 lat, czyli od początku historii biennale. Teraz czas na inne głosy. Z Południa na Północ wiodą dziś główne szlaki migracyjne. Świetnie ilustruje je pokazywana w weneckim Arsenale wideoinstalacja marokańskiej artystki Bouchry Khalili na temat wędrówek uchodźców z Azji i Afryki do Europy. W tej pracy każdy film jest mapą i zarazem osobistą opowieścią – „Odyseją” naszych czasów.
Słowem kluczem 60. edycji weneckiej imprezy jest indigenous – rdzenny. Adriano Pedrosa nazwał wystawę główną „Foreigners everywhere” [Cudzoziemcy wszędzie], pożyczając tytuł z pracy kolektywu Claire Fontaine, który – w postaci przetłumaczonych na kilkadziesiąt języków neonowych napisów – przewija się przez całe biennale. Cudzoziemcy są wszędzie i wszyscy bywamy cudzoziemcami, ale Pedrosa szczególną uwagę poświęca artystkom i artystom należącym do ludów, które w różnych częściach świata zostały skolonizowane przez Europejczyków, stając się obcymi na własnej ziemi. Fasadę białego oryginalnie Pawilonu Centralnego w Giardini, w którym odbywa się pierwsza część wystawy, pokrywa tym razem gigantyczny mural namalowany przez grupę MAHKU, zrzeszającą artystów z rdzennego brazylijskiego narodu Huni Kuin. Drugą część wystawy „Foreigners everywhere” w weneckim Arsenale otwiera z kolei monumentalna instalacja kolektywu Mataaho, tworzonego przez maoryskie twórczynie z Nowej Zelandii; artystki za swoją pracę otrzymały Złotego Lwa dla najlepszej realizacji pokazanej na wystawie głównej.
Nagrodzona Złotym Lwem praca Archiego Moore’a „Kith and Kin” [Znajomi i krewni]. Sterty akt ponad wypełnioną wodą fosą, a w tle na ścianie wyrysowane gigantyczne drzewo genealogiczne sięgające wielu pokoleń (tysięcy osób) rdzennych Australijczyków. (Fot. La Biennale di Venezia)
Za przykładem Pedrosy idą komisarze pawilonów narodowych. Duński na czas 60. edycji biennale został przemianowany na „Kalaallit Nunaat”. Tak brzmi nazwa skolonizowanej przez Duńczyków Grenlandii w języku jej rdzennych mieszkańców.
Pawilon brazylijski, w którym wystawia rdzenna artystka Glicéria Tupinambá, nosi pochodzącą z języka ludu Pataxó nazwę Hãhãwpuá Pavilion. W Pawilonie USA oglądamy prace należącego do północnoamerykańskich Pierwszych Narodów queerowego twórcy Jeffreya Gibsona.
Złotego Lwa za najlepszą wystawę narodową zdobył zaś Archie Moore, którego matka jest australijską Aborygenką. Odbierając nagrodę, artysta podkreślił, że choć wystawia w pawilonie Australii, to nie reprezentuje tego kraju, lecz przemawia w imieniu jego rdzennych mieszkańców, którzy przez ostatnie 250 lat – czyli od przybycia Europejczyków – padali ofiarami przemocy i dyskryminacji, a dziś wciąż są obywatelami drugiej kategorii we własnej ojczyźnie.
W Pawilonie Holandii wystawione są rzeźby z kakao i oleju palmowego. Ich autorami są artyści skupieni w Cercle d’Art des Travailleurs de Plantation Congolais (CATPC) – Kręgu sztuki robotników plantacji kongijskich. Stowarzyszenie powstało w Kongu w 2014 roku na terenie przez dekady eksploatowanym przez brytyjsko-holenderski koncern Unilever. Obecność Europejczyków w tej części Afryki wiąże się z długą historią wyzysku, rabunkowej gospodarki, pracy przymusowej, a także przerażających zbrodni, dokonywanych przez białych na rdzennej ludności.
Zyski z plonów i skarbów kongijskiej ziemi budowały bogactwo Europejczyków, na którym ufundowane zostały, między innymi, zachodnie muzea i instytucje artystyczne. CATPC powstało, aby odwrócić te niesprawiedliwe ekonomiczne relacje. Surowce produkowane na plantacjach – kakao i olej palmowy – stają się w rękach robotników materiałami artystycznymi, zaś tworzone z nich rzeźby są sprzedawane na rynkach sztuki Globalnej Północy. Za zdobyte w ten sposób pieniądze Kongijczycy odkupują z rąk koncernu swoją ziemię i przywracają na niej bioróżnorodność, bo prowadzone przez białych plantacje przynosiły nie tylko szkody społeczne, lecz również ekologiczne. W Pawilonie obok rzeźb prezentowane są filmy – zapisy performance’ów zrealizowanych we współpracy z holenderskim artystą Renzem Martensem. To on służył Kongijczykom radą, podpowiadając, jak można wykorzystać mechanizmy rynku sztuki do dekolonizacyjnej roboty. Zbudował również razem z robotnikami z plantacji White Cube galerię sztuki nowoczesnej w środku dżungli. W jednym z filmów społeczność postplantacji odprawia sąd nad tą instytucją, symbolizującą zachodni art world. Zapada wyrok: winny.
W czasie otwarcia biennale w najdłuższej kolejce trzeba było stać do pawilonu niemieckiego. Czy było warto? Na pewno Niemcy wzorowo odrobiły postawione przez Adriana Pedrosę zadanie, zawarte w haśle „Cudzoziemcy wszędzie”. Kuratorka wystawy Çağla Ilk urodziła się w Stambule. Do reprezentowania Niemiec zaprosiła pochodzącego z Berlina, ale posiadającego tureckie korzenie reżysera Ersana Mondtaga oraz izraelską artystkę Yael Bartanę, która przed 13 laty reprezentowała w Wenecji Polskę. Pawilon tworzony jest zatem przez zespół emigrantów i emigrantek, którzy jednak temat biennale interpretują w klasycznie niemieckim stylu, czyli w postaci Gesamtkunstwerk, wystawy totalnej.
Jeżeli więc przedmiotem dyskusji jest emigracja, to w niemieckiej opowieści emigrujemy aż do innej galaktyki albo jeszcze dalej – w zaświaty! W historii biennale nie brakowało projektów zrealizowanych z rozmachem, a także przedsięwzięć szalonych, ale zatytułowana „Tresholds” niemiecka wystawa plasuje się w czołówce w obu kategoriach. Jest w niej żydowski mistycyzm w poetyce „Star Treka”, kosmiczna arka Noego, filmowe zapisy osobliwych rytuałów, a także zbudowany wewnątrz obszernego pawilonu wielopiętrowy dom, w którym piątka performerów, zachowujących się jak duchy, prowadzi na oczach widzów widmowe życie. Żeby to wszystko zobaczyć, trzeba wejść bocznymi drzwiami, bo główne wrota pawilonu zostały zasypane hałdą ziemi przywiezionej do Wenecji aż z tureckiej Anatolii. A to jeszcze nie koniec, bo dalsza część wystawy odbywa się na wyspie La Certosa, odległej od terenów biennale o 15 minut rejsu vaporetto. Wyspa, co w Wenecji rzadkie, jest dzika, zaś odbywająca się na niej wystawa niewidzialna, ponieważ składa się wyłącznie z dźwięków.
Bouchra Khalili „The Mapping Journey Project”. (Fot. La Biennale di Venezia)
Powiedzmy sobie szczerze: w geografii zainteresowań Pedrosy, który koncentruje się na Globalnym Południu, Europa Środkowa znajduje się na peryferiach. Podobnie sprawa ma się z wojną w Ukrainie: na wystawie głównej ten temat praktycznie nie istnieje. Na szczęście publiczność, która jest sercem z walczącym narodem, ma do dyspozycji nie tylko oficjalny pawilon Ukrainy. Do ukraińskiego kolektywu Open Group w pawilonie polskim jeszcze wrócimy, ale największym projektem zbudowanym wokół toczącej się za naszą wschodnią granicą wojny jest w Wenecji „From Ukraine: Dare to dream” [Z Ukrainy: odważ się marzyć]. Zorganizowała ją fundacja Viktora Pinchuka, kijowskiego magnata i kolekcjonera sztuki, który angażuje swój majątek w walkę na międzynarodowym froncie kulturalnym, promując na świecie ukraińską sztukę i punkt widzenia. Projekt rozgrywa się w spektakularnych wnętrzach Palazzo Contarini Polignac. Biorą w nim udział czołowe postaci współczesnej sztuki ukraińskiej (m.in. Nikita Kadan, Lesia Khomenko, Kateryna Lysovenko), ale również międzynarodowe gwiazdy, takie jak duet Allora & Calzadilla, David Claerbout, Shilpa Gupta czy Otobong Nkanga. To połączenie jest ważne: kurator Björn Geldhof pokazuje, że Ukraińcy nie są sami, a ich sztuka to część globalnej kultury. Tematem przewodnim jest oczywiście wojna, ale ukazana na tle szerszego kontekstu trawiących współczesny świat niepokojów. „Dare to dream” to piękna i poruszająca wystawa, a przy tym, właśnie, ogromna. Opuszcza się ją z nadzieją: jeżeli Ukraińcy, znajdując się w dramatycznej sytuacji, nie boją się marzyć o lepszym świecie i przyszłości, to również my, którzy (przynajmniej na razie) jesteśmy bezpieczni, nie mamy prawa dać się obezwładnić lękowi.
Otobong Nkanga „Unearthed – Sunlight” na wystawie organizowanej przez fundację Viktora Pinchuka. (Fot. La Biennale di Venezia)
Wewnątrz pawilonu z charakterystycznym napisem „Polonia” jest ciemno, drogę oświetla jedynie czerwony neon z tytułem wystawy, zawieszony ponad głowami wchodzących do środka ludzi. Dalej, w głębi, po dwóch przeciwnych stronach wiszą ekrany, na obu odtwarzane są filmy. Jest tu też sporo mikrofonów, przeznaczonych dla publiczności, jeśli tylko ktoś będzie chciał i miał odwagę przyjąć zaproszenie rzucane z ekranu. „Povtoryuy za mnoyu” [Powtarzajcie za mną], zachęcają kolejne pojawiające się na ekranach osoby. To ludzie, którzy uciekli od działań wojennych w Ukrainie. A teraz przed kamerą przedstawiają się, a zaraz potem zaczynają naśladować wybrane przez siebie konkretne odgłosy wojny, które zostały im w głowie: alarm powietrzny, wystrzały karabinu szturmowego, wybuch miny przeciwpiechotnej. Niektórzy naśladują dźwięki precyzyjnie, inni czysto symbolicznie. Jeśli dołączymy do rzucanego z ekranu zaproszenia, możemy skorzystać z podpisów na ekranie, które mają nam ułatwić powtarzanie. Wojenne karaoke. Co jakiś czas pojawiają się też plansze przytaczające konkretne liczby broni użytej do tej pory przez Rosjan w Ukrainie. Kuratorowany przez Martę Czyż projekt „Powtarzajcie za mną II” z udziałem kolektywu Open Group, czyli zaproszonych do pawilonu polskiego ukraińskich artystów (Yuriya Bileya, Antona Vargi i Pavla Kovacha, który z Wenecji wracał na front), podejmując temat wojny, doświadczeń i sytuacji uchodźców, mocno wpisuje się w hasło „Foreigners everywhere”. O sile rażenia tej wystawy świadczą też reakcje publiczności, sporo ludzi opuszcza polski pawilon ze łzami w oczach.
W samym sercu Wenecji, w przestrzeniach wystawienniczych Procuratie Vecchie przy placu św. Marka, można oglądać wystawę, która już na samym początku biennale została okrzyknięta jednym z najważniejszych i najciekawszych wydarzeń odbywających się w ramach collaterale. To oficjalny program wystaw towarzyszących, które spośród zgłoszonych projektów wyselekcjonował Adriano Pedrosa. „Andrzej Wróblewski. W pierwszej osobie” – ta monograficzna prezentacja dzieł jednego z najważniejszych polskich malarzy XX wieku przybliża nie tylko jego twórczość, jest też sugestywnym zapisem rzeczywistości wojennej i tużpowojennej Polski. Wróblewski zmarł nagle, w czasie wycieczki w góry, miał wtedy niespełna 30 lat, ale jego dorobek jest pokaźny i obfitujący w tematy – przyszło mu żyć w wyjątkowo burzliwym momencie historii. Na wystawie można oglądać ikoniczne prace, w tym te ze słynnych cykli „Rozstrzelania” i „Ukrzesłowienia”, ale to także świeże spojrzenie na poruszane przez malarza tematy. Niezwykle ciekawy jest motyw kobiet, którym młody artysta przyglądał się uważnie, portretując ich codzienność w realiach przełomu lat 40. i 50. Kuratorką organizowanej przez Fundację Rodziny Staraków wystawy jest Anna Muszyńska, a znaczna część eksponowanych dzieł pochodzi z prywatnej kolekcji Anny i Jerzego Staraków, największej obecnie kolekcji dzieł artysty w Polsce.
Andrzej Wróblewski „Matki (Antyfaszystki)”z 1955 roku. (Fot. Fundacja Andrzeja Wróblewskiego)
Sztuka zawsze jest polityczna, tym bardziej na biennale. Izrael nie odważył się w tym roku otworzyć swojego pawilonu, obawiając się, że będzie on sceną nieustannych protestów przeciw wojnie w Gazie. Rosja nie bierze udziału w weneckiej imprezie już po raz kolejny. Dwa lata temu, tuż po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji na Ukrainę, pawilon Federacji został zamknięty na głucho. W tym roku Rosjanie wypożyczyli go Boliwii. Rosyjska sztuka jest generalnie na biennale nieobecna i bojkotowana, ale są wyjątki. Najciekawsza jest wystawa Anny Jermolaewej, która reprezentuje Austrię. Artystka mieszka w tym kraju od 1989 roku, do Wiednia przybyła wówczas przez Polskę jako szukająca azylu emigrantka polityczna. Zanim stała się ważną postacią na austriackiej scenie sztuki, była bezdomna, koczowała na dworcu, przeszła przez obóz dla uchodźców. Na wystawie wraca do tamtych doświadczeń, a także do wspomnień z życia w cieniu sowieckiego reżimu, czyniąc z nich punkt wyjścia do mocnego przesłania wymierzonego w tyranię i autorytaryzm, ze szczególnym uwzględnieniem dyktatury Władimira Putina. Żaden reżim nie jest wieczny, powiada Jermolaewa. Oglądając jej mądrą wystawę, chcemy wierzyć artystce, bo sztuka między innymi jest od tego, by dawać nadzieję.