Wszyscy boimy się śmierci, bo to lęk pierwotny, wdrukowany w nas. Tym bardziej potrzebujemy się z nim mierzyć i oswajać go. Patrzenie w śmierć jest najbardziej życiodajnym posunięciem, jakie można sobie wyobrazić. Unikanie tematu – rozpaczliwą próbą nieangażowania się w życie. Zróbmy próbę generalną.
Dokumentalny film Małgorzaty Szumowskiej „A czego tu się bać?” jest jak balsam na duszę. Reżyserka pojechała na Suwalszczyznę i posłuchała, co ludzie ze wsi mówią o śmierci. A mówią prosto i prawdziwie. Na przykład o tym, że trzeba sobie przygotować ubranie do trumny – rajstopy, majtki, podkoszulkę z krótkim rękawem, gdyby się umarło latem, i z długim, gdyby zimą. Trzeba zamówić sukienkę, raczej szerszą, bo nie wiadomo, czy się do śmierci jeszcze schudnie, czy utyje, z paskiem, żeby można było się przewiązać na wypadek schudnięcia. Trumna raczej dębowa albo lipowa, bo wytrzyma ze 20 lat, nie to co sosnowa. Jak człowiek dobrze żył z innymi, to w trumnie ładnie wygląda – wygładzony, uśmiechnięty, młody, a jak był nieżyczliwy, to umiera przerażony, z wytrzeszczem w oczach. Nieboszczyk leży dwa, trzy dni w domu, ludzie przychodzą i go żegnają, modlą się i śpiewają. Śpią z nim w jednym pokoju. – A czego tu się bać? – dziwią się. – Przecież wszyscy umrzemy i będziemy nieboszczykami.
W znakomitej pracy „Patrząc w słońce. Jak przezwyciężyć grozę śmierci” znany amerykański terapeuta Irvin D. Yalom żali się, że gdy mówił o niej przyjaciołom, natychmiast zmieniali temat, chociaż dotąd – gdy pisał inne książki – pytali o nie z żywym zainteresowaniem. Tym razem – koniec rozmowy.
Przez kilkanaście minut – bo tyle z pewnością zajmie przeczytanie tego tekstu – proszę, nie zmieniajmy tematu. W końcu wszyscy będziemy nieboszczykami.
Dlaczego właściwie mamy zajmować się tą ponurą sprawą? Lęk przed śmiercią jest lękiem pierwotnym, instynktownym. Wydaje się, że nic nie da się z tym zrobić. „Rani nas to, że jesteśmy śmiertelni – pisze Yalom. – Na nasze istnienie pada cień gorzkiej wiedzy, że będziemy dorastać, kwitnąć i wreszcie – co nieuniknione – zaczniemy słabnąć i umrzemy. Wszyscy boimy się śmierci – każda kobieta, każdy mężczyzna i każde dziecko”. „Wszechobecny lęk przed śmiercią jest główną przyczyną ludzkiej niedoli”, pisał Epikur. Bo skoro wszystko przeminie, jaki sens może mieć życie? Przerażająca wizja nieuniknionej śmierci przeszkadza w przeżywaniu radości życia, nie pozwala niczym cieszyć się w pełni.
Więc unikamy. Zmieniamy temat. Zaprzeczamy. Odwracamy uwagę. Milkniemy. Tylko że wyparty ze świadomości lęk rzutujemy na swoje życie – gromadzimy majątek, korzystamy z życia, póki można, w szaleńczy sposób, popadając w nałogi i najprzeróżniejsze nieszczęścia, ślepo podążamy za władzą i zaszczytami – czyli robimy to wszystko, co daje podrabianą wersję nieśmiertelności.
Nieżyjący już wybitny psychoonkolog Carl Simonton, pracujący z ludźmi chorymi na raka, konfrontację ze śmiercią uczynił kluczowym punktem terapii. Wizualizacja własnej śmierci dla większości chorych jest jak przebudzenie z koszmarnego snu, nawykowego, podszytego lękiem działania. Chorzy doświadczają głębokiej pozytywnej przemiany i często zdrowieją. Układają na nowo życiowe priorytety, przestają przywiązywać wagę do spraw błahych, zyskują siłę do podejmowania decyzji, zaczynają doceniać bliskość i zażyłość i dążą do niej, odkrywają potęgę teraźniejszości, życia chwila po chwili. Budzą się do zachwytu i wdzięczności, a przede wszystkim do współczucia. Jak pisze Sogjal Rinpocze w „Tybetańskiej księdze życia i umierania”:
„Kiedy uprzytomniamy sobie wreszcie, że umieramy, że wraz z nami umierają wszystkie istoty, budzi się w nas palące, niemal rozdzierające serce poczucie kruchości i drogocenności każdej chwili i każdego życia; odkrycie to może zrodzić głębokie, czyste, bezgraniczne współczucie dla wszystkich żyjących istot”
Patrzenie w śmierć zwraca ku życiu. Jest najbardziej życiodajnym posunięciem, jakie można sobie wyobrazić. Konfrontacja z nią nie tylko nie pozbawia energii, ale rozwiewa smutek, pomaga tworzyć życie pełne harmonii i spokoju, zaangażowania, więzi z ludźmi, znaczenia i samorealizacji, wyzwala miłość do życia, jakiej wcześniej nie znaliśmy.
Okazji do przebudzenia w naszym życiu bez liku: choćby urodziny, szczególnie okrągłe jubileusze, pięćdziesiątka, sześćdziesiątka i dalej. Rozwód. Odejście dzieci z domu. Przejście na emeryturę. Nieuleczalna choroba. Spotkanie po latach z ludźmi z klasy i patrzenie, jak się zmienili, jak przemijają. Śmierć ukochanego zwierzęcia. I oczywiście śmierć bliskich. To mogą być nasze próby generalne, jeśli odważymy się wejść w nie w całości, przeżyć rozpacz, gorycz i czułość tych doświadczeń, jeżeli nie zamkniemy oczu w nadziei, że przeminą, nie dotykając nas.
Najtrudniejsze oczywiście to towarzyszenie w odchodzeniu. Ponieważ jesteśmy istotami zdolnymi do współodczuwania, każda śmierć staje się w pewnym sensie naszym doświadczeniem umierania, naszą próbą generalną. "Nie pozwól umrzeć bliskiej osobie w samotności" – pisze Yalom. "Połóż się przy niej. Oddychaj z nią. Bądź po jej stronie. Niezależnie od tego, jak wielkie jest twoje przerażenie, nie odchodź. Obejmuj, trwaj, mów prosto z serca, ujawniaj swoje lęki. Albo po prostu bądź. Medytuj, módl się. Zanurz się cała w tym doświadczeniu. Nie lamentuj, nie zatrzymuj. Pozwól bliskiej osobie iść dalej, tam, gdzie ma dojść. Pozwól jej zasnąć".
U starożytnych Greków śmierć i sen, Thanatos i Hypnos, to bliźnięta. Odczuwamy przedsmak śmierci, kiedy co noc zapadamy w sen. Wszyscy boimy się jej, a jednak zasypiamy z bezgraniczną ufnością. Jakaś część nas z całą pewnością wie, że się obudzimy.
Gdy Irvin Yalom pyta ludzi, czego konkretnie boją się w związku ze śmiercią, słyszy: „czas ucieka, a życie wymyka mi się z rąk”, „nie zrealizowałam tego, co mogłabym osiągnąć”, „moje marzenia się nie spełniły”. Pod lękiem kryje się rozczarowanie własnym życiem, niespełnienie. Kobiety mówią często: „nie żyłam własnym życiem”. Skupienie się na tym głębokim braku satysfakcji stanowi często punkt wyjścia do przezwyciężenia lęku przed śmiercią – twierdzi Yalom. O jaką satysfakcję chodzi? Pragniemy zostawić po sobie coś, co przetrwa dłużej niż my sami, będzie rozchodzić się jak kręgi po wodzie na nadchodzące pokolenia – taka świadomość koi ból i strach. To momenty miłości, współczucia, otuchy, przewodnictwa, dzielenia się doświadczeniem. Gdy robimy sobie porządne próby generalne, nierzadko dochodzimy do wniosku, że umierając, nie możemy wziąć ze sobą nic z tego, co otrzymaliśmy. Możemy zabrać tylko to, co sami daliśmy.
Ebenezer Scrooge, bohater „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa, to – jak pamiętamy – postać dosyć odrażająca, starzec chciwy i złośliwy, o lodowatym sercu. Ale gdy wytrwamy do końca powieści, okaże się, że jest on zdolny do gestów prawdziwie wielkodusznych, przemienia się w człowieka ciepłego i współczującego. Co się stało? Nasz bohater dał się poprowadzić Duchowi Przyszłych Wigilii i zajrzał we własną przyszłość. Przyglądał się swojemu opuszczonemu ciału, widział obcych ludzi wynoszących na sprzedaż jego rzeczy, podsłuchiwał sąsiadów rozmawiających o jego śmierci i z łatwością porzucających ten temat. A potem Duch Przyszłości odprowadził Scrooge’a na dziedziniec kościoła, żeby zobaczył własny grób. Scrooge wpatrywał się w swój nagrobek, dotykał liter swojego nazwiska i… przebudził się do nowego życia.
Możemy sobie wyobrazić, że to do nas przychodzi Duch Przyszłości. Zajrzyjmy, co też dzieje się na naszym pogrzebie. Kto przyszedł? Kto przemawia nad trumną? Co mówi? Co mówią ludzie w orszaku żałobnym? Kto otrzyma rzeczy, które zostawiliśmy, cenne pamiątki, majątek. Jak prezentuje się nagrobek? Co jest na nim napisane? Jak z tej perspektywy wyglądają problemy, jakość naszych relacji z innymi, marzenia i plany na przyszłość? Jak wypadło?
Irvin D. Yalom „Patrząc w słońce. Jak przezwyciężyć grozę śmierci”, Instytut Psychologii Zdrowia 2008
W „Tako rzecze Zaratustra” Fryderyk Nietzsche opisał proroka, który postanawia zejść ze szczytu góry i podzielić się z ludźmi tym, czego się nauczył. Ze wszystkich idei, które głosił, jedną uważał za „myśl obdarzoną największą mocą” – ideę wiecznego powrotu. Zaratustra proponuje, abyśmy wyobrazili sobie, że żyjemy takim samym życiem wciąż od nowa przez całą wieczność, przeżywamy wszystko niezliczone jeszcze razy; i nie ma w tym niczego nowego, powtarza się każdy ból i każda rozkosz, i każda myśl, wszystko.
Czy ten eksperyment wywołuje psychiczny i duchowy komfort? Czy raczej ból, smutek i żal? Jeśli tak, to znaczy, że nie żyjemy dobrze. Dlaczego tak się dzieje? Czego żałujemy? Czego zaniechaliśmy? I co dalej?
Irvin D. Yalom „Patrząc w słońce. Jak przezwyciężyć grozę śmierci”, Instytut Psychologii Zdrowia 2008
Lęk przed śmiercią reprezentuje wszystkie nasze lęki. To król lęków. On mówi: „nie rań mnie”. Każdy rodzaj lęku zawiera w sobie element niezgody i oporu. Ciekawym sposobem praktykowania umierania jest otwarcie się na chorobę. Gdy przeziębisz się lub złapiesz grypę, pomyśl: w porządku, poćwiczę umieranie. Obserwuj, jak pod wpływem oporu ból zamienia się w cierpienie, a to, co było tylko nieprzyjemne, staje się po prostu nie do zniesienia. Zauważ, że nawet niewielkie dolegliwości przyciągają żal i smutek, które gromadzą się w tobie jak cienie. Wsłuchaj się w ich jęki i narzekania. Poczucie krzywdy powstaje ze spotkania bólu z lękiem. Współczucie rodzi się ze spotkania bólu z miłością. Kiedy staramy się uniknąć bólu, czujemy się bezradni. Gdy otwieramy się na doznania, gdy pozwalamy, by świadomość objęła ból, zamiast go wypierać, przychodzi współczucie.
Za każdym razem podczas choroby czy bólu głowy zamiast szukać lekarstwa na jego uśmierzenie, przyjmuj tę chwilę taką, jaka jest, i postaraj się rozluźnić bolesne miejsce. Nauczyliśmy się odwracać od tego, co nieprzyjemne. Spróbuj to przezwyciężyć! Gdy przestajemy walczyć z bólem, następuje przełom. Otwórz się na niego. Wyjdź mu na spotkanie życzliwie i z miłością. Nie bój się. Rozluźniaj się, wnikaj delikatnie w doznania, badaj je i rozluźniaj się jeszcze bardziej, aby zrobić miejsce na całe swoje życie.
Stephen Levine „Gdybyś miał przed sobą rok życia”, Wydawnictwo Szafa 2001