Konkretna, zdecydowana, pewna swego… Nie zawsze musisz taka być. A może coraz częściej nie potrafisz. Za każdym razem, gdy bezradnie rozkładasz ręce, dajesz sobie prawo do bycia człowiekiem. Bo mylić się, błądzić, szukać – to rzecz ludzka. Tak jak i wreszcie się odnaleźć.
Od czasów podstawówki przez wiele lat śniłam ten sam koszmar – jestem wywołana do tablicy, pada pytanie, a w głowie pustka i jedno zdanie: „Nie wiem”. Czuję, że jeśli wypowiem te słowa na głos, świat przestanie istnieć. Być może właśnie owe sny miały decydujący wpływ na wybór przyszłego zawodu. Chciałam wiedzieć wszystko o funkcjonowaniu ludzkiego mózgu, motywach zachowań i wpływie emocji na nasze życie. Fantazjowałam, że będą przychodzić do mnie pogubieni w meandrach życia, bezradni, a ja dam im gotową receptę na szczęście…
W jednym się nie myliłam. Gdyby podsumować problemy większości pacjentów, którzy do mnie trafiają, wspólny mianownik brzmiałby właśnie: „Nie wiem”. Nie wiem, czego chcę, nie wiem, co mam teraz zrobić, nie mam pojęcia, co dalej – czyli jeden wielki znak zapytania i oczekiwanie, że ja będę wiedziała albo przynajmniej powiem, jak się dowiedzieć.
Kiedy staje w drzwiach wyprostowana, ubrana na sportowo i po męsku ściska mi dłoń, czuję, że mam do czynienia z silną kobietą. – Michalina – mówi donośnym głosem. „Nawet imię ma męskie” – myślę. – W czym mogę pomóc? – pytam. – Brakuje mi pewności siebie – odpowiada. Jestem zaskoczona.
Michalina jest reżyserką. – Jaki twórczy zawód – mówię. – Wszystkim tak się wydaje – oburza się. – W praktyce to niezła harówka: użeranie się z producentem, aktorami i chmarą innych ludzi, którymi musisz rządzić twardą ręką, bo jak nie, to cię zjedzą. Tu nie ma miejsca na wątpliwości, wahania czy jakąkolwiek słabość.
Michalina musi być alfą i omegą nie tylko w pracy. W życiu pełni rolę pogotowia ratunkowego, ludzie dzielą z nią troski i kłopoty, proszą o radę, wsparcie, pomoc. – A ja już powoli nie daję rady – mówi.
Próbujemy pracować nad zasadami asertywności, ale Michalina w ogóle tego nie przyjmuje. Tłumaczę, że relacja to wymiana: dajemy, ale mamy prawo też brać czy dostawać, a ona na to, że świetnie radzi sobie sama i że chodzi jej o to, jak być jeszcze bardziej pewną siebie, jeszcze bardziej wydajną w pracy, jeszcze bardziej odporną na stres. Rozkładam bezradnie ręce i mówię: „Nie wiem, jak pani pomóc”. I nagle widzę, jak Michalina z silnego Johna Wayne’a przemienia się w bezradną, słabą Calineczkę, którą każdy chętnie się zaopiekuje. Przez chwilę trwamy w ciszy, jakby moje „nie wiem” przykryło jej sztuczną siłę, nadmierną pewność siebie, przymus bycia wszechwiedzącą – przykryło i roztopiło.
– Uff – po raz pierwszy nabiera powietrza głęboko, do brzucha. – To „nie wiem” nie jest wcale takie złe. Jakby mi z pleców spadł ciężki kamień. Doznanie „nie wiem” pozwoliło jej, być może po raz pierwszy, stanąć w pozycji „spocznij”, skontaktować się ze swoją słabością i przekonać się, że świat z tego powodu nie przestaje istnieć.
Kiedy Kasia odkryła zdradę męża, wpadła w wir działania. Na każdej sesji relacjonowała mi, co powiedział prawnik, na ile agent wycenił ich dom, jak zabezpieczyła ich wspólne oszczędności. Czułam, że w ten sposób broni się przed cierpieniem, że jest w szoku i jedyne, co mogę na razie zrobić, to cierpliwie jej wysłuchać. Na zakończenie każdej sesji pytałam ją o samopoczucie: czy ma apetyt, czy dobrze śpi. Odpowiadała, że budzi się o trzeciej nad ranem, je niewiele, ma bóle w mostku. – Ale to przecież naturalne, jestem w stresie – ucinała każdą moją próbę rozmowy o uczuciach.
Ciało krzyczało coraz głośniej, ale ona nie chciała słyszeć. Zaniepokoiła się dopiero, kiedy pojawił się uciążliwy odruch wymiotny. – Nie wiem, co się dzieje, przydarza mi się to coraz częściej, ostatnio w czasie spotkania z klientem – żaliła się, ale nadal była w wirze. Wreszcie pewnego dnia usiadła naprzeciwko mnie i powiedziała: – Nie wiem, co dalej. Nie wiem, co czuję w związku ze zdradą, nie wiem, czy kocham męża, nie wiem, czy chcę ratować związek, czy się rozwieść.
To totalne „nie wiem” na wszystkich frontach, choć bardzo trudne dla pacjentki, było cudownym zatrzymaniem jej kompulsywnego szaleństwa działania, załatwiania, racjonalizowania. Dało upust emocjom, uwolniło ciało od napięcia, wrzuciło w kobiecą słabość, stworzyło przestrzeń do namysłu i nareszcie pozwoliło przyjąć wsparcie i pomoc.
– Wreszcie dojrzałam do długoterminowej terapii indywidualnej – powiedziała Anka i wyjęła pokaźny notes. – Relacje z mamusią i tatusiem załatwiłam w terapii grupowej, z odrzuceniem przez partnera pogodziłam się na zajęciach z choreoterapii, konflikty z córką rozpuszczam w medytacji…
Nie byłam w stanie słuchać dalej tej wyliczanki. Ania wydawała się zdyscyplinowanym żołnierzem, który systematycznie odhacza kolejne zadania. W szkole była najlepszą uczennicą, na studiach robiła dwa fakultety równocześnie, a kiedy urodziła córkę, przez trzy lata zajmowała się tylko dzieckiem. – Kiedy córka wyjechała na studia, pomyślałam, że teraz pora zająć się samorozwojem; warsztaty dla kobiet, taniec, praca z ciałem i wreszcie przyszła pora na terapię.
Ania sprawiała wrażenie bardzo pilnej pacjentki. Upominała się o zadania domowe, prosiła o listę lektur do przeczytania, jej zeszyt z notatkami powoli się zapełniał, ale czułam, że to wszystko trafia jedynie do jej głowy, ciało spało. Terapia stała w miejscu, nie bardzo wiedziałam, co dalej. Pewnego dnia Ania zezłościła się: – Ja to wszystko rozumiem, wiem, jak powinno być, ale moje życie wcale się nie zmienia. Nie wiem, kim jestem, czego tak naprawdę chcę od życia. Nie mam żadnego poważnego problemu, który mogłabym rozwiązać w terapii, nie czuję się szczęśliwa. – A co czujesz? – zapytałam. – Nie wiem. Czy to bardzo źle? – odpowiedziała. – Nie, to cudownie!
Przyznanie sobie prawa do „nie wiem”, do tego, że nie zawsze musisz wiedzieć, czego chcesz, jak ma wyglądać twoje życie za 10 lat, czy chcesz mieć dziecko teraz, a może w ogóle – to bardzo ważny moment zatrzymania się w biegu przez życie. Czas do zastanowienia, błogosławiony odpoczynek dla głowy, zerwanie z mitem o wszechmocnej potędze wiedzy, siły i pewności siebie. Zrobienie miejsca na czucie, posłuchanie doznań płynących z ciała, otwarcie się na nowe i zaufanie do tego, co się pojawi. Zdaję sobie sprawę z tego, że takie bezradne rozłożenie rąk to wejście w pustkę, której wszyscy się boimy. Ale to z tej pustki rodzą się niezliczone możliwości. Kiedy odważnie mówisz: „Nie wiem”, świat zaczyna ci podsuwać najbardziej smakowite kąski.
Kiedy masz do podjęcia trudną decyzję, usiądź przed białą, pustą kartką i wpatruj się w nią uważnie. Spokojnie oddychaj. Poczuj, co dzieje się w twoim ciele. Zwróć szczególną uwagę na doznania w klatce piersiowej, splocie słonecznym, brzuchu. Jeśli w którymś z tych miejsc poczujesz dyskomfort, po prostu spokojnie oddychaj. Wytrzymaj do momentu, kiedy poczujesz, że pusta kartka nie wywołuje już niewygodnych doznań w ciele. Poczuj, że jesteś jak ta kartka, na której może pojawić się wszystko. Moment tuż przed tym, zanim artysta postawi na niej pierwszą kreskę, jest jak początek narodzin świata.
Artykuł pochodzi z archiwalnego wydania miesięcznika „Sens”.