Czego potrzebujemy, żeby budować związki? Na czym polega paradoks miłości? I co właściwie kryje się pod tym pojęciem? Odpowiedzi na te pytania szukamy wspólnie z psychologiem Pawłem Droździakiem.
W idealnym świecie ludzie byliby ze sobą tylko w relacjach partnerskich, których fundamentem jest miłość. Tymczasem w życiu dorosłych ludzi jest milion innych przyczyn, dla których wchodzą w układy relacyjne i w nich trwają. Dzieci, kredyty, poczucie bezpieczeństwa, stabilizacja – po prostu proza życia. Jakoś nie ma na to mojej zgody.
Już na wstępie rozmowy mamy kłopot, bo bierzemy na warsztat pojęcie, o którym nie do końca wiadomo, co oznacza. Słowo „miłość” jest używane w naszej kulturze powszechnie. To pojęcie klucz przywoływane dziś mniej więcej tak często jak termin „zbawienie” w średniowieczu czy „rewolucja” w krajach komunistycznych. Są na przykład takie kultury, które, owszem, nauczyły się od nas słowa „miłość” i dzisiaj już się nim posługują, ale przez wiele lat na przykład ogromna część Azji w ogóle tego słowa nie znała. Azjaci mieli pojęcia na określanie rozmaitych form sympatii czy aprobaty dla drugiej osoby, ale to nie była miłość z naszego słownika.
Problem polega na tym, że miłość jest pojęciem nieostrym. Podczas rozmowy o kondycji związku terapeuta mógłby zapytać pacjentkę: „Ale czy pani go kocha?”. A ona odpowiedzieć: „Nie wiem”. Skoro pani nie wie, to może oznaczać, że ma słaby kontakt ze swoimi uczuciami. Ale może być też tak, że pani nie wie, bo pani nie rozumie, o co terapeuta ją pyta. Choćby dlatego, że ona może pod tym słowem każdego dnia rozumieć troszeczkę coś innego. Myślę, że pytanie o to, czym jest miłość, wcale nie jest aż tak bardzo akademickie, przeciwnie – jest bardzo zasadne.
Potrzebujemy romantycznego uzasadnienia dla budowania związków?
Powiem teraz coś, co pewnie nie wszystkim się spodoba. Otóż historyczne wyjaśnienie tego, że tę miłość tak bardzo cenimy, wcale nie jest specjalnie romantyczne. W czasie reformacji w Europie wielu ludzi utraciło swoje majątki. Byli bardzo dobrze wykształceni, umieli pisać, mieli do dyspozycji wyrobiony aparat werbalny i dobre maniery dworskie, ale nie mieli majątku. I tak wymyślono... miłość. Jako tę, która byłaby alternatywą dla interesowności. W tej chwili mamy już pewne popłuczyny tego mitu, ale cały czas mierzymy się z takim wyobrażeniem kulturowym, że jeśli z kimś być, to z miłości.
Bardzo to nieromantyczna historia. Ale przecież do dobrej relacji, gdy myślimy o tym dziś, potrzeba czegoś takiego jak emocjonalna korespondencja między ludźmi, uczuciowe porozumienie.
Zakładamy, że miłość jest konstruktem bardziej rozbudowanym niż emocja – to długotrwałe, a nie jednorazowe przeżycie. Pewna konstrukcja w naszej głowie, która układa nasze emocjonalne reakcje w czasie. Tylko że emocji jest mnóstwo – nauka zwana psychologią nie ustaliła nigdy, ile dokładnie – a ich definicja też nie jest zbyt konkretna. Mamy pewne pobudzenia fizjologiczne, które językowo konstruujemy jako emocje. Gdy idziesz do psychologa, on prosi, byś mówiła o swoich emocjach. Jeśli masz z tym kłopot, podsuwa ci karty emocji. To nic innego niż uczenie się języka. Psycholog uczy klienta swojego języka, żeby móc się z nim porozumieć. Nie ma jednorodnej listy emocji i nie ma czegoś takiego, jak jedna słuszna definicja tego, czym jest miłość.
Wyobraźmy sobie sytuację, którą w tej chwili wymyślam, sklejając ją z dziesięciu różnych przypadków klinicznych. Jest mężczyzna z zespołem Aspergera, trudno z nim nawiązać emocjonalny kontakt, nie bardzo da się z nim rozmawiać o uczuciach. Jego żona wikła się w romans z kimś o zupełnie innej konstrukcji psychicznej, niezwykle uczuciowym. Romans wychodzi na jaw. Kochanek wpada w totalną panikę, ucieka. Kobieta boi się, że małżeństwo się rozpadnie. I wtedy mąż mówi do niej: „Uspokój się, jakoś to ogarniemy. Minie pół roku, zapomnimy, wyjdziemy z tego. Po co te nerwy. Wakacje mamy kupione, szkoda nie jechać”. I prawdopodobnie faktycznie się dogadają, a ona sobie wtedy pomyśli: „Ja to go chyba jednak kocham...”. Jak to możliwe?
Ano tak, że on w tym momencie odpowiedział na jej najistotniejszą potrzebę. Kiedy się wszystko waliło i paliło, jego deficyt emocjonalny okazał się atutem, bo dzięki niemu pożar został ugaszony. Za to kochanek z całym spektrum emocji właśnie na tych emocjach totalnie się wyłożył. Kochała tego faceta od romansu czy nie? Kocha męża czy może nie? To są pytania bez odpowiedzi. Mamy wiele pozytywnych, ale i tragicznych przeżyć emocjonalnych, które zbieramy pod jednym pojęciem miłości i następnie próbujemy to jakoś wartościować.
Popatrzmy z innej strony. Dla wielu par wartością jest to, że się przyjaźnią i po prostu lubią. Znają się jak łyse konie, są ze sobą zawsze w strefie komfortu. Teoretycznie przyjaźń to chyba dobry fundament pod związek, ale co wówczas z pożądaniem? Od jednej z takich z par usłyszałam półżartem, że ich seks to prawie kazirodztwo…
Właśnie na tym polega kłopot z definicją miłości. Mówimy o dość złożonym doświadczeniu, w którym jest zawarta pewna sprzeczność. W związku cenimy autentyczność, możliwość bycia w pełni sobą, tak jak w prawdziwej przyjaźni. Wyjątkowość takiej relacji opartej na autentyczności pokazuje doskonały serial „After Life”. Główny bohater Tony, dziennikarz, nie potrafi się pozbierać po śmierci ukochanej żony, z którą łączyła go głęboka więź. Dla mnie przekaz tego filmu jest taki, że jeśli choć raz w życiu doświadczysz bycia w relacji, w której nie musisz udawać kogoś, kim nie jesteś, to już nigdy potem udawać nie będziesz w stanie. Nie dasz rady się przystosować do bycia w relacji, w której na autentyczność nie ma miejsca, nie pomoże ci żadne pozytywne myślenie. Ogromną wartością jest więc to, że z jednej strony w relacji możemy być całkowicie sobą, ale z drugiej – absolutnym warunkiem istnienia popędu seksualnego jest niedopowiedzenie. To jest paradoks miłości. Chodzi o to, by być blisko, ale nie za blisko. Dlaczego kobieta w sukni wieczorowej z wycięciem ukazującym fragment nogi wzbudzi więcej męskiego pożądania, niż gdyby po prostu pokazała całą obnażoną nogę? Bo noga sama w sobie jest dość banalna, to po prostu naga część ciała. Tymczasem noga, której się tylko domyślasz, po części ukryta za suknią, oznacza możliwość projekcji. Doświadczenie miłości, jeżeli ma mieć składową erotyczną, musi zawierać w sobie element niedopowiedzenia.
Jak on mógłby wyglądać?
Przychodzi mi do głowy przykład rodem z PRL-u. Dwie osoby spotykają się na randce, iskrzy, w którymś momencie on proponuje: „Chodźmy do mnie, pokażę ci moją kolekcję płyt”. Cała konstrukcja opiera się na tym, że ona wie, że nie chodzi o płyty. On też wie, że ona wie. Wreszcie i ona wie, że on wie, że ona się domyśla, że nie w kolekcji płyt jest cała rzecz! A mimo to oboje udają, że chcą ją obejrzeć. Gdyby on literalnie wypowiedział, jaki ma pomysł na ciąg dalszy tego wieczoru, cała historia zakończyłaby się ewentualnie oburzeniem z jej strony pod hasłem: „Za kogo ty mnie uważasz?!”, a nie wspólnym „słuchaniem tych płyt”. Gra erotyczna polega na tym, że oboje nie pokazują w całości swojego fantazmatu. Pokazanie go, tak jak pokazanie całej nogi, to istota tzw. śmierci łóżkowej, czyli kompletnego zaniku pożądania, które karmi się wyobrażeniem, a nie faktem. Ten moment wyjątkowej intymności pojawia dzięki temu, że między dwojgiem ludzi jest szczerość innego rodzaju. Nie szczerość dosłowna, tylko autentyczność w tym, że oboje wiemy o grze, w którą wchodzimy, jesteśmy jej świadomi, a mimo to gramy.
Można to zrobić w związku, który trwa 15 lat? Z takim stażem może być ciężko z niedopowiedzeniami.
Tego się nie da zaplanować, zrobić na zamówienie, bo tym się nie do końca da sterować. Owszem, można podejmować pewnego rodzaju kroki w tym kierunku, aranżować randki tylko we dwoje, romantyczne wyjazdy bez dzieci, i to rzeczywiście trochę pomaga stworzyć okoliczności konieczne, żeby para mogła funkcjonować jako para. Partnerzy muszą mieć czas, kiedy mogą zostać sami, by budować intymność. To nie jest żadne odkrycie, raczej powszechnie znana prawda. Tyle że byśmy chcieli mieć nad tym kontrolę, mniej więcej tak, jak zarządzamy naszą kondycją fizyczną, chodząc na treningi, a tak się nie da. Za to również cenię wspomniany już serial „After Life”, że on się niemal rzeźniczo rozprawia z ideą technik, które miałyby dać nam pełnię kontroli nad dynamiką intymności. Pokazuje czarno na białym fiasko wszelkich sposobów, które służą wzbudzeniu w sobie czegoś, czego w nas nie ma.
Pary często zjawiają się w gabinecie terapeutycznym z taką intencją, by psycholog ożywił ich miłość. Niestety, jest niewielka szansa na sukces, ponieważ to są rzeczy, które nie podlegają naszej kontroli. Psycholog może pomóc zrozumieć pewne zjawiska, zdekonstruować zależności, usprawnić komunikację, ale nie ożywi miłości, bo nie ma takiej mocy.
Są i takie związki, które funkcjonują, choć miłość w nich nie tyle wygasła, ile nigdy jej nie było. Mówię o układach biznesowych czy ekonomicznych. Jaka jest cena trwania w relacji, która z miłością nie ma nic wspólnego?
Konsekwencje takich decyzji oczywiście są odczuwalne, i oczywiście nie są małe. Wyobraźmy sobie bogatego producenta filmowego. Obsadzam w tej roli trochę stereotypowo mężczyznę, ale równie dobrze może to być kobieta – to nie ma większego znaczenia. Ten producent ma miliony na koncie, ale przy okazji jest średnio przystojny, łysy, gruby i niski. Raz po raz pojawiają się w jego życiu jakieś kobiety, które on nieustannie musi uwodzić. Dlaczego musi? Dlatego że funkcjonuje w permanentnej niepewności, czy one interesują się nim, czy też jego portfelem albo kontaktami, dzięki którym może coś załatwić. Ma potrzebę sprawdzać to w kolejnych relacjach, bo przecież chce się czuć wart więcej niż te zera na koncie. Jeśli ktoś jest bogaty i ma atrakcyjnego partnera, którego utrzymuje, nigdy nie będzie mieć pewności co do intencji tej osoby, zawsze będzie zadawał sobie pytanie, czy w tej relacji chodzi o niego, czy o jego majątek albo znajomości. „Czy jestem śmieszny, groteskowy, żałosny? Czy ludzie to widzą?” – od takich pytań, które mogą kłębić się w głowie, niewiele brakuje do życia w ciągłej paranoi, wiecznych podejrzeniach, chorobliwej zazdrości. Jeśli jest człowiekiem nie bardzo skomplikowanym emocjonalnie, to codzienne rozmowy o banalnych rzeczach w takiej relacji mogą mu wystarczyć. Ale jeśli nie, to szybko może się okazać, że z osobą, która ceni tylko, nazwijmy to eufemistycznie, jego życiową zaradność, jest po prostu piekielnie samotny. To jest cena, jaką może zapłacić nasz producent.
A jego partnerka? Jest przecież beneficjentką tej sytuacji, przynajmniej finansowo...
Beneficjentami w tej historii poniekąd są oboje, ale i oboje poniosą koszta. Ona może go skrycie nienawidzić. W relacji opartej na jednostronnej finansowej władzy ukryta nienawiść strony zależnej jest częsta. To jest pewnego rodzaju ambiwalencja. Taka osoba korzysta z zasobów materialnych partnera, czuje się bezpieczna, w jakimś sensie zaopiekowana. Szkopuł w tym, że jednocześnie ma zwykle świadomość swojej niezaradności, tego, że ta sytuacja pokazuje, iż nie jest w stanie sama o siebie zadbać, ma w sobie jakiś lęk przed życiem, obawę, że nie umie samodzielnie funkcjonować. Zachodzi duże prawdopodobieństwo, że tę obawę wyprojektuje na zewnątrz, na partnera, bo tak jest łatwiej. Pierwotnie mamy strukturę pod tytułem: „Obawiam się życia i w związku z tym znajduję sponsora”, a po przekształceniu mamy strukturę: „On mnie krępuje w moim rozwoju. Jest przyczyną tego, że się nie usamodzielniłam”. Wtedy partner z wybawiciela staje się opresorem. Taka osoba może dojść do wniosku, że całe życie spędziła w roli podpory, stała z boku w milczeniu, gdy on robił karierę. I to oczywiście jest jego wina.
Istotne jest to, że jeśli ktoś ma w sobie, na przykład z powodu jakiejś nierozwiązanej relacji z postacią rodzicielską, potrzebę znalezienia partnera opiekuna, to musi liczyć się z tym, że staje się on figurą naśladującą rodzica. Nieuchronnym zaś losem rodzica w pewnym momencie jest zostać zanegowanym i porzuconym. Jeżeli wchodzisz z kimś w taką relację jak z rodzicem, to będziesz w pewnym momencie przeżywać też odejście od rodzica, a to może być burzliwe i raczej będzie bolało obie strony.
Myślę, że wielu ludzi na co dzień żyje w relacjach nie tak burzliwych, raczej „poprawnych”. Jest niby stabilnie, ale nie dzieje się ani nic specjalnie złego, ani niestety dobrego. Wtedy być może zadają sobie pytanie, czy to jeszcze jest miłość, czy już tylko przyzwyczajenie. Trwać w czymś, co wydaje się jałowe, czy odejść? Tego typu wątpliwości rodzice mogliby rozwiać krótko: „Dziecko, przecież macie dom, dzieci są, budowaliście to 20 lat. Chcesz wszystko zniszczyć?”.
To są dylematy dosyć znane. Kłopot polega na tym, że człowiek w takim dylemacie: zostać czy odejść – poszukuje u psychologa odpowiedzi po to, by ktoś z zewnątrz dał mu prawo do odejścia lub je odebrał. A to jest niemożliwe, bo kto takich praw udziela psychologom? Nikt. Nie mogę ani zabrać, ani dać czegoś, czym nie dysponuję. Nikt nie zna przyszłości, psycholog też nie. Nie wiem, co będzie, gdy on lub ona odejdzie, albo co się wydarzy, gdy w tej relacji zostanie.
Ludzie często pytają w takich sytuacjach o coś, co nazywam warunkiem brzegowym. Pytają o ostateczne kryterium, które ma dać odpowiedź wiążącą na to pytanie. „Niech mi ktoś powie, co mam robić, żebym miała poczucie, że to nie jest moja decyzja, tylko że to wynika z pewnych zewnętrznych, oczywistych, najlepiej obiektywnych kryteriów” – to jest tego rodzaju prośba. Wtedy taka osoba miałaby pewność, że to kryteria zdecydowały, nie ona. Niestety, to tak nie działa, po prostu w pewnym momencie musisz coś zrobić albo nie, podjąć ryzyko. Kiedy ptak decyduje się na swój pierwszy skok z gniazda do lotu, też nie ma pewności, czy to jest dobra decyzja. W pewnym momencie ją podejmuje i czuje, że leci. Być może już po chwili uderzy z hukiem o asfalt. Być może wpadnie w silnik samolotu. Nikt tego nie wie i nikt nie może mu niczego obiecać. Jeśli się nie uda, wniosek będzie taki, że lepiej było siedzieć w gnieździe i się nie wychylać? Może być jednak tak, że skoczy i wzbije się w niebo, i będzie sobie wiódł szczęśliwe podniebne życie – to prawdopodobne, ale pewności nie ma.
Są ludzie, którzy odeszli z wieloletnich związków i oceniają to jako najlepszą decyzję w życiu. Są i tacy, którzy po wielu latach żałują i chętnie by wrócili, ale już nie ma do czego. Żaden psycholog nie uwolni cię od poczucia winy i nie powie ci, że to, co w takiej sytuacji zadecydujesz, jest w porządku. Jeśli ktoś chce być niewinny, powinien wynająć adwokata, nie psychologa. Ja wiem, że to trochę cyniczne, ale taka jest prawda. Gdybym coś musiał poradzić, powiedziałbym, by podążać za własnymi pragnieniami i mieć odwagę wziąć za to odpowiedzialność. Weź odpowiedzialność za własne pragnienia, jakiekolwiek będą.
Paweł Droździak, psycholog. Prowadzi poradnictwo dla osób dorosłych i par. Pracuje z osobami mającymi trudności z kontrolowaniem zachowań impulsywnych. Zajmuje się także analizą lacanowską. Jest współautorem książki „Blisko, nie za blisko. Terapeutyczne rozmowy o związkach”.