Od dzieciństwa uczono nas, że trzeba kończyć to, co się zaczęło. Jasne, że konsekwencja i samodyscyplina przydają się w życiu. Ale czy zawsze warto brnąć do końca? – pyta Hanna Samson. I to nie tylko w kontekście noworocznych postanowień...
Kamila ma 35 lat i jest bardzo zadowolona z życia. Ma wspaniałą trzyletnią córeczkę, partnera, na którego zwykle może liczyć, i pracę, którą uwielbia. Ostatnio znów awansowała, została zastępczynią redaktorki naczelnej w renomowanym magazynie dla kobiet, choć nie skończyła studiów. Po dwóch latach socjologii przeniosła się na psychologię, po roku zrezygnowała i zaczęła studiować anglistykę, po pół roku powiedziała: dość i rozpoczęła staż w jednej z gazet, w której potem ją zatrudniono. Od tego czasu minęło wiele lat, kilka razy zmieniała pracę, bo dostawała coraz lepsze propozycje, w końcu jest tu, gdzie jest.
– Dlaczego nie skończyłaś studiów? – pytam ją. –Bo okazało się, że to nie dla mnie, czułam, że tracę czas, tylko niewiele zajęć mnie interesowało. Ale chyba ważniejsze jest to, że chciałam być potrzebna, robić coś ważnego, a siedziałam w ławce jak dziecko. Dopiero na stażu poczułam, że żyję, dopiero wtedy obudziła się moja ambicja, która na studiach zasnęła. Na studiach snułam się i na niczym mi nie zależało, nie mogłam zaliczyć statystyki, bo nic mnie nie obchodziła, a w pracy znów chciałam się uczyć i rozwijać, i tak jest nadal – wyjaśnia spokojnie Kamila. – A co na to rodzice? Nie mieli problemu z tym, że rzucasz studia? – drążę. – Jasne, że mieli, strasznie przeżywali, traktowali to jak moją i swoją porażkę, wstydzili się przed znajomymi, próbowali mnie motywować na wiele sposobów, nie pomogło. Obydwoje mają wyższe wykształcenie, rodzice mojej mamy też, od dzieciństwa wiedziałam, że po liceum idzie się na studia, to była oczywistość, nie sądziłam, że bez studiów da się przeżyć, rodzice chyba też w to nie wierzyli – śmieje się ona. – Za to teraz mogą być ze mnie dumni i chyba są. – A ty jesteś dumna z siebie? – pytam. – Tak. I z tego, że jestem dobra w pracy, i z tego, że miałam odwagę iść swoją drogą, przeciwstawić się oczekiwaniom wszystkich i swoim własnym. Gdybym tak trwała na uczelni jeszcze kilka lat, pewnie wpadłabym w depresję albo zaczęła pić, mam poczucie, że się uratowałam.
Możemy snuć różne domysły, dlaczego studia były dla Kamili tak trudnym doświadczeniem, choć świetnie sobie radziła w liceum, ale jedno jest pewne: rzucenie ich było dla niej wyzwoleniem i rozpoczęło lepszy etap życia.
Agnieszka ma 45 lat, studia skończyła dawno temu, od lat pracuje w firmie męża w księgowości, nie jest jej tam dobrze, ale nie chce niczego zmieniać.
– Nie znoszę tych faktur i rachunków, ale boję się, że gdzie indziej sobie nie poradzę, nie chcę ryzykować, a poza tym mężowi jestem potrzebna, więc niech tak zostanie – w głosie Agnieszki słychać rezygnację. – Jakie studia skończyłaś? – SGGW, ale nigdy nawet krowy nie dotknęłam, bałam się zwierząt, nie odróżniałam żyta od pszenicy, no nic! Na tej uczelni czułam się jak alien, przez kilka lat byłam w obcym świecie, to był koszmar. – To skąd ten pomysł? – pytam, bo wybór studiów to często loteria. – Chciałam iść na pedagogikę, pracować z dziećmi, ale ojciec wykładał na jednym z wydziałów SGGW, znał tam wszystkich, uznał, że będzie mi łatwiej, w razie trudności będzie mógł mi pomóc. – Nie dałabyś rady studiować o własnych siłach? – Nie wiem. Nigdy nie wierzyłam w siebie, a na tych studiach rzeczywiście miałam trudności, ojciec kilka razy pomagał mi się wyciągnąć, byłam chyba najgorszą studentką na wydziale melioracji, jeśli nie w całej szkole. Może gdybym studiowała pedagogikę, nie byłabym taka beznadziejna, bo coś by mnie interesowało, a tak tylko czekałam na koniec tej męki. – Nie chciałaś tego rzucić? – Jasne, że chciałam, ale wszyscy mnie przekonywali, że nie powinnam, bo lepsze jest znane zło niż nieznane i skoro już tyle wytrzymałam… I tak przemęczyłam się pięć lat. – Warto było? – to ona, a nie ja, ma usłyszeć tę odpowiedź. – Teraz myślę, że nie. Pracuję w firmie męża, dyplom do niczego mi nie jest potrzebny, zawsze miałam problemy z poczuciem własnej wartości, a po tych studiach sięgnęłam dna. Myślałam, że do niczego się nie nadaję, zresztą nadal tak myślę, nie wierzę, że dałabym sobie radę na rynku pracy, czuję, że jestem nieudacznicą i chcę się prześlizgnąć przez życie.
Nie martwcie się o Agnieszkę, to zapis naszej rozmowy sprzed kilku miesięcy, teraz już nie jest z nią tak źle. Poszła na studia podyplomowe z terapii zajęciowej, w końcu robi to, co sama wybrała, i wreszcie czuje się na swoim miejscu.
Dwie historie, które pokazują, że nie zawsze trzeba kończyć to, co się zaczęło, a czasem nawet nie warto. Nie dotyczy to tylko studiów, ale różnych spraw, z których chcielibyśmy zrezygnować przed końcem, jednak coś nam na to nie pozwala. Jeśli jest to tylko przymus kończenia, możemy mu się świadomie przeciwstawić. Zamiast trwać w sytuacjach, które nam nie służą, lepiej jest czasem odpuścić, zmienić kierunek, wyznaczyć nowy cel.
Nawet w kinie siedzimy często do końca seansu, choć od godziny mamy ochotę wyjść. Dlaczego nie wychodzimy? Czy wierzymy, że końcówka będzie lepsza? Raczej nie. Siedzimy, bo skoro już przyszłyśmy i zaczęłyśmy oglądać, to oglądamy, jakby to był nasz obowiązek. Nie mówiąc o teatrze, gdzie wychodząc, zrobiłybyśmy w dodatku przykrość aktorom. Myślimy więc sobie o tym i o owym i dzielnie trwamy do końca, nie dając sobie prawa, żeby wyjść. Łatwiej jest nam porzucić książkę, która nam się nie podoba, ale nie wszystkim. Są osoby, które muszą doczytać to, co zaczęły, jakby przymus kończenia był ważniejszy od wolności.
Podobno mózg nie lubi niedokończonych działań. Taki wniosek psychologowie wysnuwają z faktu, że przerwane zadania pamiętamy lepiej niż te, które udało nam się doprowadzić do końca. To tak zwany efekt Zeigarnik – od nazwiska jego odkrywczyni Blumy Zeigarnik – od wielu lat znany w psychologii. Zadania niedokończone mogą nas absorbować na tyle, że trudno nam się skupić na czymś nowym, choćby było to atrakcyjne. Ale czy tak jest zawsze? O ile pamiętam ze studiów, osobom badanym przez Zeigarnik przerywano wykonywanie niektórych zadań, a inne pozwalano dokończyć. Ktoś decydował arbitralnie, że danego zadania nie mogą dokończyć. Jest to więc inna sytuacja od tej, gdy z własnej woli z czegoś rezygnujemy.
„Czy żałujesz, że nie dokończyłaś czegoś, co zaczęłaś kiedyś robić w swoim życiu?” – z takim pytaniem zwróciłam się do kilku osób. I okazało się, że najbardziej żałują rzeczy, których nie dokończyły, bo coś im w tym przeszkodziło, a nie tych, z których same zrezygnowały.
Na przykład Julka. Zna kilka języków, ale bardzo chciała nauczyć się jeszcze języka niemieckiego. Przez pół roku chodziła na prywatne lekcje, które dawały jej sporo satysfakcji. Potem jej sytuacja finansowa się pogorszyła, nie mogła już sobie na to pozwolić. Zajęła się zarabianiem pieniędzy, ale niemiecki to niedokończona sprawa, której zaniechania żałuje i do której zamierza wrócić. Asia, 37 lat, w podstawówce trenowała lekkoatletykę, miała talent, ale lekarz jej tego zabronił z powodu szmerów w sercu. – Pewnie do dzisiaj tysiąc razy bym sama zrezygnowała ze sportu, ale nadal mam w sobie żal, że nie mogłam trenować, gdy chciałam – mówi Asia.
Z odpowiedzi kilku osób wynika, że największą frustrację budzą w nas zewnętrzne przeszkody. A wewnętrzne? Co w sytuacji, kiedy my sami uniemożliwiamy sobie realizację naszych celów? Weźmy na przykład postanowienia noworoczne. Mamy zamiar zmienić swój styl życia, dbać o zdrowie, zwiększyć aktywność fizyczną. Przechodzimy na dietę, zapisujemy się na jogę lub coś innego, cieszymy się z początkowych postępów, a potem często się wszystko rozmywa i wracamy do starych nawyków.
– W zeszłym roku postanowiłam schudnąć 10 kilogramów, wszystko miałam zaplanowane, dobra dieta i zajęcia sportowe, ale potem miałam nawał pracy, zamawialiśmy sobie pizzę do biura, do klubu nie miałam czasu chodzić, więc odpuściłam. Drugi raz nie udało mi się sprężyć – śmieje się 28-letnia Ula. – Żałujesz? – pytam. – Jasne, że tak. Byłam zła na siebie i na szefa, że musimy pracować po godzinach, ale zaraz jest nowy rok i mogę zacząć od nowa.
W gruncie rzeczy dość łatwo udaje nam się siebie rozgrzeszyć z niedotrzymania umów ze sobą. Trochę zwalić na czynniki zewnętrzne, zastosować taryfę ulgową, dać sobie drugą szansę. I pewnie to lepiej, niż gdybyśmy mieli się dręczyć i oskarżać o brak silnej woli, słomiany zapał czy lenistwo. Z całą pewnością mamy prawo nie doprowadzać spraw do końca, jeśli dotyczą tylko nas samych i nikomu poza nami nasze zaniechania nie szkodzą. Nam czasem szkodzą. Rezygnując z osiągania własnych celów, rezygnujemy też ze smaku zwycięstwa, który od czasu do czasu warto jest poczuć. Nie chodzi o to, żeby być lepszym od innych, ale wciąż trochę lepszym od samego siebie. A tego zwykle nie da się zrobić bez wysiłku i dokończenia tego, co się zaczęło.