1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Kryzys małżeństwa? „Im szybciej zaczniemy to oswajać, tym mniejsze będą straty w ludziach” – mówi Marta Niedźwiecka, psycholożka

Kryzys małżeństwa? „Im szybciej zaczniemy to oswajać, tym mniejsze będą straty w ludziach” – mówi Marta Niedźwiecka, psycholożka

Marta Niedźwiecka, certyfikowana sex coachka i psycholożka (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films, stylizacja: Katarzyna Łaszcz)
Marta Niedźwiecka, certyfikowana sex coachka i psycholożka (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films, stylizacja: Katarzyna Łaszcz)
„Tu nawet nie chodzi o to, czy my będziemy – z wielu różnych powodów – zawierać małżeństwa, czy nie, ale o to, by zreformować tę przestarzałą instytucję, a tym samym zmienić przestarzałe zasady” – tłumaczy psycholożka Marta Niedźwiecka. Zapraszamy na pierwszą rozmowę z cyklu „Niezbędnik nowoczesnej dziewczyny”.

Mamy do czynienia z kryzysem instytucji małżeństwa – to fakt.
Moim zdaniem zamiast „kryzys instytucji małżeństwa” moglibyśmy mówić: „jutrzenka swobody”. Nam się wydaje, że to jest coś groźnego, ale to jest głęboko reformacyjny i emancypacyjny proces. Dla kobiet przez tysiące lat małżeństwo było – mówiąc delikatnie – ogromnie niesprawiedliwe, a dosadniej – opresyjne. Już poprzez sam fakt, że był to układ zamknięty, ustanowiony przed Bogiem, ergo nienaruszalny, z którego nie można było wyjść, chyba że poprzez śmierć. To powodowało, że nie można było rozpoznać w nim przemocy – psychicznej, fizycznej – w taki sposób, w jaki chcemy ją rozliczać teraz. Nie mówiąc o tym, że stary model małżeństwa był de facto zasadzony na przemocy materialnej.

Przez wieki małżeństwo głęboko eksploatowało kobiety, dając w zamian tylko funkcję społeczną. Bez równego traktowania, bez praw do majątku ani opieki nad dziećmi. Wreszcie – tych układów nie zawierano z miłości, a wyłącznie dla przedłużania rodu, łączenia fortun, z powodu obowiązków związanych z rolami kulturowymi.

Powoli odchodzimy od koncepcji małżeństwa sakramentalnego, dożywotniego, heteroseksualnego i jednostronnie monogamicznego, w której jedna strona oddaje wszystko i nie dostaje nic w zamian.

Od tego odchodzimy, a do czego zmierzamy?
Poprzez to, że stare struktury słabną, że słabnie docisk patriarchatu, mamy wyjątkową szansę napisania zupełnie nowego skryptu umowy między dwojgiem ludzi, którzy chcą ze sobą być. Tak żeby miała szansę przetrwać długie lata i obejmowała sferę emocjonalną, seksualną i reprodukcyjną – oczywiście jeśli strony sobie tego życzą – oraz sferę wspólnego życia i wspólnego rozwoju.

W tradycyjnym małżeństwie nikt nie pytał, czy kobieta się rozwija, czy ma pracę, czy jest w stanie się utrzymać i mieć z tego satysfakcję. Stoimy więc przed wyzwaniem, jak stworzyć nowy model relacji, który będzie odpowiadał na to, jak wygląda nasze życie w XXI wieku. Bo trzeba podkreślić, że tę małżeńską nierówność wspierał podwójny standard: mężczyzna w monogamicznym, heteroseksualnym związku mógł robić wszystko, łącznie z posiadaniem kochanki i równoległego życia czy nałogów, a kobieta w zasadzie nie mogła zrobić nic, bo za wszystko groziła jej niesława.

Szansa, która w tej zmianie siedzi, dotyczy nie tylko nas. Pokolenia, które będą wzrastały w takich domach, nie dadzą się cofnąć o sto lat do patriarchalnych, przemocowych struktur, a to może wiele zmienić na świecie.

A co powiesz tym, którzy twierdzą, że krytyka dotychczasowej konstrukcji małżeństwa bierze się wcale nie z chęci reformy, tylko z niechęci do podejmowania zobowiązań i tworzenia długoterminowych relacji? Nie chcemy pracować nad związkiem, tylko realizować swoje pragnienia i zachcianki, jesteśmy egoistyczni i roszczeniowi, a nie wspólnotowi i gotowi do poświęceń.
Dobra, rozpakujmy tę paczkę. Na nieodpowiedzialność ludzi i niechęć do podejmowania zobowiązań nic nie poradzimy. Kiedyś to odbywało się tak, że mężczyzna brał sobie żonę i zachowywał się skrajnie nieodpowiedzialnie, czyli miał kochanki, oddawał się hazardowi czy pijaństwu, generalnie prowadził hulaszczy styl życia, ale fasadowo był jak najbardziej odpowiedzialnym członkiem społeczeństwa. Czy ta tendencja się ostatnio wzmacnia? Pewnie tak, ale wzmacnia się z określonych powodów. Jednym z nich jest fakt, że jesteśmy chowani w fałszywych, pełnych hipokryzji i niedających poczucia bezpieczeństwa rodzinach, gdzie dzieci obserwują układy oparte na nierówności i bardzo niestabilne. Nic dziwnego, że potem boją się bliskości i uciekają od brania na siebie odpowiedzialności za związek. To jest jedna strona medalu, ale jest i druga.

Otóż różne portale randkowe, między innymi EliteSingles – na ich ankiety warto czasem zerknąć, bo ludzie mówią tam wprost o tym, czego potrzebują – opisują dwie silne tendencje, jeśli chodzi o współczesne relacje romantyczne. Po pierwsze, wymagamy coraz więcej od związków, bo nasza świadomość tego, o czym są i co mają wnosić – rośnie. Co samo w sobie jest świetną informacją, ale też oznacza, że będzie nam je coraz trudniej tworzyć.

Po drugie, kolejnym bardzo silnym trendem jest seryjna monogamia. Trwamy dość długo w monogamicznych związkach, nawet kilkanaście czy kilkadziesiąt lat, ale jeśli z jakichś powodów nie dźwigają one zachodzących zmian, wchodzimy w kolejne, które są w stanie sprostać temu, co się dzieje w naszym życiu. Seryjna monogamia stanie się, prawdopodobnie, jednym z podstawowych modeli związków w przyszłości.

Tym bardziej że żyjemy dłużej i będziemy mogli w tym życiu pomieścić kilka takich wieloletnich związków.
Dłużej żyjemy, więcej podróżujemy, zmieniamy kraje i zawody… Ja rozumiem, że obrońcy systemu, który był konserwowany heteroseksualnym, dożywotnim małżeństwem, tracą przytomność ze strachu, kiedy dowiadują się, że monogamia może mieć inną formę niż dotychczas, ale dla nas to dobra wiadomość. Jeśli chcemy być wierni drugiej osobie, podejmujemy wobec niej zobowiązanie, to dbamy o ten związek. Ale jeśli druga strona nie wnosi podobnego wysiłku, nie chce się rozwijać razem z nami, jest nastawiona na branie – to kończymy relację, bo punktem wyjścia jest partnerstwo. Taki model jest dużo bardziej nakierowany na ponoszenie odpowiedzialności niż stary, bo stawia punkt ciężkości w miejscu realnej odpowiedzialności za związek, a nie odpowiedzialności deklaratywnej.

Wyobrażam sobie, że taki model może też zwiększać szansę na to, że rozstaniemy się w momencie, kiedy będziemy w stanie zachować w miarę poprawne relacje, pozwalające choćby dalej wychowywać wspólne dzieci czy prowadzić biznes. Nie będziemy doprowadzani do ostateczności.
Nadal istnieje coś takiego jak „rozwód po polsku”, jak go kiedyś nazwał tygodnik „Polityka”, czyli brutalny i przeprowadzany do ostatniej kropli krwi. W większości systemów prawnych nie ma orzekania o winie, a u nas jest. A jak człowiek jest wystarczająco zastraszony winą, mniej chętnie sięga po odpowiedzialność. Bo tę podejmuje się z miejsca wolności.

Tam, gdzie emancypacja związków i osób przyjęła się głębiej, ludzie starają się rozstawać tak, by móc potem tworzyć patchworkowe rodziny i wspólnie zmagać się z rzeczywistością na przykład opieki nad dziećmi. W Polsce to nadal mrzonka, żeby ludzie nie wydzierali sobie dzieci, ale partycypowali w ich wychowaniu po rozwodzie. Oczywiście dochodzą do tego różne kwestie społeczno-religijne, co powoduje, że rozwód nadal bywa traktowany jako kara czy potępienie, a nie jako procedura zamknięcia.

Ale mimo rozstań i porażek nadal jest w nas potrzeba tworzenia trwałych i odpowiedzialnych relacji.
Oczywiście, że tak, i ona się będzie wzmagać. Jesteśmy coraz bardziej samotni, wyizolowani od rodzin pochodzenia, częściej zmieniamy miejsca zamieszkania, a jednocześnie jesteśmy stworzeniami, które nie przetrwają bez więzi. One są dla nas ważniejsze niż jedzenie. Będziemy chcieli żyć we wspólnotach, kompletach i parach.

Tylko niekoniecznie będziemy chcieli nazywać je małżeństwami?
Nie wiem, po co mielibyśmy je tak nazywać. Ja bym była za tym, by odejść od przestarzałych wzorców i przestarzałego nazewnictwa. One muszą być adekwatne do czasów, w jakich żyjemy, a nie spisane z kamiennych tablic.

Zobacz, kiedyś ludzie zmieniali pracę raz w życiu. Kiedy pokolenie Z wejdzie na dobre na rynek pracy, prawdopodobnie będzie zmieniało pracę około ośmiu razy w ciągu całego życia – takie są przewidywania. To oznacza, że całe ich myślenie musi nadgonić fakt, że rzeczywistość się zmienia. Nie da się żyć w nowym świecie według starych zasad. Nie da się budować w nim struktur, w których można się rozwijać i opiekować dziećmi, udając, że mamy XVIII wiek, jesteśmy ziemianami, dla których największą zmianą, jakiej doświadczamy, jest zmiana pór roku, i tak dość przewidywalna i cykliczna.

W jednym z odcinków swojego podcastu „O zmierzchu” proponujesz, by podejść do tworzenia stałego związku jako do umowy podobnej do umowy o pracę na czas określony.
Jako do czegoś, co dwie strony zaangażowane w proces muszą ze sobą wynegocjować. Czyli rozmawiamy, negocjujemy i na jasnych zasadach umawiamy się na konkretne rzeczy. Jednocześnie musi być to na tyle elastyczna struktura, by nadążała za tym, co się w naszym życiu dzieje. Powinniśmy sobie ustalić, z kim sypiamy, a z kim nie, co robimy z pieniędzmi, ale też gdzie mieszkamy: razem czy w dwóch osobnych mieszkaniach, i co będzie, jak pojawią się dzieci, a co jeśli ich nie będziemy mieć. W odróżnieniu od starego modelu małżeństwa nie dostajemy niczego z zewnątrz, wszystko ustalamy między sobą. To oznacza dużo więcej pracy, ale też że relacja, którą wypracowujemy, jest o nas, a nie o jakiejś osobie, która na mocy danych jej praw powiedziała, że to ma tak działać.

To nie my dopasowujemy się do struktury, tylko adaptujemy strukturę do siebie.
Jedni będą próbowali mieszkać osobno, inni kupią dom; jedni nie będą chcieli mieć potomstwa, inni stworzą wielodzietną rodzinę i wspólnie będą spłacać kredyt – ale ustalą wcześniej, kto ile czasu poświęca na opiekę nad potomstwem do czasu, aż dorośnie do wieku szkolnego, i w jakiej wysokości jest jego wkład w ratę kredytu.

I, jak rozumiem, co jakiś czas trzeba będzie wrócić do tych ustaleń i je potwierdzić lub zmienić, w zależności od tego, jak zmienia się nasza sytuacja czy podejście. To nie są zasady ustalone raz na zawsze?
To musi podlegać zmianie, bo jeśli negocjujemy coś na okres posiadania małych dzieci, to jak one zaczynają odrastać od ziemi, powinniśmy to renegocjować. Inny przykład: ustalamy zasady naszej monogamii, czyli że nie sypiamy z innymi osobami. Ale powiedzmy, że za jakiś czas, po 15 latach wspólnego życia, jedno z nas się zakocha. W starej strukturze było tak, że się po prostu o tym nie mówiło. Ktoś zdradzał albo nie, małżeństwo się rozpadało albo nie, ale nikt nie zakładał wcześniej, że jak żyjesz w małżeństwie przez długie lata, to możesz się zakochać w kimś innym i nadal kochać swojego stałego partnera czy partnerkę.

Wyobrażam sobie, że w nowym modelu ludzie będą chcieli o tym porozmawiać z osobami, z którymi żyją. To nie jest niemożliwe, by kochać swojego wieloletniego partnera i jednocześnie przeżyć fascynację inną osobą. Można o tym nie rozmawiać, a można usiąść i powiedzieć: „Słuchaj, czy istnieje możliwość, że na potrzeby tej nowej relacji otwieramy na jakiś czas nasz związek?”. Na co druga osoba może powiedzieć: „Nie ma takiej możliwości”. Albo: „Dobra, ale jeśli ty chcesz mieć takie prawo, to ja też”, i poddają to negocjacjom. Ja rozumiem, że wszystko, o czym tu mówię, jest cholernie odważne, ale czy my mamy jakieś inne wyjście? Oczywiście zawsze możemy skończyć relację. Dawne małżeństwa też się kończyły, ale różnica polega na tym, że mimo to ludzie nadal w nich trwali i się w nich unieszczęśliwiali. Czy możemy się już przestać unieszczęśliwiać?

Byłoby miło… Wszystko, o czym mówisz, jest bardzo świadome i racjonalne, ale przypuszczam, że część osób spyta: a gdzie w tym miejsce na odrobinę magii i spontaniczności? Miłość jest przecież czymś większym od nas, czymś, czego nie da się ująć w tabelki czy umowy, można tylko starać się ją jakoś okiełznać.
No dobrze, to pokażcie mi, gdzie było miejsce na magię miłości w tym oldskulowym małżeństwie starego typu. Przecież to zawsze był kontrakt, miłość robiło się gdzie indziej. Żona z definicji nie była od namiętności, tylko od rodzenia dzieci, a mąż nie był kochankiem, tylko kimś, kto zapewnia byt i pozycję społeczną. Do tej pory mówimy „mariaż” na coś w rodzaju unii, porozumienia między państwami czy też dwiema różnymi dziedzinami życia czy biznesami.

Z punktu widzenia ludzkiej psychologii wszyscy mamy w sobie taki fragment, który rządzi nami popędowo, emocjonalnie – on jest bardzo ważny i cenny, i zupełnie nie do okiełznania. Ilekolwiek umów byśmy podpisali, i tak część naszej psychiki będzie działać na swoich zasadach. Nadal będziemy się zakochiwać w tych, w których będziemy się zakochiwać, nadal będziemy przeżywać namiętności na takich zasadach, na jakich je przeżywamy – nic tego nie zmieni. Ja mówię tylko o ogarnięciu tego kawałka, w którym możemy wprowadzić jakiś element sprawczości i porządku – po to, by móc bezpiecznie realizować te wszystkie fantastyczne i magiczne rzeczy związane z miłością.

Czyli chodzi o stworzenie dla miłości solidnego, trwałego i wygodnego domu, w którym będzie mogła mieszkać i się rozwijać.
Oraz zasad, według których będziemy się w tym domu traktować.

Dla jednych małżeństwo traci na wartości, dla drugich na wartości przybiera. Weźmy choćby starania wielu środowisk i organizacji o to, by było dostępne dla par jednopłciowych. To pokazuje, że ta instytucja daje jednak jakiś glejt, dostęp do pewnych praw społecznych.
Jestem pewna, że jak para jednopłciowa mówi o małżeństwie, to myśli o zupełnie innym zestawie obowiązków i przywilejów niż para heteroseksualna. Wiem to choćby od osób, które wyprowadziły się z Polski do krajów, gdzie małżeństwa jednopłciowe są legalne. Dla nich małżeństwo to prawo do bycia, kim chcesz i z kim chcesz, glejt na to, że wolno ci ukochaną osobę wziąć za rękę na ulicy, być z nią w szpitalu podczas operacji czy dziedziczyć po niej majątek. Ubieganie się o prawa związane z rejestracją jednopłciowych związków małżeńskich jest tak naprawdę koniecznością doskoczenia do podstawowych praw człowieka. Można się zastanawiać, po co queerowym parom korzystanie z patriarchalnego konstruktu, czy nie lepiej zostać przy swojej wolności, ale to nie my, jako osoby heteroseksualne, powinnyśmy zadawać takie pytania. To nie jest nasza sprawa. Nasza sprawa, jako większości, to zapewnienie mniejszości równego traktowania. Czyli równość wobec prawa także w kwestii sankcjonowania związków romantycznych i adopcji dzieci.

Właśnie, dzieci. Niemal słyszę, jak odzywają się głosy zatroskanych tym, co będzie z dziećmi, jeśli ich rodzice będą się czuli wolni, by rozstać się w dowolnym momencie.
To pytanie jest zadane od bardzo dziwnej strony. Bo czy sakramentalne małżeństwa dają lepsze warunki wzrostu dzieciom? Nie, rozpadają się tak samo jak konkubinaty. Żaden przymus nie spowoduje, że ludzie będą odpowiedzialniej podchodzili do rodzicielstwa. Tylko świadomość obydwojga rodziców, która przejawia się między innymi w ustalaniu warunków, w jakich będziemy wychowywać te dzieci, może coś zmienić i dać dzieciom dobre dzieciństwo. Samo istnienie związku małżeńskiego i zawarcie ślubu przez rodziców nie wnosi do życia dziecka żadnego poczucia bezpieczeństwa, jeśli dorośli są nieodpowiedzialni.

Często słyszę o parach, które długo mówiły, że tak zwany papierek nie jest im do niczego potrzebny, ale po latach biorą jednak ślub w urzędzie, ze względów, nazwijmy je, cywilnoprawnych.
To jest zupełnie inna sytuacja. Najczęściej dzieje się tak, kiedy pary żyjące ze sobą w niesformalizowanych związkach i mające już jakiś dorobek zaczynają rozumieć, że przy takiej konstrukcji prawa, jaką mamy obecnie, choroba lub śmierć jednej z osób może spowodować, że druga zostaje bez środków do życia. Tu nie chodzi o to, czy my będziemy – z wielu różnych powodów – zawierać małżeństwa, czy nie, ale o to, by zreformować tę przestarzałą instytucję, a tym samym – przestarzałe zasady.

A gdyby ktoś chciał zreformować małżeństwo, w którym jest?
Każda zmiana tak naprawdę zaczyna się od środka. Czyli najpierw trzeba ze sobą samym czy sobą samą poukładać rzeczy, które nas przerażają, wkurzają czy smucą. Dlaczego mi zależy na tych zmianach? Może wcale nie chodzi o to, że ja chcę być taka nowoczesna, tylko o to, że w moim związku jest bardzo dużo bardzo trudnych problemów, które nie są w żaden sposób zaadresowane, a które zbierają się od 20 lat? Oczywiście, można wezwać partnera czy partnerkę na dywanik, ale to do niczego nie doprowadzi. Pomysł ze świadomym, opartym na negocjacjach podejściem do relacji ma na dnie przekonanie, że jak ludzie się kochają, to będą chcieli się nawzajem wysłuchać i zrozumieć. Ale najpierw trzeba wysłuchać i zrozumieć siebie.

Sądzisz, że ten kryzys, kryzys małżeństwa i związków starego typu, będzie postępować?
Tak, i im szybciej zaczniemy to oswajać, tym mniejsze będą straty w ludziach.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze