Uświadomiłam sobie, że częściej bywałam w domach innych dzieci niż w swoim własnym – przyznaje Edyta Jungowska, aktorka, działaczka fundacji na rzecz dzieci, właścicielka wydawnictwa Jung-off-ska wydającego audiobooki i książki dla małych czytelników, mama Wiktora (lat 28).
Urodziłam Wiktora nie tak młodo, bo w wieku 29 lat, ale wyglądałam wtedy trochę jak dziecko i nikt nie wierzył, że jestem w ciąży. Grałam głównie role dziewczynek: a to Zosię w „Weselu”, a to Przybłędę w „Czupurku”, ale też Marię Pannę Dziewicę w pastorałce [śmiech]. A w ostatnim miesiącu ciąży – ciężarną w Teatrze Telewizji, u Mariusza Trelińskiego. Jan Frycz, widząc mój brzuch, powiedział: „Ale ładnie wypchany”. Byłam wtedy tuż po udanym debiucie w „Amadeuszu” w Teatrze Telewizji, po którym sypnęło propozycjami, więc właściwie w każdym kolejnym miesiącu ciąży grałam nową rolę w Teatrze TV, między innymi w „Chorym z urojenia”, kiedy to brzuch rósł mi każdego dnia i trzeba było codziennie luzować gorset.
Kiedy podjęłam decyzję o urodzeniu dziecka, to z wszystkimi jej konsekwencjami. Oczywiście podjęcie decyzji to jedno, a trud pogodzenia tego faktu z zawodem tak wymagającym jak aktorstwo to drugie. Musiałam na nowo ułożyć sobie całe życie. Poród potraktowałam jak zadanie, do którego trzeba się profesjonalnie przygotować. Tym bardziej że pamiętałam opowieści mojej ciotki, która przeżyła traumę po tym, jak w reakcji na jej krzyk podczas porodu pielęgniarka nakryła jej głowę poduszką! Dużo na ten temat czytałam, wybrałam Szpital Świętej Zofii [w Warszawie], chodziłam do przyszpitalnej szkoły rodzenia. Miałam szczęście, bo tuż po transformacji ustrojowej dokonywały się zmiany także w sferze porodów. Dużo dobrego zdziałała kampania „Rodzić po ludzku”, dzięki której zaczęto traktować rodzące podmiotowo, liczono się z ich zdaniem. Można było wybierać spośród różnych technik rodzenia.
I ja z tych zmian skorzystałam. Wybrałam prowadzącą lekarkę, poprosiłam jeszcze przed porodem o znieczulenie zewnątrzoponowe, żebym w trakcie nie musiała z nikim na ten temat dyskutować. Pamiętam, że kiedy leżałam na sali poporodowej, robiłam ćwiczenia mięśni Kegla zgodnie z instrukcją z książki, którą zabrałam do szpitala [śmiech]. Byłam naprawdę opanowana i przygotowana. Nie płakałam jak inne matki, które nie radziły sobie z karmieniem, bo miałam wszystko przećwiczone – w szkole rodzenia pokazywano, jak prawidłowo przystawiać dziecko, żeby karmienie nie było bolesne. I tak robiłam.
Ale oczywiście pojawiały się różne inne abstrakcyjne lęki. Pamiętam moment powrotu do domu. Wchodzę z Wiktorem w specjalnej torbie i zastanawiam się, gdzie ją postawić, gdzie zrobić synkowi miejsce, mimo że było przecież dla niego przygotowane łóżeczko. Poczułam namacalnie, że chodzi nie o fizyczne miejsce, ale o to na zawsze, w moim życiu.
Po sześciu tygodniach wróciłam do pracy. Bardzo pomogli mi we wszystkim rodzice. Mama przeszła na wcześniejszą emeryturę. Mieszkaliśmy dość blisko, na początku rodzice przychodzili do mnie codziennie, dbali, żebym odpoczęła, co dla samodzielnej mamy, jaką byłam, okazało się bardzo ważne. Zaopatrzyłam się w różne potrzebne gadżety, takie jak fotelik, torba do noszenia dziecka, co w tamtych czasach wcale nie było oczywiste. Starałam się wszędzie zabierać go ze sobą, tym bardziej że karmiłam go piersią do szóstego miesiąca. W tym okresie był częścią mnie.
Jak wspomniałam, przed ciążą zagrałam Matkę Boską w jasełkach w reżyserii Hanuszkiewicza. Gdy Wiktor miał dwa miesiące, przenosiliśmy je do Teatru Telewizji. Hanuszkiewicz wymyślił, że mój synek zagra Jezuska. I Wiktor spisał się jako Jezusik wspaniale – nie płakał, gdy pochylały się nad nim diabły. Gdy miał trzy latka, zagrał ze mną w programie telewizyjnym TVP Polonia dla dzieci „As i Ala”, w którym przez dziesięć lat wcielałam się w postać dziewczynki Ali. Zadanie Wiktora polegało na wręczeniu mi listu od czytelników. Podał mi kopertę, podziękowałam, a on zaczął przyglądać się Asowi, nie zwracając uwagi na to, że kukiełka psa jest animowana pod stołem przez aktora. Zapytałam, czy nie musi iść rozdawać listów innym. Na co odpowiedział: „No skąd!”. Nie mogliśmy się go pozbyć z planu, tak mu się spodobało.
Moja zawodowa aktywność po urodzeniu Wiktora nabrała tempa. Tak więc dziecko nie zaszkodziło mi w „karierze”. Równolegle, jakoś tak naturalnie, prowadziłam działalność na rzecz dzieci. Gdy Wiktor miał sześć lat, zgłosiła się do mnie Irena Koźmińska, która ze swoją Fundacją ABC XXI rozkręcała kampanię „Czytaj dziecku 20 minut dziennie. Codziennie” z propozycją czytania. I co wybrała dla mnie? „Pippi Pończoszankę”. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że potem będę zajmować się Astrid Lindgren. Zostałam ambasadorką Fundacji ABC XXI i do dzisiaj ją wspieram.
Rozglądałam się za odpowiednią szkołą dla Wiktora, w latach 90. powstawały społeczne, prywatne. Mieszkaliśmy wtedy na Grochowie. Dowiedziałam się, że działa tam szkoła Didasko, do której bardzo chciałam go posłać. Ale nie było mnie stać na czesne. I wtedy mój ojciec powiedział: będę się dokładał. To był wspaniały gest. Szybko zaczęłam sobie radzić sama, dostałam sporo ról. Ale wtedy pomoc rodziców okazała się strzałem w dziesiątkę. Bo uważam, że posłanie Wiktora do Didasko było najwspanialszą decyzją, jaką podjęłam. Oprócz nauki w przyjaznej atmosferze dzieci miały do wyboru różne formy aktywności, uczyły się współpracy, opiekowania się młodszymi dziećmi, samodzielności. Pamiętam, jak Wiktor po raz pierwszy pojechał na zieloną szkołę. Długo zastanawiał się, czy wziąć ze sobą łosia, swoją ukochaną maskotkę, z którą spał. Zdarzało się nam parę razy wracać po nią do domu nawet 60 kilometrów. Wtedy wziął łosia ze sobą, ale potem przyznał, że spali osobno – łoś w walizce, on na łóżku. To był jeden z tych małych wielkich kroków w jego życiu. I też w moim.
W Didasko ważne były relacje, ważna była współpraca z nauczycielami. Pamiętam, jak wychowawczyni dała mi wiele cennych uwag, dzięki którym mogliśmy wspólnie zareagować na zachowanie Wiktora. Jestem jej za to bardzo wdzięczna.
To był moment, kiedy dużo pracowałam. Praca pozwalała mi oczywiście stanąć na nogi. Ale zawsze jest coś za coś. Był taki moment, w 2006 roku, kiedy grałam w serialu „Ja wam pokażę!”. Nagrania w Izabelinie, przez 71 dni, od rana do wieczora, po 12 godzin, non stop. A jeszcze dojazdy, uczenie się roli. Widywaliśmy się w przelocie. Pamiętam, że któregoś dnia, wychodząc do pracy, zajrzałam do pokoju Wiktora i zobaczyłam jakieś duże stopy wystające spod kołdry. Co to za obcy facet śpi w łóżku mojego syna? – zdziwiłam się. A to były nogi Wiktora! Tak urósł w tym czasie. Kiedy kręciliśmy zdjęcia bliżej domu, w liceum Batorego, które, notabene, kończył mój tata, poprosiłam go, żeby przywiózł na plan Wiktora. Mogłam w przerwie z nim pobyć. Reżyser pozwolił mu siedzieć przy monitorach. Pamiętam, jak na koniec ujęcia usłyszałam głos mojego syna: „cięcie”. Wzruszyłam się.
To były trudne momenty, bardzo tęskniliśmy za sobą. Wiedziałam, że jest pod dobrą opieką rodziców i mojego partnera Rafała [Sabary, reżysera – przyp. red.], który zamieszkał z nami, jak Wiktor miał cztery lata. To on zastąpił czytanie bajek opowiadaniem własnych, wymyślonych. I od tej pory mój syn domagał się: „Nie czytaj mi, tylko wymyśl”. Mimo że Wiktor był zaopiekowany, czułam się winna, że nie ma mnie w domu. I starałam się zrekompensować mu ten brak podróżami. Byliśmy w wielu pięknych miejscach na świecie. Jak miał 12 lat, pojechaliśmy do Meksyku. Niespecjalnie był zachwycony zwiedzaniem zabytków w Mexico City, próbował odłączać się od grupy. I wtedy przewodniczka powiedziała: „Nie możesz się od nas oddalać, bo nawet się nie obejrzysz, jak zostaniesz wciągnięty do bramy”. Złapał mnie mocno za ramię i nie puszczał do końca zwiedzania. Wtedy pierwszy raz poczułam fizyczną siłę swojego dziecka. A następnego dnia miałam w tym miejscu siniaki. Wiktor trenował już wówczas piłkę wodną w Pałacu Kultury. Udało mi się załatwić te treningi, ponieważ jako astmatyk miał zaleconą przez lekarzy pracę nad zwiększeniem pojemności płuc. Do dzisiaj lubi pograć na basenie w piłkę. Wyćwiczył nie tylko mięśnie, ale też waleczność.
Wtedy w Mexico City na koniec zwiedzania poszliśmy do pięknej secesyjnej kawiarni. W czasie rozmowy z przewodniczką okazało się, że Wiktor bardzo dużo wie o Meksyku, o odkrywcy i konkwistadorze Cortésie, bo w Didasko uwielbiał historię i pana, który go uczył.
Myślałam, że tak będzie wyglądała do końca jego edukacja. Chodził potem do gimnazjum STO na Grochowie. Przyznam, że byłam dość aktywną mamą. Ponieważ Wiktor (nie tylko zresztą on) przejawiał matematyczne zdolności, poszłam do dyrekcji z propozycją, żeby – na wzór lekcji angielskiego – podzielić uczniów na grupy, co pomoże im rozwijać się na swoim poziomie. I się udało. Gimnazjum skończył z bardzo dobrymi ocenami. Wydawało mi się, że pójdzie w tym kierunku.
Założyliśmy w tym czasie z Rafałem wydawnictwo Jung-off-ska. Wszystkiego musiałam się uczyć, nigdy chyba nie pracowałam tak ciężko jak wtedy. A Wiktor wkroczył w trudny wiek. Wybrał klasę o profilu ścisłym w dobrym państwowym liceum. Zgodziłam się, mimo że optowałam za społecznym liceum. I to był mój błąd. Bo mimo że w państwowym wiodące przedmioty były na wysokim poziomie, to wszystko wokół, czyli budowanie społeczności, relacji, także z rodzicami, szwankowało. Nie mówię, że to wina nauczycieli, tylko systemu, który nie miał w swojej agendzie kwestii dobrostanu ucznia, liczyły się jedynie wyniki. Myślę, że Wiktor czuł się wtedy samotny, choć tego nie okazywał, jest raczej introwertykiem, a ja może nie byłam zbyt czujna.
Maturę zdał bardzo dobrze, ale znielubił przedmioty, w których był świetny. Dla mnie było niezrozumiałe, że to, co sprawiało mu przyjemność, nagle przestało go cieszyć. To był dla mnie trudny moment. Czułam, że kontakt z synem wymyka mi się, że niewiele mogę zrobić, a jednocześnie że może nie powinnam już nic robić, tylko puścić dziecko, bo ono musi się ode mnie odłączyć. Nasze relacje stały się trudne. Przyznaję, pogubiłam się, byłam zdezorientowana. Jego dorastanie mnie przerosło.
Miał talent do przedmiotów ścisłych, chodził z przyjemnością na prywatne lekcje fizyki do bardzo wymagającego nauczyciela. A po maturze zmieniał kierunki, szukał. Szybko wyprowadził się z domu, chciał o sobie samostanowić. Może w ten sposób przechodził opóźniony bunt nastolatka?
Teraz studiuje nowe media na ASP. Na początku byłam potwornie zła i zaskoczona, że mając talenty do przedmiotów ścisłych i tyle pracy za sobą, wyrzucił to wszystko do kosza i poszedł na kierunek artystyczny. Dziś myślę, że to jego życie i ma prawo do takich wyborów. Mieszka z dziewczyną, zarabia na siebie, jest samodzielny. Wszystko zawdzięcza sobie.
Myślę, że popełniłam jako mama mnóstwo błędów. Nie potrafiłam pogodzić ciężkiej pracy, fizycznego zmęczenia, zarywania nocy ze znalezieniem realnego czasu dla syna. Miałam oczywiście najlepsze intencje – chciałam zapewnić mu dobre szkoły, przyzwoity poziom życia. Teraz uświadamiam sobie jednak, że – jako Ala z programu „Ala i As” i czytająca audiobooki z książkami Astrid Lindgren – częściej gościłam w domach innych dzieci niż w swoim własnym. Dostawałam listy od umęczonych rodziców, którzy pisali półżartem, że nie mogą się ode mnie uwolnić nawet w łazience podczas kąpieli, bo ich dzieci na okrągło chciały słuchać „Pippi Pończoszanki” albo „Karlssona z Dachu”.
Zawsze zależało mi na tym, żeby Wiktor mógł realizować swoje zainteresowania, rozwijać swoje talenty, pasje. Między innymi dlatego działam w Fundacji Świętego Mikołaja wspierającej utalentowane dzieci. Zbieramy fundusze na różne kursy, lekcje, pomoce naukowe. Z kolei z Fundacją ABC XXI jeżdżę od lat po Polsce, propagując czytanie dzieciom. Niestety, poniewczasie odkryłam, że nie przerywa się czytania dziecku wtedy, gdy samo zaczyna czytać. A ja przerwałam, gdy Wiktor miał dziewięć lat, mimo jego sprzeciwu. Doszłam do wniosku, podobnie jak wielu rodziców, że skoro potrafi sam czytać, to niech czyta. I to był mój błąd. Bo książka jest tylko pretekstem do tego, żeby wspólnie spędzać czas. Wtedy Wiktor zaczął słuchać audiobooków, co stało się dla niego swoistym rytuałem. Do tego stopnia, że jako nastolatek zasypiał z głosem Piotra Fronczewskiego przy uchu, czytającego „Harry’ego Pottera”.
W naszej rodzinie audiobooki są obecne od 12 lat. To pokłosie mojej pracy w wydawnictwie Jung-off-ska. W czerwcu mieliśmy kolejną wspaniałą premierę, czyli „Niekończącą się historię”, książkę o książce, która porywa, od której nie można się oderwać. Jej autorem jest Michael Ende, wspaniały niemiecki pisarz dla dzieci i młodzieży, wielokrotnie nagradzany i przetłumaczony na wiele języków, znany między innymi z wydanej również przez nas książki „Momo” o tym, jak zabójczy jest pośpiech, a jak ważne są wspólnie spędzony czas, uważność i empatia.
Wierzę, że takie książki naprawdę mogą uratować dzieci.
Edyta Jungowska aktorka teatralna, filmowa, serialowa. Laureatka nagrody na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej (dwukrotnie) oraz Nagrody im. Stefana Treugutta za rolę w sztuce „Lekcja miłości”. Zaangażowana od lat w działalność Fundacji ABC XXI oraz Fundacji Świętego Mikołaja. Właścicielka Wydawnictwa Jung-off-ska wydającego audiobooki i książki dla dzieci. W czerwcu wszedł do kin film „Detektyw Bruno” z jej udziałem.