Jego prace, które kilkanaście lat temu można było zobaczyć na każdym ulicznym słupie, teraz wiszą w paryskim Centrum Pompidou, Muzeum Wiktorii i Alberta w Londynie i Museum of Modern Art w Nowym Jorku. Czy współczesne plakaty filmowe też osiągną kiedyś rangę dzieła sztuki? Pytamy wybitnego plakacistę Andrzeja Pągowskiego.
Czy widział Pan ostatnio na mieście jakiś dobry plakat filmowy?
Dzisiaj ulicą stały się media społecznościowe, dlatego artyści głównie tam prezentują swoje dzieła. Dzięki temu wiem, że jest sporo dobrych prac. Cenię oryginalny, rozpoznawalny styl Bartosza Kosowskiego, który jest mocno nagradzany na świecie. Świetne plakaty filmowe robi także Patryk Hardziej. Bardzo lubię prace Mirosława Adamczyka i Tomka Bogusławskiego, który wykształcił sobie styl kolażu przedmiotowego. Ale oni raczej robią plakaty teatralne i niestety na mieście trudno je zobaczyć. Wynika to między innymi z tego, że budżety na tak zwaną sztukę wyższą są znikome albo wcale ich nie ma. Nawet jeśli teatr zamawia u mnie plakat, na ulicy pojawia się zaledwie kilka lub kilkanaście sztuk. Te reklamujące filmy można spotkać nieco częściej, ale tu z kolei panuje stylistyczna unifikacja. Faktycznie dobrego plakatu filmowego na mieście raczej nie ma. Ciekawe są z kolei kampanie miejskie prowadzone od kilku lat w Warszawie. Towarzyszą im zazwyczaj świetne plakaty, robione przez zdolnego grafika. Takie artystyczne prace zawsze bardziej rzucają się w oczy i mocniej zapadają w pamięć niż popularne teraz plakaty zdjęciowe. Z jakiegoś powodu jednak klienci wolą te drugie.
Andrzej Pągowski, plakat do filmu „Miś”, reż. Stanisław Bareja (1980).
Z jakiego?
Od ponad 20 lat dostaję taką samą informację: z badań wynika, że plakat artystyczny nie zachęca ludzi do pójścia do kina. Jest duża grupa odbiorców, którzy znają aktorów z widzenia, ale nie wiedzą, jak oni się nazywają, dlatego muszą ich zobaczyć na zdjęciu podpisanych imieniem i nazwiskiem. Inni z kolei oczekują, że plakat będzie wyraźnie komunikował fabułę, to znaczy pokazywał, czy jest to horror, dramat, czy romans.
Ale jest też trzecia grupa, która pamięta stare plakaty i zastanawia się, komu to przeszkadzało…
Dlatego od wielu lat drążę i uparcie namawiam środowisko filmowe, żeby przywrócić plakat filmowy w artystycznej formie, dopasowanej do współczesnych standardów. Rozmawiałem na ten temat z dyrektorem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej Radosławem Śmigulskim i po tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni nastąpił wreszcie przełom. Otóż kilka filmów, które niebawem wejdą na ekrany, będą zapowiadały dwa plakaty: komercyjny i artystyczny. Alternatywny projekt do filmu „Orzeł” Jacka Bławuta jest już gotowy i zaakceptowany. Jeżeli te prace spotkają się z pozytywnym odbiorem widzów i kina to zaakceptują, jest nadzieja, że plakat filmowy wróci.
Plakat do filmu „Orzeł. Ostatni patrol”, reż. Jacek Bławut (2022)
Mnie jednak cały czas zastanawia, dlaczego on musiał wyjść z obiegu. Tak bardzo zmienił się odbiorca czy jednak zleceniodawca? Przecież w PRL-u ludzie nie mieli problemu z odbiorem Pana plakatów.
Trochę nie mieli alternatywy, ale też inaczej patrzyli na plakaty, oglądali je jak obrazki. Dziś widz wymaga konkretnych komunikatów: kto występuje, kto reżyseruje, ile czasu trwa seans. Pewnie to, co teraz powiem, wielu osobom się nie spodoba, ale uważam, że w PRL-u ludzie kulturowo byli bardziej wyrobieni, a przeciętny odbiór sztuki znajdował się na znacznie wyższym poziomie niż teraz. Były między innymi sławne autobusy zakładowe, które woziły ludzi do muzeów i teatrów. Wielu z nich zapewne bez tego nigdy nie wybrałoby się na wystawę czy spektakl, a dzięki zorganizowanej wycieczce mogli zobaczyć, poczuć, zrozumieć, przekonać się. Wtedy aspirowano do kultury. Dziś aspiruje się do pieniędzy.
Andrzej Pągowski, plakat do filmu „Blind Chance” („Przypadek”), reż. Krzysztof Kieślowski (1987).
Mamy jednak nieporównywalnie większy dostęp do różnych źródeł kultury, nawet bez wychodzenia z domu.
To też jest problem, bo wszystkiego jest za dużo, trudno więc dokonać selekcji. Kultura wysoka miesza się z niską. Odbiorcy czasami trudno odróżnić sztukę od marketingu. Powszechny dostęp do informacji paradoksalnie sprawia, że wiemy coraz mniej, bo rzetelna wiedza rozpływa się wśród fake newsów. Za to wielu osobom wydaje się, że mogą być ekspertami w każdej dziedzinie. Kiedyś szewc robił buty, lekarz leczył, a grafik tworzył plakaty. Dzisiaj tym ostatnim zajmuje się tysiąc różnych osób, z czego 90 proc. bez uprawnień. Moje projekty w latach 70. i 80. akceptowały komisje złożone z grafików, natomiast dzisiaj plakaty filmowe oceniają specjaliści od marketingu pod kątem badań, przekonań czy lęków społecznych. Nie patrzą na ich estetykę, tylko na to, czy są bezpieczne do sprzedania. To wyrządza bardzo duże szkody. Kiedy w latach 60. Eryk Lipiński i Henryk Tomaszewski dostali propozycję robienia plakatów filmowych, któryś z nich powiedział pani z centrali filmowej, że wejdą w to tylko pod warunkiem, że będą mogli tworzyć po swojemu. Taki był początek polskiej szkoły plakatu, której przedstawiciele mieli różne style, ale łączyło ich jedno: wszyscy mieli w dupie marketing. Nie gloryfikuję PRL-u, ale tamtejsza cenzura instytucjonalna była o wiele mniej szkodliwa niż współczesna autocenzura. Ta pierwsza chroniła system, nie pozwalała więc robić rzeczy, które w przekonaniu partyjnych włodarzy podważały wiarygodność i „dobrotliwość” władzy. Nie była jednak w żaden sposób cenzurą obyczajową czy intelektualną.
Andrzej Pągowski, plakat do filmu „Pan T.”, reż. Marcin Krzyształowicz (2019)
W tamtym czasie zrobiłem z 60 plakatów z nagimi biustami, penisem, łonem, oczywiście zawsze osadzonymi we właściwym kontekście. Powiedzmy sobie szczerze, „Łuk Erosa” bez penisa byłby kompletnie bez sensu. Wszystko to trafiało na ulice, nikomu nie przeszkadzało, nie było żadnego oburzenia, a przecież działo się to w czasach, kiedy w każdym momencie mogła wejść do mnie milicja i skończyć tę zabawę. Nie zdarzyło się to nigdy. Próbowałem więc przemycać różne rzeczy, często z sukcesem. Teraz już nawet nie próbuję, bo jest tyle nakładek obyczajowych, że nie ma żadnej możliwości, aby taki „kontrowersyjny” plakat pojawił się na mieście. Dlatego już na etapie twórczym stosuję autocenzurę. Niedawno było czterdziestolecie filmu „Konopielka”, ale promujący go w 1981 roku plakat z zarysem nagiej kobiety wkomponowanym w koronę drzewa nie miałby dzisiaj szans zaistnieć.
Andrzej Pągowski, plakat do filmu „Przesłuchanie”, reż. Ryszard Bugajski (1989).
Tymczasem na mieście niemal na każdym billboardzie są półnagie kobiety. Nawet w reklamach dachówki.
Uprzedmiotowienie kobiet w reklamie jest potworne i to nikomu nie przeszkadza, ale w sztuce fragmenty nagich ciał, erotyka czy na przykład gwiazda Dawida, tęcza lub krzyż potrafią wywołać setki protestów. Tych skojarzeń, na które trzeba uważać, jest mnóstwo. Kiedyś po prostu narysowałem na plakacie butelkę, a komuś się to skojarzyło z alkoholizmem. I choć taki wątek w ogóle nie pojawiał się w filmie, plakat musiałem zmienić. Ta współczesna autocenzura jest zupełnie niezrozumiała, nieprzewidywalna i bardzo trudna. Za dużo mamy w głowie różnych nakładek, kalek, lęków. Wszystko to idzie w złym kierunku. Dlatego uważam, że w kulturze nie powinno być żadnej demokracji. Kultura powinna być edukacyjna, inspirująca, podnosząca, w żaden sposób nieulegająca.
Andrzej Pągowski, plakat do filmu „Mr. Jones” („Obywatel Jones”), reż. Agnieszka Holland (2019),
Brzmi to niebezpiecznie, szczególnie teraz, kiedy znów jeden nieprawomyślny spektakl może pozbawić teatr dofinansowania z Ministerstwa Kultury.
Ależ mi chodzi o coś zupełnie innego! Nie podważam absolutnie demokracji jako systemu politycznego, moja wypowiedź dotyczy odbiorców sztuki. To zabrzmi brutalnie, ale widz nie powinien mieć prawa nakazywać artyście tworzenia pod dyktando, nie powinien pisać donosów na policję tylko dlatego, że jakieś dzieło go zgorszyło lub uraziło jego uczucia religijne, bo to stwierdzenie jest jak worek, do którego można wrzucić wszystko. A przecież społeczne donosy na artystów są bez przerwy, odbyło się już nawet wiele procesów. Dla mnie galeria to świątynia sztuki. Jeśli ktoś nie chce, niech do niej nie wchodzi.
Proszę sobie wyobrazić na przykład człowieka, który kompletnie nie zna naszej wiary. Odwiedza kościół, widzi tam zakrwawionego mężczyznę przybitego do krzyża i drugiego w sukience, który twierdzi, że je ludzkie ciało i pije krew. Można się przecież przerazić i domagać, żeby takiego rytuału zakazano. Brzmi niedorzecznie, ale taka właśnie sytuacja ma miejsce, kiedy ktoś niewykształcony kulturowo wchodzi do galerii i nie rozumie, że to, co widzi jest umowne. Ma oczywiście prawo być oburzony, ale to nie znaczy, że na tej podstawie trzeba zamykać całą wystawę i stawiać artystę przed sądem.
Andrzej Pągowski, plakat do filmu „Konopielka”, reż. Witold Leszczyński (1982)
Ma Pan na koncie prawie 2 tysiące plakatów. Które z nich są dla Pana najważniejsze?
Te, które wiążą się z jakimś wspomnieniem, historią, bo moje życie to przede wszystkim praca z ludźmi. Nigdy nie zapomnę prac robionych dla: Krzysztofa Kieślowskiego, Agnieszki Holland, Jana Machulskiego czy Krzysztofa Zanussiego. Na przykład plakat „Romeo i Julia” to efekt prywatnego pokazu, który odegrał przede mną dyrektor teatru Jan Machulski. Był on jednocześnie Romeem i Julią w jednej osobie. Podczas sceny balkonowej wskakiwał i zeskakiwał z biurka. Byłem oszołomiony, ale ta inscenizacja zupełnie zmieniła mój pierwotny pomysł, bo zrozumiałem, o co dokładnie Jankowi chodzi. Ważny jest też dla mnie plakat, który zrobiłem do „Podwójnego życia Weroniki” Kieślowskiego. Po latach dowiedziałem się, że zdaniem Krzysztofa nie trafiłem z koncepcją. Uważał, że przedstawienie dualizmu za pomocą dwóch różnych sznurówek w pantoflu jest zbyt inteligentnym pomysłem, że ludzie widzą but, ale mało kto na ulicy dostrzeże dwie inne sznurówki. Teraz myślę, że miał rację. Nigdy mi tych uwag nie przekazał, bo nie chciał wchodzić w moje kompetencje. Najczęściej jednak myślę o tych plakatach, których jeszcze nie ma. Nawet teraz. O, widzi Pani, tu sobie właśnie naszkicowałem układ strony.
Myślałam, że Pan ot tak rysuje sobie cokolwiek w trakcie rozmowy, żeby zająć ręce.
Nie, to są moje notatki. Ja te szkice robię dość chaotyczne, ale później, gdy na nie patrzę, natychmiast wiem, o co chodzi. Kiedyś miałem więcej czasu na pracownię, teraz dzień jest rozbity spotkaniami, dlatego szkicuję, kiedy tylko mogę, bo boję się, że zapomnę.
Andrzej Pągowski, plakat do filmu „Kler”, reż. Wojciech Smarzowski (2018).
Nadal maluje Pan nocami?
Tak, i zawsze przy głośnej muzyce. Próbuję pracować w ciągu dnia, ale mi nie wychodzi.
Nic się nie zmienia z wiekiem?
Na pewno praca ręki, choć u mnie trudno to dostrzec, bo kreska celowo w każdym plakacie jest inna. Z wiekiem zmienia się jednak bez wątpienia wymyślanie anegdoty, pomysłu, skrótu, bo ilość obejrzanych, przeżytych i zasłyszanych rzeczy wpływa na bazę skojarzeń i pomysłów. Poza tym jak człowiek zrobił już prawie 2 tysiące plakatów plus setki innych rzeczy, to zdarza się, że sam siebie kopiuje. Stosunkowo niedawno wrzuciłem gotowy plakat w wyszukiwarkę, by sprawdzić, czy podobny już nie istnieje, i znalazłem swój własny projekt. Nieświadomie skopiowałem jeden ze swoich wcześniejszych plakatów.
Nie pamiętał go Pan?
Zero, kompletnie nic, wszystko się pozacierało. Tych prac nazbierało się już naprawdę dużo. Zawsze byłem pracoholikiem i wciąż adrenalina związana z tworzeniem napędza mnie do życia. Teraz tak naprawdę tylko dwie rzeczy mają dla mnie znaczenie: żebym miał zdrowie i zlecenia, bo ja bez pracy jestem jak ryba w Odrze, tracę tlen.