Pracuje w Hollywood, u boku gwiazd. W Polsce jest na razie mniej znana. Ale to się wkrótce może zmienić za sprawą głównej roli w filmie „Rzeczy niezbędne”, który wejdzie do kin w drugiej połowie tego roku. Nam Dagmara Domińczyk zdradza, że jako aktorka i matka rozkwitła, dopiero gdy odpuściła presję i polubiła siebie.
O tym filmie niewiele wiadomo oprócz tego, że jest inspirowany reportażem „Mokradełko” Katarzyny Surmiak-Domańskiej, że reżyseruje go Kamila Tarabura, debiutująca w fabule reżyserka, która współpracowała z Agnieszką Holland przy „Zielonej granicy” (dlatego też Agnieszka objęła opieką artystyczną wasz film). No i wiadomo, że ty też w nim grasz, niejako debiutując...
Tak, to moja pierwsza główna rola w polskim filmie. Gram dziennikarkę, która, podobnie jak ja, wyjechała z Polski do Ameryki, z tym że ona wyjechała jako nastolatka, a ja jako siedmiolatka. Scenariusz, inspirowany reportażem, napisały reżyserka Kamila Tarabura i aktorka, która gra w tym filmie, Kasia Warnke. Film opowiada o dwóch niby obcych sobie kobietach w podróży do trudnej przeszłości, w czasie której nawiązują dziwną przyjaźń i obie przechodzą przez bolesny proces wyjścia ze swoich traum. Kino drogi, które prowadzi bohaterki do przyszłości poprzez konfrontację z przeszłością. Mam przeczucie, że będzie to piękny, mocny film. Jestem dumna i wdzięczna, że mogłam wziąć w nim udział.
Tymczasem możemy cię oglądać w popularnym – nagrodzonym w tym roku sześcioma statuetkami Emmy – serialu „Sukcesja” oraz w „Priscilli” Sofii Coppoli. Tak jakby twoja kariera nabrała tempa w momencie, gdy stałaś się dojrzałą aktorką. Jak myślisz, dlaczego właśnie teraz?
Jest wiele przyczyn. Miałam dosyć mocny początek. Tuż po studiach teatralnych dostałam rolę na Broadwayu w sztuce „Closer” jako dublerka aktorki. To było moje marzenie – zagrać nie w filmie, nie w serialu, ale w sztuce. I to marzenie się spełniło, bo aktorka zachorowała i ją zastąpiłam. Potem dostałam rolę w wielkim hollywoodzkim filmie „Hrabia Monte Christo”, miałam wtedy 22 lata. Po raz pierwszy leciałam pierwszą klasą, mieszkałam w kilkugwiazdkowym hotelu. To było kompletnie nowe doświadczenie.
Szybko weszłaś w ten świat! Nie przewróciło ci to w głowie?
Wszystko rzeczywiście działo się szybko. Ale dla mnie od zawsze najważniejsze były i są relacje, może zresztą dlatego jestem aktorką. Więc kiedy zakochałam się w Patricku [Patrick Wilson, amerykański aktor – przyp. red.], to zakochałam się na full. I po roku wzięliśmy ślub. To znaczy po roku od naszego ponownego spotkania, bo poznaliśmy się na studiach, chociaż nie byliśmy parą, on był na ostatnim roku, ja na pierwszym. I po dziesięciu latach spotkaliśmy się na zjeździe absolwentów tej szkoły. Chcieliśmy mieć dziecko, zaszłam w ciążę, rzuciłam palenie, sporo przytyłam. Potem zajmowałam się Kalinkiem. Z jednej strony czułam radość i ulgę, że mogę odpocząć, a z drugiej strasznie brakowało mi pracy.
Wiele kobiet przechodzi poporodową depresję. Jak wtedy sobie radziłaś?
Zaczęłam pisać, opublikowałam książkę „Kołysanka polskich dziewcząt”, poniekąd autobiograficzną. Bez tworzenia nie potrafię żyć. Od małego malowałam, rysowałam, wymyślałam teatrzyki. Potrzeba kreacji zawsze we mnie tkwiła. Można powiedzieć, że mój syn był takim moim arcydziełem. Z jednej strony czułam się szczęśliwa, bo Patrick był cudownym partnerem i ojcem, a z drugiej – nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, wydawało mi się, że już po mojej karierze. Czułam totalny zamęt w głowie. Dopóki więc Kalin nie poszedł do przedszkola, świadomie zrezygnowałam z kariery. Nie odczuwałam żadnej presji, żeby wracać do pracy – ani ze strony agenta, ani ze strony rodziny. Tak więc przez parę lat nie pracowałam z wyboru, a potem dlatego, że po prostu się zaniedbałam. I nie chodzi tylko o wagę, ale przede wszystkim o to, że nie wiedziałam, jak pogodzić bycie mamą z byciem kobietą, aktorką. Byłam przekonana, że nie mogę zostawić dzieci. Myślę, że wiele matek wie, o czym mówię.
Co ci pomogło się przełamać?
Chyba po prostu to, że dzieci podrosły, teraz Kalin ma 17 lat, a Kassian 14. Przełomem był zarówno koniec pandemii, jak i moje 45. urodziny. Postanowiłam wziąć się za siebie. Zmieniłam agenta na – po raz pierwszy – agentkę, która jest fantastyczna. Dostałam rolę w „Córce”, „Sukcesji”, „Priscilli” i w kilku innych filmach, które wejdą na ekrany w tym roku, m.in.: „Miller’s Girl”, gdzie gram z Martinem Freemanem i Jenną Ortegą, czy „My Love Affair With Marriage”. Potrzebowałam aż dziesięciu lat, żeby zrozumieć, że mogę być lepszą matką, jeżeli pozwolę sobie robić to, co kocham. Nabrałam totalnej pewności siebie. Już mnie nie stresuje to, czy brzuch mi wystaje.
Kiedyś stresowałaś się wyglądem?
Tak, kiedyś się głodziłam, żeby być szczupłą, ale to mi przeszło. Po czterdziestce poczułam się po raz pierwszy dojrzałą osobą. I naprawdę siebie polubiłam. Powiedziałam sobie: „Odrzuć desperackie marzenie, żeby być gwiazdą”. Teraz po prostu chcę pracować z ludźmi, których lubię i szanuję, chcę robić coś ciekawego w filmie, teatrze, serialu. Przez to stałam się też lepszą matką.
Czyli twoja kariera rozkwitła, gdy pozbyłaś się napięcia, wyluzowałaś.
Tak, ale chcę mocno podkreślić, że bardzo pomógł mi mój mąż. Patrick zawsze mnie wspiera, a jesteśmy ze sobą prawie 20 lat, zawsze był cierpliwy, opiekuńczy, rozumiejący. Mamy naprawdę wspaniałą relację. Pomogło mi też to, że nie musiałam się stresować tym, za co będziemy żyć, bo Patrick zarabiał, a ja mogłam sobie pozwolić na niepracowanie. Moja mama nie miała tego wyboru, sprzątała domy w Ameryce. Jestem świadoma, że miałam totalnie inne warunki.
Czytaj także: „Szkoda życia na nielubienie siebie”. Maja Ostaszewska mówi, skąd czerpie siłę w życiu i na scenie
Ostatnio dużo pracujesz z reżyserkami, masz agentkę, dwie młodsze siostry, mamę. Wsparcie kobiet, siostrzeństwo też pomogły ci się odnaleźć?
Na 100 procent. Uwielbiam kobiety, ostatnio rzeczywiście pracuję więcej z reżyserkami niż z reżyserami. Czuję, jakbyśmy my, kobiety, zyskały wreszcie dostęp do tego pokoju w Hollywood, do którego kiedyś nie miałyśmy wstępu, do którego musiałyśmy pukać, dobijać się. Czasami słyszę jeszcze echa dawnych czasów: „Niech pani wejdzie i sobie posiedzi”. Nie, dziękuję, my już w tym pokoju jesteśmy! I to też daje mi siłę. Jak jestem na planie, którym zarządza kobieta, a pracowałam z bodaj sześcioma reżyserkami, to czuję się pewna siebie i szanowana. Jest ciche porozumienie między nami, wzajemna opieka, zrozumienie dla tego, że jednocześnie jesteśmy matkami, że musimy żonglować między pracą a domem. Kobiety są wspaniałymi reżyserkami! Tworzą twórczą, a przy tym ciepłą i bezpieczną atmosferę na planie.
Trochę cię poznałam, więc mogę powiedzieć, że w „Sukcesji” grasz przeciwieństwo siebie – wyzutą z uczuć, zimną, bezwzględną i perfekcyjną szefową PR koncernu medialnego. Jakie to było doświadczenie grać kogoś tak skrajnie innego niż ty? Trudno było okiełznać swoją emocjonalność?
Na początku bardzo chciałam, żeby Karolina w końcu pokazała swoje emocje. Ale jak już zrozumiałam, że ta postać jest tak pomyślana przez scenarzystów, żeby była do bólu powściągliwa – starałam się to po prostu oddać. Każdy aktor ma spore ego, więc musiałam sobie powtarzać: „To nie twój show, daj spokój”. I kiedy dałam sobie spokój, to granie Karoliny okazało się bardzo fajnym czasem. Najgorsze dla mnie były te wszystkie szpilki i marynarki, bo prywatnie noszę się raczej na luzie. A tu musiałam być nie tylko spięta w emocjach, ale i zapięta pod szyję, więc dla mnie było to fajne aktorskie i ludzkie wyzwanie. Kręciliśmyw Nowym Jorku, pół godziny od New Jersey, gdzie mieszkam. Czasami wyjeżdżaliśmy na plan do Norwegii, Szkocji, i to było super, czuliśmy się jak na koloniach [śmiech]. Cała ekipa to wspaniali, kochani ludzie. Mogłabym pracować przy tym serialu do końca życia! Po roli w „Córce” Maggie Gyllenhaal usłyszałam: „Ale nas zaskoczyłaś! Bo w »Sukcesji« jesteś zupełnie inna”. O to chyba chodzi w aktorstwie.
Skoro już przywołałaś „Córkę”, chciałam zacytować słowa głównej bohaterki filmu: „Rodzicielstwo to przytłaczająca odpowiedzialność”. W „Priscilli” też grasz matkę, która mierzy się z odpowiedzialnością za córkę. Co twoim zdaniem najbardziej wpływa na nasze macierzyństwo?
Między innymi nasze dzieciństwo. Moi rodzice, i to nie jest tajemnica, nie mieli dobrej relacji, na dodatek ojciec był działaczem Solidarności, został internowany. Mama była młoda, musiała sobie radzić sama. Potem ojciec został zmuszony do wyjazdu do Stanów, znaleźliśmy się w obcym kraju, bez znajomości języka, bez rodziny. Atmosfera była napięta. Bardzo martwiłam się o rodziców, o ojca, gdy jeszcze w Polsce trafił do więzienia – od 13 grudnia, kiedy go aresztowali, nie widziałam go przez rok. Byłam wrażliwym i znerwicowanym dzieckiem, denerwowałam się, jak ktoś krzyczał, martwiłam o wszystkich. I to mi zostało.
Zamartwiasz się o synów?
Mają ciekawe życie, superojca, fajnych kolegów, więc pytali mnie: „Mamo, czym ty się tak ciągle martwisz?”. W końcu zdecydowałam się na terapię, zaczęłam pracować nad sobą. W jednej z książek przeczytałam, że najważniejszym zadaniem rodziców jest zaakceptować swoje dziecko – to, które stoi przed tobą, a nie to, którym będzie kiedyś. I wtedy zupełnie zmieniłam swoje spojrzenie na to, co znaczy kochać i troszczyć się o swoje dzieci, odetchnęłam, zmieniła się też atmosfera w naszym domu. Jak kobieta ma po raz pierwszy urodzić dziecko, to słyszy: „Och, zobaczysz, to najpiękniejsze, co może cię spotkać, będziesz cudowną matką”. Jest w tym przekaz, że macierzyństwo to dar wszechświata. A jeśli okaże się, że nie?
Kobieta ma wtedy poczucie winy.
Myśli, że coś jest z nią nie tak, skoro nie daje rady. Nie chce o tym nikomu mówić, bo obawia się krytyki, a jak jednak coś napomknie, to słyszy: „Nie przesadzaj”. Film „Córka” jest bardzo prawdziwy, bo pokazuje, że nie każda matka sprawdza się w tej roli. Zauważ, że jak mężczyzna zostaje ojcem, to gdy wchodzi do biura, ludzie nie patrzą na niego jak na ojca, tylko tak jak wcześniej, jak na kolegę. A gdy kobieta zostaje matką, to każdy najpierw patrzy na nią jak na matkę, zapomina, kim była, co robiła. Na szczęście to się powolutku zmienia.
Mówiłaś, że twój mąż cię wspiera. Czy taki związek to dar z nieba, czy jednak efekt pracy?
Jedno i drugie. Mój tata, gdy poznał Patricka tuż przed naszym ślubem – wrócił wtedy do Polski – powiedział: „Taki mężczyzna to twoja nagroda za trudne dzieciństwo”. Ale przecież kiedy się poznawaliśmy, nie wiedziałam, jakim będzie ojcem czy mężem, człowiek się zmienia. A on stał się jeszcze wspanialszy. Jak urodził się Kalin, Patrick od początku wiedział, jak się nim opiekować, przewijać, wstawał do niego w nocy. Wszystko przychodziło mu tak łatwo. Zamiast się cieszyć, myślałam: „To nie fair, że on tak sobie radzi, a ja nie”. Nie wiem, jak moje życie wyglądałoby bez Patricka. Gdyby można było go sklonować, świat byłby lepszy. On naprawdę nie ma wad, i to mnie czasami wkurza [śmiech]. Ale musieliśmy też od początku pracować nad naszą relacją. Bo chociaż łączą nas takie same wartości, jak choćby rodzina, mamy taką samą filozofię życia, oboje uwielbiamy muzykę, teatr i kino – to charakterologicznie jesteśmy zupełnie inni. Ja jestem emocjonalna, wybuchowa, a on jest cierpliwy, spokojny. Ja zakładam najgorsze, on podchodzi do życia optymistycznie. Mieliśmy zupełnie inne dzieciństwo, innych rodziców, wychowaliśmy się w innej kulturze. Jesteśmy jak woda i ogień. Pomogło nam to, że po urodzeniu Kalinka zaczęłam chodzić na terapię. Ktoś mi powiedział, że w jednym małżeństwie jest tak naprawdę wiele małżeństw: przed narodzinami dzieci, jak dzieci przychodzą na świat, jak podrosną i jak odchodzą z domu. Za każdym razem wychodzi się za mąż od nowa. Coś w tym jest.
Czytaj także: Danuta Stenka: „Już nie chcę biec. Chcę spokoju i równowagi”
Wyjechaliście z Kielc do Ameryki i jako rodzina emigrantów musieliście odnaleźć się w nieznanej rzeczywistości. To, przez co przeszłaś, wzmacniało cię czy było obciążeniem?
Myślę, że mnie wzmacniało. Oczywiście początki były bardzo trudne. Z jednej strony nie wyróżnialiśmy się wyglądem, ale nie znaliśmy języka, mieliśmy dziwne nazwisko. Mieszkaliśmy w biedniejszej dzielnicy, rodzice pracowali fizycznie. Ale potem, szczególnie odkąd zaczęłam chodzić do liceum, moja historia wszystkich ciekawiła. Byłam dumna z ojca, a po 1991 roku przyjeżdżałam regularnie do babci na wakacje. Polska była i jest dla mnie ogromnie ważna, tak jak dla mojego ojca, który dbał o to, abyśmy z siostrami nigdy nie zapomniały, skąd pochodzimy.
Czułaś się kiedykolwiek gorsza?
Nie, nie wstydziłam się swojego pochodzenia ani tego, gdzie mieszkamy. Raczej było to źródłem motywacji, na zasadzie: „Zobaczycie, osiągnę sukces, pokażę, że ja, emigrantka, której mama sprząta domy, będzie na Oscarach razem ze swoją rodziną”. Miałam kiedyś takie naiwne marzenie. Teraz inaczej do tego podchodzę i Oscary już mnie tak nie kręcą. Fajnie by było oczywiście dostać statuetkę, ale nie jest to warunek konieczny do tego, żeby czuć się spełnioną. Przyjaźniłam się z wieloma emigrantkami i zaobserwowałam, że dzieci emigrantów realizują podobną historię – mają w sobie motywację do działania. Chcą udowodnić, że wysiłek ich rodziców nie poszedł na marne, że było warto.
Ty wybrałaś bardzo ryzykowną drogę – aktorstwo. Skąd taki pomysł?
Nie wiem, myślę, że ta potrzeba tkwiła we mnie od dziecka. Babcia opowiadała mi, że jak byłam mała i ona śpiewała mi smutne ballady, to łezki same mi leciały. Pamiętam jak dziś seans „W pustyni i w puszczy” w kinie Moskwa w Kielcach. Padał deszcz i się spóźniłyśmy, ale oglądałam film z wypiekami na twarzy. Potem w pamiętniku napisałam niewprawną ręką: „Kocham Stasia”. Kino zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Kiedy byliśmy już w Stanach, tata kupił kamerę i zaczęłam kręcić z moimi młodszymi siostrami bajki. Przebierałyśmy się w kostiumy, ja robiłam dekoracje, pisałam teksty i kazałam siostrom uczyć się ich na pamięć. Obydwie poszyły w moje ślady i też są aktorkami.
Co na to wasi rodzice?
Oni zajmowali się życiem, tym, żeby nas utrzymać, więc nie mieli sił ani czasu zastanawiać się, kim zostaniemy w przyszłości. Nie stawiali jednak żadnych warunków. „Chcesz być aktorką? To dziwne, ale spróbuj”. Potem stali się moimi najzagorzalszymi fanami.
Czyli udowodniłaś wszystkim, że trud rodziców nie poszedł na marne? To chyba fajny moment w życiu.
Do niedawna tak czułam. Ale wszystko się zmieniło wraz ze śmiercią mojego taty. Zmarł nagle w lutym ubiegłego roku. Spełnił się jeden z moich najgorszych koszmarów. Rozpadłam się na kawałki. Znowu wróciły lęki, że coś niedobrego może się stać. Zaczęłam chodzić do terapeuty, bo wiedziałam, że muszę z tym walczyć. Dlatego tak ważna była dla mnie praca na planie w Polsce. Choć kiedy dostałam tę propozycję, a było to tuż po śmierci taty, przyznaję, że chciałam zrezygnować. Myślałam: „Polska to ojciec, nie mogę wrócić, skoro go tam nie ma”. Ale Patrick, mama i siostry przekonywali mnie, żebym przyjęła rolę, bo to może pomóc mi przejść żałobę. I mieli rację.
Dziewczyny na planie, wiedząc, że przechodzę trudny czas po śmierci ojca, że jestem bez męża i dzieci – bardzo się o mnie troszczyły, robiły wszystko, żebym czuła się komfortowo. Nie były dla mnie tylko współpracowniczkami, ale i czułymi opiekunkami. Nigdy im tego nie zapomnę. Wróciłam, tak jak moja bohaterka Ada, do Polski, do trudnej przeszłości. Pomogła mi siła mojej bohaterki, to, że umiała zmierzyć się z traumatycznymi przeżyciami. Chodziłam po Warszawie i czułam obecność mojego ojca, słyszałam jego głos w drzewach. Postanowiłam, że chcę częściej przyjeżdżać do Polski. Tu jest jego dusza i moje korzenie.
Dagmara Domińczyk urodziła się w 1976 roku w Kielcach jako córka Aleksandry i Mirosława Domińczyka, działacza Solidarności, który został zmuszony do emigracji. W USA studiowała aktorstwo w Carnegie Mellon w Pittsburghu. Tuż po studiach zadebiutowała na Broadwayu. Zagrała w takich produkcjach, jak: „Hrabia Monte Christo”, „Kinsey”, „Sukcesja” czy „Córka”. Także u boku męża, Patricka Wilsona, w filmie Władysława Pasikowskiego „Jack Strong”. W tym roku zobaczymy ją w głównej roli w filmie Kamili Tarabury „Rzeczy niezbędne”. Prywatnie mama dwóch nastoletnich synów.